“Wierzyliśmy jak nikt” to zaskakująco intymna, dowcipna i czuła powieść o nienawiści i miłości w czasach zarazy, o samotności, przyjaźni i odkupieniu w obliczu tragedii.


Wierzyliśmy jak niktRebecca Makkai precyzyjnie i rozważnie pisze o wielkiej epidemii AIDS w Chicago w latach 1985-86, wskrzesza wydarzenia, miejsca i ludzi, pokazuje jak choroba pożera społeczność gejowską w tym mieście i zmienia wszystko na długie lata. W tej pulsującej emocjami książce tragedia i horror zarazy miesza się z opowieścią o przyjaźni i sztuce, o walce z samotnością, chorobą i śmiercią.

***

W 1985 roku młody Yale Tishman, dyrektor rozwoju chicagowskiej galerii sztuki, zamierza namieszać w środowisku amerykańskiej bohemy, wprowadzając na wystawę zbiór nadzwyczaj udanych obrazów z lat 20.

Jego kariera zdaje się kwitnąć, ale wokół AIDS zbiera okrutne żniwo – przyjaciele Yale’a jeden po drugim umierają i wkrótce zostaje on niemal zupełnie sam.

Trzydzieści lat później Fiona, przyjaciółka Yale’a, próbuje odnaleźć w Paryżu swoją zaginioną córkę. Zatrzymuje się na pewien czas u starego przyjaciela, znanego fotografa, który przed laty uwiecznił chicagowską epidemię.

Z czasem kobieta zdaje sobie sprawę, w jak wielkim stopniu wydarzenia sprzed lat mogą ukształtować nas samych i nasze relacje z najbliższymi.

Losy Yale’a i Fiony przeplatają się na przestrzeni lat, zabierając tym samym czytelników w rozdzierającą podróż przez lata osiemdziesiąte aż po chaos czasów współczesnych.

 

Wierzyliśmy jak nikt

 

Zaskakująco intymna, dowcipna i czuła powieść o nienawiści i miłości w czasach zarazy.
Ignacy Karpowicz

Porywająca opowieść… Nie oderwiecie się od tej książki.
Michael Cunningham

Wciąga i urzeka.
Tea Obreht

“Wierzyliśmy jak nikt” to finalistka nagrody Pulitzera oraz National Book Award, a przy tym jedna z najważniejszych książek ostatnich lat wg „New York Timesa”, „The Washington Post” i „Entertainment Weekly”.

Rebecca Makkai jest autorką powieści “Wierzyliśmy jak nikt”, “The Hundred-Year House” i “The Borrower” oraz zbioru opowiadań “Music for Wartime”. Pracuje na wydziale sztuk pięknych w Sierra Nevada College na Uniwersytecie Northwestern. Ponadto jest dyrektorką artystyczną fundacji StoryStudio w Chicago. Jej książki przetłumaczono na czternaście języków, a opowiadania włączono w skład licznych antologii, w tym “The Pushcart Prize XLI” oraz “The Best American Short Stories”.

Rebecca Makkai
Wierzyliśmy jak nikt
Przekład: Sebastian Musielak
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 15 kwietnia 2020
 
 

Wierzyliśmy jak nikt


Nikt tak nie wierzył, jak myśmy wierzyli.
Nigdy nie kochałem nikogo tak bardzo, jak mych rówieśników, którzy przeżywali swoje pierwsze wiosny w ten sam czas co ja, którzy patrzyli już w oczy śmierci, lecz dostąpili łaski – i teraz brną przez to długie, burzliwe lato.

