Co zrobić, kiedy jesteś nastolatką, a życie rzuca cię znienacka ze słonecznej Kalifornii wprost do zaściankowego Greenwich? Wokół zero znajomych twarzy, a jako opieka – Macoszydło, które „i tak ogarnia więcej niż ojciec”. Generalnie niewesoło…


NienauczalniKiana postanawia jednak traktować tę sytuację jako przejściową. Za kilka tygodni mama skończy zdjęcia do filmu w Utah i obydwie wrócą do domu. Na razie trzeba po prostu przezimować. A jednak wszystko się sypie, już pierwszego dnia… Najpierw Macoszydło odjeżdża z piskiem opon sprzed nowej szkoły, zostawiając dziewczynę samą na pastwę systemu edukacji, a chwilę później na szkolnym parkingu niemal miażdży ją swoim pick-upem niejaki Parker Elias.

I tak zbieg okoliczności sprawia, że Kiana ląduje w niecodziennej, zapomnianej przez szkołę i nauczycieli klasie, odizolowanej od świata i reszty uczniów, w sali numer 117. Mówią o nich Nienauczalni. Ale czy tak jest naprawdę? Jakie tajemnice skrywają te z pozoru niezdyscyplinowane dzieciaki? I dlaczego pan Zachary Kermit został zesłany jako nauczyciel do tej klasy wyrzutków na rok przed wcześniejszą emeryturą? Czy takie zestawienie nie okaże się przypadkiem mieszanką wybuchową?

Zabawna i zarazem ciepła opowieść o nadzwyczajnych uczniach i niezwykłym nauczycielu. Znajdziecie tu wszystko – zawistnych kolegów, mściwego dyrektora, zgorzkniałego mistrza, który powraca w glorii chwały, i grupę nietuzinkowych dzieciaków, indywidualistów, którzy nie boją się wypowiedzieć wojny skostniałemu systemowi.

***

Żonglując z dziecinną łatwością licznymi postaciami, Korman tworzy fantastyczną komedię pomyłek, które prowadzą do wielkiej katastrofy i – co dziwne – szczęśliwego zakończenia.
Booklist

Wspaniały przewracacz stron! Książka pełna niespodziewanych zwrotów akcji i niekończących się niespodzianek. Zapnijcie pasy!
James Patterson, amerykański pisarz, autor kryminałów

Gordon Korman
Nienauczalni
Przekład: Łukasz Małecki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 29 stycznia 2020
 
 

