Niezwykły talent pisarski Jesmyn Ward tym razem zaowocował emocjonującą powieścią o niezłomnej walce o przetrwanie, wbrew wszelkim przeciwnościom, z niszczycielskim żywiołem huraganu Katrina, siejącego spustoszenie w nadmorskiej miejscowości w delcie Missisipi.


Zbieranie kości“Zbieranie kości” to prosta, ale przejmująca i wciągająca do głębi opowieść o biednej czarnej rodzinie mieszkającej w Bois Sauvage, podzielona na dwanaście rozdziałów – dwanaście dni poprzedzających nadejście huraganu.

Jesmyn Ward pięknym i poetyckim językiem opisuje wzruszającą miłość i więź pomiędzy rodzeństwem – Esch i jej braćmi, zagląda do ich serc i umysłów, nie pozwala czytelnikowi pozostać obojętnym.

***

Nad Zatoką Meksykańską formuje się huragan, który już wkrótce zagrozi życiu setek tysięcy ludzi. W przybrzeżnym miasteczku Bois Sauvage w stanie Missisipi czternastoletnia Esch i jej trzej bracia próbują zebrać zapasy jedzenia, na próżno szukając przy tym pomocy u ojca alkoholika, którego nigdy nie ma w pobliżu. W młodej dziewczynie narasta strach, zwłaszcza gdy dowiaduje się, że zaszła w ciążę.

Dwanaście dni, podczas których rozgrywa się akcja powieści, stanowi bolesną próbę spojrzenia na samotność oraz brutalną codzienność, która w obliczu huraganu Katrina pokazuje nam swoje najbrudniejsze barwy.

***

W swych powieściach Jesmyn Ward oddaje głos biednym, zagubionym, pozostawionym samym sobie. Ukazuje to, od czego Ameryka chętnie odwraca oczy. „Zbieranie kości” to zapis podróży do piekła. Nie tylko tego, które rozpętał w Luizjanie morderczy huragan Katrina.
Michał Nogaś

Jest to jedna z najpiękniejszych opowieści o miłości rodzinnej, o pocieszeniu, jakie daje rodzeństwo, i o rozpaczy wywołanej przez zerwane więzi.
Paulina Małochleb, Książki na ostro

Jesmyn Ward (ur. w 1977 r.) – amerykańska pisarka i profesor nadzwyczajny języka angielskiego na uniwersytecie w Tulane. Pierwsza kobieta dwukrotnie uhonorowana National Book Award for Fiction – w 2011 r. za Salvage the Bones oraz w 2013 r. za swoją trzecią powieść – Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie. Stypendystka Stegner Fellowship na Uniwersytecie Stanforda oraz MacArthur „Genius” Grant.

Jesmyn Ward
Zbieranie kości
Przekład: Jędrzej Polak
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 11 marca 2020
 
 