F. Scott Fitzgerald, Moje pokolenie

Świat jest cudem, lecz porcje są małe.
Rebecca Hazelton, Slash Fiction

1985

Trzydzieści kilometrów od Belden, trzydzieści kilometrów na północ, zaczynała się msza pogrzebowa. Yale zerknął na zegarek i zagadnął Charliego:
– Jak myślisz, bardzo pusto będzie w kościele?
– Miejmy to gdzieś – odpowiedział Charlie.
Im bliżej byli domu Richarda, tym więcej dostrzegali znajomych zmierzających w tę samą stronę. Niektórzy ubrani byli schludnie, jakby to była część pogrzebu, inni szli w dżinsach, skórzanych kurtkach.
W kościele zgromadziła się na pewno tylko rodzina, najbliżsi znajomi rodziców, ksiądz. Jeśli potem gdzieś podadzą kanapki, większość się zmarnuje.
Yale znalazł w kieszeni kartę z wczorajszego czuwania i ułożył z niej coś w rodzaju piekła – nieba; w dzieciństwie robili takie z kolegami w autobusie szkolnym, z tym że jego przepowiadało przyszłość („Sława!” lub „Śmierć!”), w zależności od tego, którą stronę się otworzyło. To nie było tak rozbudowane, ale w każdym kwadracie mieściły się jakieś słowa, niektóre do góry nogami, wszystkie skrócone przez zagięcie karty: „Ojciec George H. Whitb”, „ukochany syn i brat, niech…”, „Wszystko, co jasne i”, „miast kwiatów darowiz”. Wszystkie te słowa zdaniem Yale’a trafnie przepowiedziały przyszłość Nica. Nico był jasny i piękny. Kwiaty nic by nie pomogły.
Domy na tej ulicy były wysokie, wymyślnie zdobione. Z werand nie zniknęły jeszcze dynie, lecz z niewielu wyrzeźbiono twarze – stanowiły raczej ozdobniki artystycznych kompozycji z tykw i kolb kukurydzy. Płoty z kutego żelaza, bramy na zawiasach. Kiedy skręcili w podjazd przed domem Richarda (szlachetny czerwonobrązowy piaskowiec stykający się ścianą ze szlachetnym sąsiedztwem), Charlie szepnął:
– Wnętrza robiła mu żona. Kiedy był ż o n a t y. W siedemdziesiątym drugim.
Yale wybuchnął śmiechem w najgorszym możliwym momencie, bo akurat mijali w progu Richarda, który z poważnym uśmiechem stał w otwartych drzwiach i wpuszczał gości do środka. Wyobraził go sobie w roli heteryka w Lincoln Park z babką o zacięciu do aranżacji wnętrz. Wyszedł mu z tego slapstick: spanikowany Richard upycha w garderobie jakiegoś faceta, bo jego żona zapomniała wziąć z domu swoją torebkę Chanel.
Yale zmusił się do powagi i spojrzał na Richarda.
– Piękny dom – powiedział.
Od tyłu napierała na nich fala kolejnych gości, pchając Yale’a i Charliego w stronę salonu.
Krzykliwy wystrój wnętrza rzeczywiście mógł pochodzić z siedemdziesiątego drugiego, ale ubiegłego wieku: sofy w chintz, obite aksamitem krzesła z rzeźbionymi poręczami, orientalne dywany. Kiedy zanurkowali w tłum, Yale poczuł, jak Charlie ściska go za rękę.
Nico wyraził się jasno, że ma być impreza. „Jeżeli zostanę zbłąkaną duszą, to myślicie, że będę chciał patrzeć, jak się tu mażecie? Będę was straszył. Jeśli będziecie mi tu siedzieć i płakać, rzucę w was lampą, jasne? Powtykam wam w dupy pogrzebacz, i to tą gorszą stroną”. Gdyby zmarł dwa dni wcześniej, nie byliby w stanie spełnić tego życzenia. Ale Nico nie żył już od trzech tygodni, bo rodzice odwlekali czuwanie i pogrzeb, żeby mógł w nich wziąć udział jego dziadek z Hawany – gość, którego nikt nie widział od dwudziestu lat. Matka Nica była owocem przelotnego małżeństwa córki dyplomaty i kubańskiego muzyka jeszcze przed nastaniem Fidela Castro – i nagle cała organizacja pogrzebu kręciła się wokół jakiegoś prehistorycznego Kubańczyka, podczas gdy mężczyzna, z którym Nico od trzech lat żył w związku, nie mógł być tego dnia w kościele na mszy pogrzebowej. Yale nie chciał nawet o tym myśleć, bo zaraz by się wściekł, a tego Nico z pewnością by sobie nie życzył.