Nienauczalni


ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiana Roubini

Jeżdżenie z Macoszydłem do szkoły to żadna frajda, szczególnie gdy z tylnego siedzenia drze się na całe gardło Chauncey.
Żebyśmy się źle nie zrozumieli – ja też zaczęłabym ryczeć, gdyby dopiero co dotarło do mnie, że Macoszydło to moja rodzona matka. Tyle że on ma siedem miesięcy i chyba jeszcze tego nie rozumie. On po prostu płacze, i to bez przerwy. Kiedy jest głodny i kiedy jest przejedzony; kiedy się zmęczy albo obudzi po zbyt długiej drzemce. Czyli właściwie w każdy dzień tygodnia, od godziny pierwszej do dwudziestej czwartej.
A najśmieszniejsze, że między natężeniem jego głosu i siłą wywieraną przez stopę Macoszydła na pedał gazu istnieje jakiś niewidzialny związek – im głośniej on zawodzi, tym szybciej ona jedzie.
– Kto jest wesiołym chłopcikiem, no kto? – szczebiocze przez ramię w kierunku zamontowanego tyłem fotelika. – No kto jest ciudnym syneckiem mamuni?
– Na pewno nie Chauncey – odburkuję. – Hej, to już strefa szkolna. Zwolnij trochę!
Macoszydło przyspiesza.
– Ruch uspokaja dzieci.
Może to i prawda, kiedy jednak mijamy slalomem zaparkowane samochody innych rodziców i hamujemy z piskiem opon przed wejściem, okazuje się, że co za dużo, to niezdrowo. Chauncey zwraca śniadanie, rozmokłe płatki kukurydziane ściekają z podsufitki i okna. O tym małym potworze musicie wiedzieć jeszcze jedno – jego żołądek to magiczny rozmnażacz jedzenia. Wlatuje łyżeczka, wylatuje dziesięć litrów.
– Wyłaź z samochodu! – nakazuje mi gorączkowo Macoszydło.
– Musisz iść ze mną – odpowiadam. – Bez osoby dorosłej nie pozwolą mi się zapisać.
Wygląda na kompletnie wykończoną. Trudno się dziwić, widok takiej ilości niemowlęcych wymiocin może odebrać chęć do życia.
– Podjadę szybko do domu, przebiorę go i wyczyszczę samochód. Zaczekaj tu na mnie dziesięć minut. No, góra kwadrans.
Co więc mogę zrobić? Wyciągam z SUV-a plecak, a ona rusza z podjazdu tak gwałtownie, że nawet nie mam szansy rzucić ulubionego dowcipu o parmezanie – bo właśnie tak śmierdzą wymiociny Chaunceya. Kiedy przyjechałam tutaj z Kalifornii, żeby zamieszkać z tatą i Macoszydłem, z początku byłam przekonana, że po prostu uwielbiają włoskie jedzenie. Co za rozczarowanie… i to jedno z wielu.
A teraz stoję przed bramą gimnazjum Greenwich, obserwując rój dzieciaków śpieszących na rozpoczęcie roku. Kilkoro rzuca mi przelotne spojrzenia. Ot, jakaś nowa – czym tu się ekscytować? Tak się składa, że ja też mam to gdzieś. Jestem tu tylko przelotem, najwyżej na parę miesięcy, do czasu gdy mama zakończy zdjęcia w Utah. Nie jest gwiazdą filmową, nic z tych rzeczy, choć może to w końcu będzie przełom? Po długich latach zadowalania się drugoplanowymi rólkami i reklamami w końcu załapała się do jakiegoś niezależnego filmu. Osiem tygodni – nie ma szans, żebym z nią pojechała. Zresztą, nikt mnie nie zapraszał.
Rozlega się dzwonek i strumień uczniów wlewa się do budynku. Macoszydła ani widu, ani słychu. Jestem spóźniona – kiepski sposób na rozpoczęcie kariery w Greenwich, choć podobni do mnie krótkodystansowcy nie zadręczają się takimi problemami. Zanim spóźnienia zdążą się odbić na moim świadectwie, już dawno mnie tu nie będzie.