Zbieranie kości


Choć półciężarówka Taty stała na wprost drzwi wejściowych, Junior i tak trafił mnie butelką po bimbrze w goleń, ale najpierw spojrzałam na Manny’ego. Trzymał piłkę jak jajko samymi opuszkami palców – według Randalla właśnie tak chwytają najlepsi koszykarze. Manny umie kozłować na kamieniach. Widziałam go w parku na kamienistej łasze piasku w rogu boiska do koszykówki – jego i Randalla – kozłowali i przechodzili do obrony, kozłowali i znów przechodzili do obrony. Piłka odbijała się rykoszetem od kamieni między ich nogami jak na gumce przyczepionej do paletki, ale obaj są tak dobrzy, że wcale im to nie przeszkadzało i odbierali piłkę niemal za każdym razem, żeby znów kozłować. Musieli się przewrócić, żeby stracić wenę: potknąć o szare kamie- nie albo poślizgnąć na muszlach. Manny ściskał piłkę tak czule, jak rasowego szczeniaka pitbulla. Chciałabym, żeby tak mnie dotykał.
– Hej, Manny – pisnęłam astmatycznie.
Czułam, że parzy mnie szyja – parzy bardziej od słońca. Manny kiwnął głową i zakręcił piłkę na palcu wskazującym.
– Co się dzieje?
– Przyszłaś w samą porę – stwierdził Tata. – Pomóż bratu z tymi flaszkami.
– Nie wejdę pod dom – odpowiedziałam, przełykając słowa.
– Nie chcę, żebyś je wyjmowała. Chcę, żebyś je wypłukała.
Ze skrzyni półciężarówki zdjął pordzewiałą od nie- używania piłę.
– Wiem, że mamy gdzieś sklejkę.
Chwyciłam dwie najbliżej leżące butle i zaniosłam je pod kran. Odkręciłam kurek, a wylewająca się woda była gorąca jak wrzątek. W jednej z flaszek osiadło błoto, które jakoś dostało się do środka, więc nalałam do niej wody do pełna i potrząsnęłam nią mocno, żeby ją umyć. Manny i Randall gwizdali na siebie, grali w kosza. Przyszli inni: Duży Henry i Markiz. Byłam zdziwiona, że schodzą się z miasta, że nie siedzieli w szopie ze Skeetem albo w rozpadającej się chatce Mamci Lizbeth. Chatka była jedynym, oprócz naszego, wzniesionym na przecince domem i należała do mamy mojej Mamy. Chłopcy zawsze znajdowali jakieś miejsce do spania, kiedy byli zbyt pijani albo naćpani, żeby wracać do miasta, albo kiedy zwyczajnie nic im się nie chciało. Kładli się na tylnych kanapach złomowanych wozów, w starym kamperze kupionym tanio przez tatę od jakiegoś gościa na stacji benzynowej w Germaine – kamper dojechał tylko na nasz podjazd i stał przed werandą z przodu domu; werandą osłoniętą przez Tatę na polecenie Mamy siatką, kiedy byliśmy mali. Chłopcy nie przeszkadzali Tacie i po jakimś czasie w Gliniance robiło się dziwnie pusto, kiedy do nas nie zaglądali – tak pusto jak w akwarium bez wody i rybek, ale za to z kamieniami i sztucznymi koralami. Widziałam kiedyś takie akwarium w salonie Dużego Henry’ego.
– Co tam, kuzynie? – zapytał Markiz.
– Zastanawiałem się, co porabiacie. W Gliniance jakoś was nie ma – odpowiedział Randall.