Tak więc mieli za sobą trzy tygodnie żałoby i dom Richarda rozsadzała atmosfera wymuszonej fety. Przybyli już Julian i Teddy, machali im właśnie z piętra zza opasującej salon poręczy. Nad nimi była jeszcze jedna kondygnacja, a nad całością górował wymyślny, okrągły świetlik. Dom Richarda miał w sobie więcej z katedry niż kościół, w którym wczoraj byli. Ktoś wybuchnął głośnym śmie- chem zdecydowanie za blisko ucha Yale’a.
– Mieliśmy podobno dobrze się bawić – odezwał się Charlie. Yale zawsze twierdził, że w ironii jego brytyjski akcent wybija się wyraźniej.
– Czekam na tancerzy go-go – odpowiedział Yale. Richard miał fortepian i ktoś grał Fly Me to the Moon. Co tu się, kurwa, dzieje?
Charliego objął jakiś chudzielec, którego Yale nigdy wcześniej nie widział. Domyślił się, że to ktoś z przyjezdnych, którzy kiedyś tu mieszkali, ale potem wyjechali z miasta, zanim na scenie pojawił się Yale.
– Jak ty to robisz, że ciągle młodniejesz? – spytał go Charlie. Yale czekał, aż zostanie przedstawiony, ale chudy przekazywał już Charliemu jakieś ważne informacje o kimś, kogo Yale nie znał. Charlie był osią bardzo wielu kręgów.
– Pijemy Cuba Libre – ktoś powiedział Yale’owi prosto do ucha. Fiona, młodsza siostra Nica. Yale obrócił się i ją objął, poczuł cytrynowy zapach jej włosów. – Czy to nie śmieszne?
Nico był dumny ze swojej kubańskości, ale gdyby wiedział, jaki chaos wywoła przyjazd jego dziadka, na pewno zawetowałby wybór drinków.
Poprzedniego dnia Fiona oznajmiła im wszystkim, że nie przyjdzie na pogrzeb – że woli być na imprezie – ale mimo to Yale zadrżał, kiedy ją zobaczył, kiedy uświadomił sobie, że spełniła życzenie brata. A to oznaczało, że ostatecznie skreśliła swoich rodziców, tak jak jej rodzice skreślili Nica w tamtych latach, jeszcze przed chorobą. (By w jego ostatnich dniach znów się o niego upomnieć – i głupio się uprzeć, że Nico będzie umierać daleko za miastem, w tragicznie wyposażonym szpitalu z ładnymi tapetami). Tusz do rzęs rozmazał się jej na policzkach. Szpilki gdzieś zrzuciła, a chwiała się tak, jakby ciągle miała je na nogach.
Podała mu swoją szklaneczkę – upiła najwyżej połowę, zostawiając na brzegu różowy łuk. Dotknęła palcem jego rowka pod nosem.
– Ciągle nie mogę uwierzyć, że je zgoliłeś. Ale nie, dobrze ci tak. Wyglądasz trochę…
– Bardziej hetero? Roześmiała się.
– O, n i e! Chyba nie każą ci się golić, co? – spytała. – W Northwestern?
Yale w życiu nie widział twarzy lepiej nadającej się do wyrażania troski – brwi zmartwionej Fiony zderzały się ze sobą, wargi znikały w ustach – ale nie mógł pojąć, jakim cudem Fiona zdołała jeszcze wykrzesać z siebie jakąkolwiek emocję.
– Nie, no wiesz… – odpowiedział. – Pracuję w dziale rozwoju. Rozmawiam przede wszystkim ze starszymi absolwentami.
– Pozyskujesz pieniądze?
– Pieniądze i sztukę. To dziwny taniec. – Yale zaczął pracę w nowej Galerii Briggów Uniwersytetu Northwestern w tym samym tygodniu sierpnia, w którym Nico zachorował, i do tej pory nie rozpoznał jeszcze zakresu swoich obowiązków. – Oni wiedzą o Charliem. To znaczy koledzy z pracy. I jest w porządku. To galeria, nie bank.