Sprawdzam telefon. Od „dziesięciu minut, no, góra kwadransa” minęło już minut dwadzieścia. To tak zwany SCM, „Standardowy Czas Macoszydła”. Wybieram jej numer, ale nie odbiera. Może to znaczy, że już jedzie i zjawi się lada moment?
Nic z tego. Nie wiem, ile tych momentów już czekam, ale na horyzoncie wciąż nie zamajaczył ociekający wymiocinami SUV.
Westchnąwszy, siadam na ławce i stawiam plecak przy oparciu. Macoszydło – oficjalnie Louise – nie jest w sumie takie straszne, jak się nad tym głębiej zastanowić. Ogarnia rzeczywistość bardziej niż ojciec (bo wiekiem bliżej jej do mnie niż do niego). I może nie rozpływa się ze szczęścia, że ma na głowie ósmoklasistkę, ale trudno się dziwić, skoro dopiero uczy się obsługi własnego dziecka. Stara się być miła, po prostu słabo jej to wychodzi. Jak na przykład teraz, gdy porzuca mnie przed obcą szkołą, zamiast pomóc mi się zapisać.
Do rzeczywistości przywołuje mnie ryk silnika. W pierwszej chwili myślę, że to ona, ale nie – to jakiś stary, zardzewiały pick-up, który mknie ulicą jeszcze szybciej, niż odważyłoby się na to Macoszydło. Skręca zbyt ostro na okrągły podjazd i najeżdża przednim kołem na krawężnik, pędząc wprost na mnie. Kierowana wyłącznie instynktem, skaczę za oparcie ławki.
Pick-up mija ją o centymetr, ale bocznym lusterkiem zahacza o plecak, posyłając go w powietrze. Cała jego zawartość – segregatory, kartki, piórnik, strój gimnastyczny, buty i drugie śniadanie – rozlatuje się na wszystkie strony i spada z furkotem na chodnik.
Pick-up zatrzymuje się gwałtownie, a jego kierowca wyskakuje na zewnątrz i gna za moimi rzeczami. Z kieszeni wypadają mu jakieś świstki i teraz goni też za nimi.
Dołączam do tego pościgu i dopiero wtedy mój wzrok pada na jego twarz. Przecież to jeszcze dzieciak, uczeń gimnazjum!
– Kto ci pozwolił wsiąść za kółko? – parskam, wciąż w szoku, po tym jak o włos uniknęłam zmiażdżenia.
– Ee, mam prawo jazdy – odpowiada, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem.
– Ściemniasz! Nie jesteś starszy ode mnie.
– Skończyłem czternaście lat. – Szpera w przedniej kieszeni spodni i wyciąga jakiś laminowany dokument. „Parker Elias”, odczytuję jego nazwisko tuż pod zdjęciem głupkowatej twarzy. Na samej górze widnieje zaś: „WARUNKOWE PRAWO JAZDY”.
– Warunkowe? – pytam.
– Mogę jeździć, żeby pomagać w firmie – tłumaczy.
– Tak? A jakiej? W zakładzie pogrzebowym? Prawie mnie rozjechałeś!
– Na farmie – precyzuje. – Wożę na targ nasze produkty. No i jeszcze zabieram babulkę do ośrodka dla seniorów, bo jest taka stara, że sama nie może prowadzić.
Nigdy wcześniej nie spotkałam żadnego farmera – w Los Angeles nie ma ich zbyt wielu. I choć spodziewałam się, że Greenwich to jakaś wiocha na krańcu świata, nawet by mi przez myśl nie przeszło, że będę chodzić do szkoły ze Starym McDonaldem.
Oddaje mi plecak z moimi rzeczami, powciskanymi do środka na siłę i wystającymi na wszystkie strony. W miejscu, gdzie zahaczyło lusterko, zieje wielka dziura.
– Spóźnię się – mamrocze. – Przepraszam za plecak. – Wskakuje do pick-upa, żeby go zaparkować, po czym biegnie do szkoły, uparcie unikając mojego spojrzenia.
Po Macoszydle wszelki ślad zaginął. Dzwonię jeszcze raz, ale nic z tego – odpowiada mi poczta głosowa. Postanawiam, że spróbuję poradzić sobie z formalnościami sama. Wypełnię jakieś formularze, żeby nie tracić czasu.