Woda w butli, którą trzymałam pod kranem, zrobiła się różowa. Wylewając ją, zakołysałam się na piętach, próbując nie zerkać na Manny’ego, ale bez powodzenia. Manny na mnie nie patrzył, ściskał rękę Markiza, a jego szerokie, krótkie paluchy zamknęły szczupłą brązową dłoń ziomka, tak że całkiem zniknęła. Odstawiłam czystą butlę, podniosłam następną i zaczęłam wszystko od nowa. Włosy układały mi się na szyi jak kapy, które Mama kiedyś szydełkowała; przykrywamy się nimi zimą, żeby nam było ciepło, a rano budzimy się pod nimi spo- ceni. U moich stóp ląduje plastikowa butelka z płynem do mycia naczyń, spryskuje mi błotem łydki.
– Mają być naprawdę czyste – woła Tata i odchodzi z młotkiem w ręku.
Od płynu mam śliskie dłonie. Piana przykrywa błoto. Junior już skończył poszukiwania flaszek pod domem i usiadł obok mnie, bawiąc się bańkami.
– Manny przyszedł tu tak wcześnie tylko dlatego, że chciał uciec od Shaliyah.
Markiz odebrał im piłkę. Był mniejszy od Skeeta, ale niemal równie szybki, więc kozłował prawie pod sam wy- strzępiony kosz. Duży Henry puścił oko do Manny’ego i roześmiał się. Manny ma gładką twarz i mówi całym ciałem: jego mięśnie trajkoczą jak kurczęta. Rozłożył nad Markizem ręce, nie pozwalając mu na oddanie rzutu, a Randall klasnął w dłonie na krawędzi służącego za boisko klepiska, czekając, aż Manny odbierze i poda mu piłkę. Duży Henry popychał go barkiem i blokował. Jest niemal wzrostu Randalla, ale znacznie szerszy w ramio- nach, porusza się i kręci z wdziękiem jak bączek. Teraz grali naprawdę.
Trzask butelki, którą potrząsałam, zabrzmiał jak od- głos drobnych monet przerzucanych w dłoni. Butelka rozbiła się na drobne kawałki, a jeden z nich przeciął mi dłoń. Upuściłam szkło na ziemię.
– Rusz się, Junior – rzuciłam.
Dłonie, wcześniej różowe od wewnątrz, pokryła czerwień. Zwłaszcza lewą.
– Krwawię! – szepnęłam.
Nie krzyczałam, chciałam, żeby Manny na mnie spojrzał, ale nie jak na żałosną histeryczkę. Nie chciałam, żeby się nade mną litował, bo nie umiem znieść bólu tak mężnie jak chłopcy. Randall przejął podanie z kozła od Manny’ego i podszedł do mnie; uklękłam i włożyłam lewą dłoń pod kran, szkarłatna wstążka zamieniała się w błoto u moich stóp. Rzucił piłkę przez głowę. Rana miała wielkość dwudziestopięciocentówki i krwawiła bez przerwy, choć niezbyt mocno.
– Pokaż.
Naciskał kciukiem wokół pulsującego krwią skaleczenia. Zrobiło mi się niedobrze.
– Musisz wyciskać, aż przestanie krwawić.
Przyłożył mój kciuk, który wciąż trzymałam w szyjce butelki, na ranę.
– Naciskaj – polecił. – Ja mam brudne ręce. Naciskaj, aż przestanie boleć.
To samo zawsze powtarzała nam Mama, kiedy przy- biegaliśmy do niej ze skaleczeniem albo zadrapaniem. Naciskała i dmuchała na rany, z którymi przybiegaliśmy, polewała je najpierw spirytusem, a kiedy przestawała dmuchać, już nic nas nie bolało. „No proszę! Widzisz! Jakby nic się nie stało”.
Manny wymieniał z Markizem bardzo szybkie podania, a piłka bębniła jak oszalała o klepisko. Rzucił okiem na klęczącego nade mną Randalla, a policzki zarumieniły mu się mocniej niż zazwyczaj, ale nie przestawał syczeć, co robi zawsze, grając w kosza, więc domyśliłam się, że jest podniecony, ale nie mną. „Naciskaj… aż przestanie boleć”. Przewracały mi się flaki. Randall nacisnął jeszcze raz i wstał, a kształt jego ust nie przypominał już ust Mamy. Przypominał ją tylko wtedy, kiedy mnie pouczał. Manny odwrócił głowę.