Posmakował drinka. Cuba Libre nie pasował do trzeciego listopada, ale ciepłe popołudnie było jak żywcem wzięte z innej pory roku i właśnie czegoś takiego było mu trzeba. Może cola w drinku zdoła go nawet obudzić.
– Miałeś tę charyzmę Toma Sellecka. Nie znoszę, kiedy blondyni zapuszczają wąsa; meszek na brzoskwini, ble! Bruneci to zupełnie inna bajka! Nie trzeba go było golić! Ale tak też jest okej, bo wyglądasz teraz jak Luke Duke. W pozytywnym sensie. Nie, czekaj, jak Patrick Duffy!
Nie zdołał się roześmiać, więc Fiona przekrzywiła głowę, spojrzała na niego z powagą.
Yale najchętniej ukryłby twarz w jej włosach i zaszlochał, ale się powstrzymał. Przez cały dzień hodował odrętwienie, próbował się go trzymać jak tonący brzytwy. Gdyby to było trzy tygodnie temu, mogliby teraz razem się rozpłakać. A tak rany zdążyły się już zasklepić i na domiar złego doszedł jeszcze pomysł z tą całą i m p r e z ą, na której trzeba wszystkim pokazać, że nic się nie dzieje. Że mamy przecież powody do radości.
A kimże Nico był dla Yale’a? Tylko bliskim przyjacielem. Nikim z rodziny, nikim z kochanków. Nico był w istocie pierwszą osobą, z którą Yale naprawdę się zaprzyjaźnił po przyjeździe do miasta, pierwszą osobą, z którą chciał po prostu p o g a d a ć – i to nie przy barze, gdzie trzeba krzyczeć, żeby się usłyszeć. Yale uwielbiał rysunki Nica, zapraszał go na naleśniki, pomagał mu się uczyć do GED i powtarzał mu, że ma talent. Kochanek Nica Terrence nie interesował się sztuką, tak samo jak Charlie, więc to Yale zabierał Nica do galerii i na debaty o sztuce, przedstawiał go artystom. Ale jeśli siostra Nica trzymała się tak dobrze, to czy Yale nie powinien jednak być w lepszym stanie?
– K a ż d y to przeżywa – stwierdziła Fiona.
Jej rodzice wyrzucili Nica z domu, gdy miał piętnaście lat, ale Fiona w tajemnicy przed nimi woziła mu jedzenie, pieniądze i leki na alergię, szmuglowała je do mieszkania, które dzielił z czterema innymi chłopakami na Broadwayu, najpierw wsiadała w pociąg w Highland Park, a w mieście przesiadała się na Elkę. Mając jedenaście lat. Kiedy Nico przedstawiał Fionę, zawsze mówił: „Oto dama, która mnie wychowała”.
Dla jedynych słów, jakie znajdował teraz Yale, nie warto było nawet otwierać ust.
Fiona poradziła mu, żeby przy okazji poszedł obejrzeć piętro.
– Tam to prawdziwy Wersal.
Yale nie mógł wypatrzyć Charliego w gęstniejącym tłumie. Pomimo potężnego wzrostu Charlie lokował się tutaj zaledwie nieco powyżej średniej – i w podobnych sytuacjach Yale był zawsze zdumiony, że nie widzi ponad głowami jego jeża, starannie przystrzyżonej brody, posępnych oczu.
Ale przy Yale’u stał już Julian Ames, właśnie zszedł z piętra.
– Chlejemy od lunchu! Ale mam banię!
Była piąta, niebo nabierało już atramentowej czerni. Julian wsparł się na Yale’u i zachichotał.
– Splądrowaliśmy łazienki. Nie ma tu n i c, chyba że zdążył schować. No, okej, ktoś znalazł w lodówce trochę starych poppersów. Ale na co ci poppersy, jak nikt cię nie posuwa?
– Jezu, nie. P o p p e r s y?
– To było poważne pytanie!
Julian z trudem się wyprostował. Na oczy opadł mu pukiel czarnych włosów, który zdaniem Charliego nadawał mu wygląd Supermana. („Albo jednorożca”, dodawał wtedy Yale). Julian odgarnął go na bok i wydął wargi. Jeśli można mu było coś zarzucić, to jedynie to, że był zbyt doskonały. Po wyjeździe z Atlanty dał sobie zrobić nos – większe szanse na karierę aktorską – nad czym Yale ubolewał. Wolał Juliana niedoskonałego.