Sekretariat to istny dom wariatów. Pęka w szwach od dzieciaków, które: a) zgubiły plan lekcji; b) nie rozumieją swojego planu lekcji; c) za wszelką cenę chcą zmienić plan lekcji. Kiedy tłumaczę udręczonej sekretarce, że czekam na rodzica i/lub opiekuna, żeby móc się zapisać, ta milcząco wskazuje mi puste krzesło i przestaje rejestrować moją obecność.
Mimo że nie mam nic przeciwko gimnazjum Greenwich, postanawiam je znienawidzić. Nie moja wina. Raczej Chaunceya, choć Parker McFarmer i jego warunkowe prawo jazdy też mają w tym swój udział.
Odzywa się mój telefon. Wiadomość od Macoszydła: „Zabieram Chaunceya do pediatry. Dasz sobie radę beze mnie? Przyjadę, gdy tylko będę mogła”.
Sekretarka wychodzi zza biurka i marszczy brwi.
– W szkole nie używamy telefonów – poucza mnie groźnie. – Powinnaś go wyłączyć i schować do szafki.
– Nie mam jeszcze szafki – odpowiadam. – Dopiero co się przeprowadziłam i nie wiem nawet, gdzie powinnam teraz być.
Przez dziurę w moim plecaku sekretarka wyszarpuje pojedynczą kartkę.
– Przecież masz to napisane na planie.
– Na planie? – Skąd miałabym go wziąć? Przecież oficjalnie nie chodzę do tej szkoły.
– Zaczynasz zajęcia w sali 117. – Recytuje serię skomplikowanych wskazówek, jak dotrzeć do celu. – A teraz zmykaj.
No to zmykam – tak skołowana, że dopiero w połowie korytarza zerkam na kartkę, która ponoć jest moim nowym planem lekcji. I rzeczywiście, to plan – tylko że nie mój. „Parker Elias, klasa 8”, stoi jak byk na samej górze.
Najwyraźniej papiery Parkera McFarmera wymieszały się z moimi, kiedy pomagał mi je zbierać.
Cofam się trzy kroki w kierunku sekretariatu, po czym zamieram. Czy na pewno chcę ponownie stawać twarzą w twarz z sekretarką? Dopóki nie przyjedzie tutaj Macoszydło, nawet nie mam co marzyć, że mnie zapisze, a jeśli do pediatry jest kolejka, spędzę pół dnia na tym durnym krześle. Chyba jednak podziękuję.
Rozpatruję więc wszystkie opcje. Od domu dzieli mnie zaledwie kwadrans piechotą – tylko że to nie jest tak naprawdę mój dom i nie będę się tam czuła lepiej niż tu. Skoro już podjęłam heroiczny wysiłek obudzenia się skoro świt, by pójść do szkoły, może to właśnie w szkole powinnam zostać?
Jeszcze raz patrzę na plan zajęć Parkera. Sala 117 – nie moja, ale sala to sala. A zresztą, co za różnica? Przez najbliższe dwa miesiące i tak nie nauczę się tutaj niczego, czego nie nadrobię w pięć minut po powrocie do cywilizacji. Nauka nigdy nie sprawiała mi większych kłopotów. A kiedy Macoszydło w końcu tu dotrze, odezwą się do mnie z sekretariatu i skierują mnie do właściwej sali – nie żebym t a m miała się czegokolwiek nauczyć. Najważniejszą lekcję gimnazjum Greenwich już odrobiłam: czternastolatkom nie należy dawać prawa jazdy.
Lekcję numer dwa odrabiam w tej chwili – to miejsce to jakiś koszmarny labirynt! Moja szkoła w Los Angeles mieści się głównie pod gołym niebem, po wyjściu z klasy człowieka oblewa cudowny blask słońca. Od razu wiadomo, gdzie iść, bo wszystko dokładnie widać na przestronnym dziedzińcu. No i nasze numery układają się w logiczną całość. A tu? Sala 109 znajduje się obok 111, za to na kolejnych drzwiach widnieje plakietka z napisem: „SCHOWEK E61-B2”. I weź tu, człowieku, coś z tego zrozum…
Proszę o pomoc dwóch uczniów, ale według nich sala 117 nie istnieje.
– Musi istnieć – zarzekam się – bo właśnie tam mam zajęcia. – Pokazuję im plan, zasłaniając kciukiem nazwisko.