Następny szczeniak Chiny jest czarno-biały. Na szyi ma biały kołnierz, opadający od głowy ku łopatkom. Reszta jest czarna. Szarpie się i skomle, a Skeet kładzie go, czystego, na kocyku. Skomle głośno, słychać go po- nad cykadami – to najgłośniejszy tańczący na Mardi Gras Indianin w białym pióropuszu, wrzeszczy i hopsa przez głębokie leje na ulicach zatopionego miasta. Chcę go mieć, bo przyszedł na świat, śpiewając i intonując zaklęcia jak nowoorleańscy czerwonoskórzy – ci, po których odziedziczyłam włosy – ale nie przypuszczam, żeby Skeet mi go oddał. Jest wart dużo pieniędzy. Ma dobry rodowód. Wśród pitbulli z Bois Sauvage China słynie z przegryzania gardeł innym psom, czym zmusza je do wycia jak byle kundel. Wyrywa im ścięgna z szyi. Jej partner z Germaine – leżącego kilka miasteczek dalej – jest równie waleczny. Rico, jego właściciel, to kuzyn Manny’ego i zarabia tyle pieniędzy na walkach psów, że pracuje tylko na pół etatu jako mechanik w warsztacie samochodowym, a przez resztę czasu wozi psa na nielegalne, organizowane w lasach walki.
– Szkoda, że nie jest cały czarny – skarży się Skeet.
– Mnie to nie przeszkadza – odpowiadam mu i wszystkim innym, także psom mnożącym się w szopie, ale nikt mnie nie słucha przez Chinę. Bo China skowy- czy. Jak ja, gdy puszczam rozkołysaną linę przywiązaną do konaru wysokiego drzewa nad Wolf River: przerażona, w uniesieniu. Stawia przycięte uszy. Wysuwa się z niej szczeniak. Jest chyba żółty z czarnymi pasami, ale gdy Skeet go wyciera, czarne pasy znikają.
– Krew w nocy ma czarny kolor – stwierdza Randall.
Szczeniak jest całkiem biały. Wygląda jak jego matka w miniaturze. Matka wyje, ale szczeniak – suczka – mil- czy. Skeetah pochyla się nad nią. Inne szczenięta otwierają pyszczki, prostują nogi. Wszyscy jesteśmy tak spoceni, jakbyśmy przybiegli do szopy prosto z letniej ulewy. Ale Skeet kręci głową, a ja nie wiem, czy spływa po niej pot, czy łzy. Mruga. Drapie palcem po śnieżnobiałym łebku, po piersi i brzuchu szczeniaka. Suczka otwiera nagle pyszczek i wydyma brzuch. Jest nieodrodną córką swojej matki. Waleczna. Oddycha.