– I udzieliłem poważnej odpowiedzi. Branie poppersów na imprezie upamiętniającej Nica absolutnie mija się z celem.
– Ale to nie pogrzeb, tylko i m p r e z a. I trochę jak… – Julian znów był blisko, szepcząc mu konspiracyjnie do ucha – …jak w tej opowieści Poego o Czerwonym Morze. Po komnatach krąży śmierć, ale my bawimy się na całego.
– Julian. – Yale wychylił swoje Cuba Libre i wypluł do szkla- neczki kawałek lodu. – Nie o to chodzi. To nie tak się kończy ta opowieść Poego.
– Nigdy nie byłem dobry w czytaniu lektur do końca.
Julian wsparł brodę na ramieniu Yale’a – miał już taką manierę i Yale zawsze się modlił, żeby tylko Charlie nie spojrzał wtedy na nich. Ostatnie cztery lata upłynęły Yale’owi na zapewnianiu Char- liego, że nie ucieknie od niego z kimś takim jak Julian albo Teddy Naples, który z nogami nad ziemią balansował właśnie niebezpiecznie na balustradzie na piętrze i wołał kogoś z parteru. (Teddy był taki mały, że ktoś by go pewnie złapał, gdyby przypadkiem spadł, no ale zawsze – Yale się wzdrygnął i spojrzał w inną stronę). Charlie nie miał powodu do niepokoju, mimo całej ich urody i kokieterii. Z tym że Charlie nigdy się nie wyleczy z niepewności. Chociaż to Yale zaproponował monogamię, Charlie bezustannie rozważał jej rychły upadek. I musiał tę swoją niepewność zafiksować akurat na dwóch najpiękniejszych facetach w całym Chicago. Yale strząsnął z barku Juliana, który uśmiechnął się pijacko i odpłynął w tłum.
W salonie było coraz głośniej, rozgwar rezonował na wyższych kondygnacjach, do środka tłoczyli się kolejni goście. Między nimi krążyli dwaj bardzo ładni i bardzo młodzi mężczyźni z tacami kanapek, faszerowanych pieczarek i jajek w majonezie. Yale się zdziwił, że jedzenie nie jest już kubańskie, tak jak napoje, ale wszystkie imprezy u Richarda miały chyba jeden scenariusz: otwarte drzwi, otwarty bar, chłopcy z kanapkami.
Tak czy owak, było to o niebo lepsze od tego dziwacznego i nieszczerego czuwania poprzedniego wieczoru. Kościół pachniał przyjemnie kadzidłem, ale to pewnie wszystko, co spodobałoby się Nicowi. „Prędzej padłby trupem, niż wziął udział w czymś takim”, powiedział Charlie i kiedy usłyszał sam siebie, zaśmiał się słabo. Rodzice Nica wystosowali do Terrence’a ostrożne zaproszenie, mówiąc, że czuwanie będzie „właściwą porą dla przyjaciół, którzy chcą okazać szacunek Nicowi”. Czytaj: „proszę nie przychodzić do kościoła na mszę pogrzebową”. Czytaj: „w sumie to wolelibyśmy cię nie oglądać nawet podczas czuwania, ale znaj nasze dobre serce”. Terrence jednak p o j a w i ł s i ę wczoraj w kościele, razem z ośmioma przyjaciółmi Nica. Ci przyszli głównie dla niego, no i żeby wesprzeć Fionę, bo to ona, jak się okazało, przekonała rodziców do zawiadomienia przyjaciół; powiedziała im wprost, że jeśli tego nie zrobią, wstanie podczas mszy pogrzebowej i o wszystkim powie. Jednak wielu przyjaciół Nica odpuściło sobie czuwanie. Asher Glass oznajmił, że po przekroczeniu progu katolickiego kościoła nie odpowiada za siebie. („Zacznę wrzeszczeć o gumkach! Bóg mi świadkiem!”)