– Chwila. – Chłopak skonsternowany marszczy brwi. – NSK-8? – wskazuje na nazwę zajęć. – Eee, a co to takiego?
Mrugam, równie zdezorientowana. Koleś ma rację. Zamiast normalnego rozkładu zajęć – no wiecie, tutaj idź na matmę, tam na biolę – wszystkie lekcje Parkera odbywają się w sali 117… Co więcej, w każde okienko (nie licząc tego podpisanego jako „LUNCH” o godzinie 12.08) wpisano tę samą nazwę przedmiotu: NSK-8.
– Och, tu jest. – Przesuwam palcem w dół kartki, gdzie zamieszczono objaśnienie skrótów. – NSK-8. Niezależna Specjalna Klasa Ósma.
Chłopak gapi się na mnie i przez chwilę nic nie mówi.
– Nienauczalni? – wykrztusza w końcu.
– Że jak? Nienauczalni? – powtarzam jak papuga, a on cały czerwienieje.
– No wiesz. Tak jak ci z filmu. Nietykalni. Tylko że, tego… – plącze się coraz bardziej – …tylko że te dzieciaki nie są wcale nietykalne, ale… no… no wiesz. Nienauczalne. To nara! – Ucieka korytarzem.
A ja już wiem. Wyczytałam prawdę z jego twarzy, choć obyłoby się i bez tego. Gdzie umieszcza się gościa, który przy pomocy półtonowego pick-upa rozrywa na strzępy plecak koleżanki? Nienauczalni to klasa dla półgłówków. W Kalifornii też taką mamy i nazywamy ją Eskadrą Nielotów, chociaż to dokładnie to samo. Pewnie w każdej szkole znajdzie się podobna grupka.
Prawie zawracam do sekretariatu, żeby się poskarżyć, ale wtedy dociera do mnie, że przecież nie mam na co. To nie mnie przydzielono do tej klasy, tylko Parkera. Po tym, co dziś widziałam, wiem jedno: to zdecydowanie miejsce dla niego.
Wyobrażam sobie, jak siedzę przez cały dzień w sekretariacie, niecierpliwie czekając na przybycie Macoszydła. O ile w ogóle przyjedzie. Problemy zdrowotne Chaunceya – przydarzające mu się średnio co osiem minut – tak ją stresują, że na niczym innym nie potrafi się skupić. Cytując mojego ojca: „Rany banany, Louise…”. Aha, naprawdę tak mówi. A to tylko drobna próbka poczucia humoru pozakalifornijskiej części mojej rodziny.
Idę więc do sali 117, która, jak się okazuje, mieści się w najodleglejszym kącie budynku, za pracownią metaloplastyczną, salą doradztwa zawodowego, a nawet pomieszczeniem dla dozorców. Trzeba przejść obok sali gimnastycznej, żeby tam dotrzeć, wdychając smród starych, zapoconych skarpet zmieszany z niewyraźną wonią sosu barbecue. To tylko tymczasowe rozwiązanie, wmawiam sobie. Tymczasowe do kwadratu, wziąwszy pod uwagę, że mój pobyt w Greenwich będzie wyłącznie przelotnym epizodem.
Zresztą, klasa półgłówków, Eskadra Nielotów, Nienauczalni… jak zwał, tak zwał. Czym niby różnią się od innych? Żaden geniusz raczej tam nie trafi, ale to przecież dzieciaki jak każde inne. Nawet Parker – który za kierownicą pick-upa stanowi śmiertelne zagrożenie dla ludzkości – to typowy ósmoklasista.
Serio, jak bardzo nierozgarnięci mogą być ci Nienauczalni?
Otwieram drzwi i wchodzę do sali 117 pewnym krokiem.
Przez jedyne otwarte okno wylatuje na zewnątrz pióropusz dymu. Dym wydobywa się ze śmietnika, z którego strzelają wysokie płomienie. Wokół stoi grupa uczniów piekących pianki nabite na ołówki. Jednym z nich jest Parker, a jego pianka zdążyła się spalić na węgiel.
– Ej! – strofuje mnie jakiś zirytowany głos. – Zamykaj drzwi! Chcesz, żeby na korytarzu włączył się alarm przeciwpożarowy?!
A niech mnie. Trafiłam do Nienauczalnych.

 
Wesprzyj nas