Przewiązałam dłoń kawałkiem starej szmaty i myłam dalej butle, które ustawiałam później wzdłuż ściany w kuchni. Junior pobiegł do rosnącego wokół domu lasu, twierdząc, że będzie polował na pancerniki. Chłopcy skończyli grać w kosza. Duży Henry wjechał na podwórko obok domu starym chevroletem caprice, którego dostał od mamy na szesnaste urodziny, ale najpierw napił się wody z kranu, zmoczył sobie głowę i otrząsnął się jak mokry pies, aż się roześmiałam. Randall i Manny kłócili się o mecz. Markiz leżał na masce auta w cieniu dębów i palił cygaro. W samochodzie Dużego Henry’ego działają tylko dwa głośniki o wielkości sześć na dziewięć cali, bo przepalił wzmacniacz i bas, więc kłótnia Randalla i Manny’ego była głośniejsza od muzyki. Zebrałam szkło z potłuczonej butelki i położyłam je na połówce starej pokrywy od kubła na śmieci. Uklękłam i wypatrywałam kawałków szkła, zastanawiając się, czy znajdę ten, który mnie skaleczył. Gdy skończyłam, poszłam na tyły, do lasu. Moje oczy tak bardzo chciały wpatrywać się w Manny’ego, że od tego pragnienia aż ćmiły mnie skronie, ale szłam dalej.
Ta ziemia, w sumie jakieś piętnaście akrów, należała kiedyś do babci, mamy mojej Mamy, Mamci Lizbeth, oraz do taty Mamy, Tatki Josepha. To Tatko Joseph nazwał naszą ziemię Glinianką, Tatko Joseph pozwolił białym, z którymi pracował, kopać tutaj glinę używaną do wylewania fundamentów, pozwolił im przekopać stok wzgórza na przecince na tyłach naszej ziemi, gdzie kiedyś sadził kukurydzę na paszę. Pozwolił im zabrać tyle gliny, ile potrzebowali, aż wykopali urwisko nad suchą jamą za podwórkiem. Wąski strumyk spływający ze wzgórza i okalający je zmienił kierunek i wlał się do suchej jamy, zamieniając ją w gliniankę. Tatko Joseph dopiero wtedy zrozumiał, że woda wypłucze ziemię, że glinianka będzie wylewać się z jamy i zabierać po kawałku parcelę albo zamieni ją w bagno, więc przestał sprzedawać glinę za pieniądze. Niedługo potem umarł na raka jamy ustnej – tak przynajmniej opowiadała nam Mamcia Lizbeth, kiedy byliśmy mali. Zawsze rozmawiała z nami jak z dorosłymi i wyklinała nas jak do- rosłych. Zmarła we śnie po zmówieniu różańca, miała ponad siedemdziesiąt lat, a dwa lata później zmarła nasza Mama – jedyne dziecko, które przeżyło z ósemki urodzonej przez Mamcię Lizbeth – zmarła po urodzeniu Juniora. Zostaliśmy sami z Tatą, Chiną, kurami i świnią, kiedy Tatę stać na świnię, a pola wokół glinianki, które obsadzał Tatko Joseph, zarosły krzakami, palmami sabałowymi i sosnami jeżącymi się jak witki miotły.
Wyrzucamy śmieci do płytkiego dołu obok glinianki i palimy. Kiedy spadają do ognia i płoną igły z okolicznych drzew, dym da się znieść, bo nie śmierdzi. W innym wypadku śmierdzi palonym plastikiem. Wyrzuciłam szkło do dołu, gdzie zamigotało na poczerniałych odpadkach jak gwiazdy. W gliniance nie było dużo wody: nie padało u nas od wielu tygodni. Ulewa, której potrzebowaliśmy, siekła Zatokę, powstrzymywana za rękę jak zmęczone i głodne dziecko przez formujący się tam niż. Latem, jeśli padają ulewne deszcze, glinianka wypełnia się po brzegi, a my w niej pływamy. Woda, która zwykle ma różowawy kolor, zrobiła się teraz gęsta i brunatno-czerwona. Barwy strupa. Odwróciłam się, żeby odejść, i ujrzałam przed sobą złoto: Manny’ego.
– Za sucho – oznajmił.
Stanął obok mnie na wyciągnięcie ręki. Mogłabym go podrapać.
– Nie da się teraz pływać – dodał.
Kiwnęłam głową. Mówił do mnie, a ja zapomniałam języka w gębie.
– Jeśli twój tata się nie myli, to niedługo będzie lało – ciągnął.
Uderzałam się po udzie pokrywą od kubła, zapominając, że w środku jest ziemia. Odrywała się od pokrywy i spadała jak proszek. Wolałabym milczeć, ale coś przy- szło mi do głowy, więc zapytałam:
– Czemu nie siedzisz przed domem?
Wbił wzrok w stopy. Jego białe niegdyś jordany miały teraz kolor pomarańczowego sorbetu.
– Z nimi?
– No.
Zerknęłam na jego twarz szklącą się od potu. Miałam rozchylone usta. Gdybym była inna, zlizałabym z niego pot, który smakowałby solą. Ale dziewczyna, którą jestem, nie pochyliła się ku niemu, nie uśmiechnęła, nie dotknęła wargami jego szyi. Ta dziewczyna czekała, bo nie należała do takich kobiet jak te z czytanej przeze mnie Mitologii – kobiet, które sprawiały, że połykałam stronę za stroną: kokietujących nimf, bezwzględnych bogiń czy wyjaławiających całą ziemię na świecie matek. Nie była jak Io, która rozkochała w sobie boga; ani jak Artemida, która zamieniła myśliwego w jelenia i zmusiła jego psy, żeby rozszarpały go żywcem; ani tym bardziej jak Demeter, która przestała troszczyć się o urodzaj, gdy porwano jej córkę.
– Bo nie palę trawy – odrzekł Manny, a jego jordan ześlizgnął się bliżej mojej stopy. – Wiesz, że już tego nie robię. – Stopy Manny’ego stały teraz przede mną, był wysoki, więc przesłonił mi słońce. – Wiesz, co robię. – Naprawdę na mnie patrzył, śmiało, po raz pierwszy tego dnia.
Uśmiechnął się. Jego twarz: spalona słońcem na czerwono, z dołkami w policzkach, śladami po trądziku i lśniącymi bliznami po wypadku. Miał siedemnaście lat i prowadził po pijanemu, w dodatku naćpany. W samochodzie siedzieli jego kuzyni, jechali całą bandą o północy po wiejskiej drodze, wpadli w poślizg i uderzyli w jelenia. Manny wydostał się z auta przez okno i upadł na nierówny asfalt i szkło, podrapał się, a droga naznaczyła go własnymi nierównościami i połamała w wielu miejscach. Był słońcem.

 
Wesprzyj nas