Cała dziewiątka usiadła razem w głębi kościoła, falanga garniturów na obu skrzydłach Terrence’a. Byłoby miło, gdyby facetowi Nica pozwolono wtopić się w tłum i pozostać incognito, lecz nie zdążyli jeszcze usiąść, kiedy Yale już zobaczył, jak jakaś starsza kobieta pokazuje go palcem i mówi mężowi: „Tam. Ten czarny dżentelmen w okularach”. Jakby w kościele był jeszcze drugi czarnoskóry facet, z oczami bez zarzutu. Zresztą nie ona jedna oglądała się za siebie przez całą mszę z zacięciem antropologa, żeby zaobserwować, kiedy – jeśli w ogóle – czarnoskóry osobnik zacznie płakać. Yale przyciskał dłoń Charliego do uda – nie w ramach jakiejś deklaracji, ale dlatego, że Charlie miał paskudną alergię na kościoły. „Wystarczy, że zobaczę ludzi na klęczkach i śpiewniki na ławkach – mawiał – i już mam na karku pięciotonowe chomąto anglikańskiego poczucia winy”. Tak więc szeroki kciuk Yale’a dyskretnie masował kościsty kciuk Charliego, tak by nikt nie widział. Krewni dzielili się historyjkami o małym Nicu, jak gdyby Nico zmarł jako nastolatek. Dobra była ta, którą opowiedział ze stoickim spokojem jego poszarzały ojciec: pewnego razu Fiona, miała wówczas siedem lat, chciała dwadzieścia centów na garść szwedzkich żelków, które pani w sklepie sprzedawała z pojemnika przy ladzie. Kiedy ojciec zauważył, że już wydała swoje kieszonkowe, Fiona zaczęła płakać. I wtedy Nico, a miał już jedenaście lat, usiadł na środku przejścia w sklepie i przez pięć minut wykręcał i szarpał swoją piątkę, która dopiero zaczynała się ruszać, aż w końcu ją wyrwał. Było sporo krwi – i ojciec Nica i Fiony, lekarz ortodonta, przeraził się na widok odsłoniętego, ułamanego korzenia. Ale Nico schował ząb do kieszeni i spytał: „Czyli Wróżka Zębuszka przyniesie mi dzisiaj ćwierćdolarówkę, zgadza się?”. Przy Fionie pan doktor Marcus nie mógł zaprzeczyć. „To jak będzie, udzielisz mi kredytu?” Zgromadzeni wybuchnęli śmiechem i pan doktor Marcus w zasadzie nie musiał już tłumaczyć, że Nico od razu oddał monetę siostrze i że minął jeszcze cały rok, zanim w dziurze po wyrwanym
mleczaku pojawił się stały ząb.
Teraz Yale szukał wzrokiem Terrence’a. Zajęło mu to chwilę, ale w końcu go wypatrzył: Terrence siedział w połowie schodów na piętro i otoczony był tak ciasnym kręgiem, że na razie nie można było z nim normalnie pogadać. Yale wziął więc jedną z kanapek z mijającej go właśnie tacy i podał mu ją przez tralki balustrady.
– Zakorkowany jesteś! – krzyknął do niego.
Terrence wsunął kanapkę do ust, wyciągnął znowu rękę i od- powiedział:
– Dawaj jeszcze tego towaru!
Fiona chciała nabrać rodziców, podmienić prochy Nica na popiół z kominka i te prawdziwe oddać Terrence’owi. Trudno powiedzieć, czy mówiła to serio. Ale Terrence nie miał dostać ani prochów, ani w ogóle niczego – poza kotem Nica, którego wziął do siebie, kiedy Nico pierwszy raz trafił do szpitala. Rodzice Nica dali mu wyraźnie do zrozumienia, że gdy następnego dnia zaczną opróżniać mieszkanie Nica, jego ma tam nie być. Nico nie zostawił testamentu. Choroba zaatakowała nagle, jej porażające skutki były natychmiastowe – z początku, przez pierwsze dni, wyglądało to na zwykły półpasiec, ale już miesiąc później przyszły tropikalne gorączki i demencja.
Terrence uczył matematyki w ósmej klasie do tego lata, kiedy Nico zaczął go potrzebować na okrągło, i wtedy też się dowiedział, że sam jest zarażony. Jak teraz przeżyje tę jesień, zimę, bez Nica, bez pracy? Nie była to tylko kwestia finansowa. Terrence kochał szkołę, kochał te dzieciaki.
Miał kilka wczesnych, niespecyficznych objawów, trochę schudł, nie było to jednak jeszcze nic poważnego, nic takiego, co pozwoliłoby mu przejść na rentę. Zrobił sobie test, kiedy Nico zachorował – czy z poczucia solidarności, czy po to, żeby w i e d z i e ć, co do tego Yale nie miał pewności. Leku przecież nie było.

 
Wesprzyj nas