Przerażająca podróż do naszej najbliższej przyszłości. David Wallace-Wells pokazuje w swojej książce, że stawką kryzysu klimatycznego jest już nie ocalenie natury w całej jej różnorodności, lecz przetrwanie naszego gatunku.


Ziemia nie do życiaW swojej książce David Wallace-Wells przekonująco przedstawia skutki globalnego ocieplenia w niemal każdej dziedzinie naszego życia.

Pokazuje, jak niedobory żywności, klęski żywiołowe, epidemie, kryzysy polityczne i gospodarcze oraz wynikające z nich konflikty zbrojne już w ciągu najbliższych dziesięcioleci zmienią świat nie do poznania, wpływając nawet na kształt przyszłej kultury, stosunek do rozwoju i technologii oraz na sposób, w jaki ludzkość postrzega swoje miejsce na Ziemi.

David Wallace-Wells – amerykański dziennikarz znany ze swoich tekstów na temat zmian klimatu. W 2017 roku napisał esej „Nie nadająca się do zamieszkania ziemia” (opublikowany w magazynie New York), który później rozwinął w książkę “The Uninhabitable Earth” (2019).

 
David Wallace-Wells
Ziemia nie do życia
Nasza planeta po globalnym ociepleniu
Przekład: Jacek Spólny
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 13 listopada 2019
 
 

Ziemia nie do życia

I. Kaskady

Jest gorzej, o wiele gorzej, niż wam się zdaje. Powolne tempo zmian klimatu to bajka, być może tak samo szkodliwa, jak przekonanie, że nie zachodzą one w ogóle, podawana wraz z kilkoma innymi w ramach antologii wygodnych złudzeń: że globalne ocieplenie to dramat arktyczny, rozgrywający się daleko stąd; że chodzi tylko o poziom morza i wybrzeża, czyli że nie jest to wszechogarniający kryzys, nieomijający żadnego miejsca i niepozostawiający nietkniętą żadnej formy życia; że dotyczy „świata przyrody”, a nie ludzi; że oba te światy są osobne, bo dzisiaj żyjemy sobie na zewnątrz przyrody, w jakimś sensie poza nią, a przynajmniej przed nią zabezpieczeni, a nie na zawsze w jej obrębie i dosłownie przez nią przygniatani; że bogactwo może osłonić przed szalejącym ociepleniem; że spalanie kopalin jest ceną trwałego wzrostu gospodarczego; że wzrost ten i wytwarzana dzięki niemu technologia z pewnością utorują drogę wyjścia z katastrofy ekologicznej; że w długich dziejach człowieka istnieje jakaś analogia do skali czy zasięgu tego zagrożenia, dzięki czemu możemy śmiało spojrzeć mu w oczy. Ziemia była jak dotąd świadkiem pięciu masowych zagład1, z których każda była tak całkowitym wymazaniem zapisu kopalnego, że stanowiła coś w rodzaju ewolucyjnego resetu: drzewo filogenetyczne naszej planety co pewien czas rozszerzało się i kurczyło jak płuco — śmierć osiemdziesięciu sześciu procent wszystkich gatunków2czterysta pięćdziesiąt milionów lat temu; siedemdziesiąt milionów lat później siedemdziesięciu pięciu procent; po stu dwudziestu pięciu milionach lat dziewięćdziesięciu sześciu procent; pięćdziesiąt milionów lat później osiemdziesięciu procent; sto trzydzieści milionów lat potem kolejnych siedemdziesięciu pięciu procent. Prawdopodobnie czytaliście w podręcznikach do liceum, że katastrofy te były skutkami działania asteroid. Tak naprawdę wszystkie poza tą3, po której wymarły dinozaury, wiązały się ze zmianami klimatu i wytworzeniem gazów cieplarnianych. Najstraszniejsza zdarzyła się dwieście pięćdziesiąt milionów lat temu. Początkowo dwutlenek węgla rozgrzał planetę o pięć stopni Celsjusza4, potem ocieplenie spowodowało wydzielanie metanu, jeszcze jednego gazu cieplarnianego, a w końcu na Ziemi pozostała zaledwie resztka życia. W tej chwili znacznie szybciej zwiększamy ilość dwutlenku węgla w atmosferze. Szacuje się, że co najmniej dziesięciokrotnie5. Sto razy prędzej niż przed uprzemysłowieniem6. I w atmosferze znajduje się obecnie o jedną trzecią więcej dwutlenku węgla niż w ciągu ostatnich ośmiuset tysięcy7, może nawet piętnastu milionów lat8. Wtedy nie było ludzi. Oceany sięgały ponad sto stóp [30 m — przyp. red.] wyżej9.
Wielu uważa globalne ocieplenie za coś w rodzaju moralnego i gospodarczego długu, który narastał od początku rewolucji przemysłowej, a który teraz trzeba spłacić. Tak się składa, że ponad połowa dwutlenku węgla10 wydalonego do atmosfery wskutek spalania kopalnych paliw została wyemitowana w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Co oznacza, że od chwili wydania pierwszej książki Ala Gore’a [Earth in the Balance (1992); polskie tłum. Ziemia na krawędzi (1996) — przyp. red.] o klimacie zaszkodziliśmy planecie i jej zdolności do podtrzymywania życia i cywilizacji bardziej niż we wszystkich poprzednich stuleciach, ba, tysiącleciach.
Organizacja Narodów Zjednoczonych ustaliła ramy zmian klimatycznych w 1992 roku, stanowczo przedstawiając światu consensus świata nauki; znaczy to, że wyrządziliśmy tyle samo spustoszenia świadomie, co działając bezwiednie. Globalne ocieplenie może robić wrażenie długiego moralitetu, który trwa kilkaset lat i kończy się starotestamentową zemstą na prapraprawnukach winowajców, bowiem spalanie węgla w osiemnastowiecznej Anglii stało się lontem, jaki spowodował całą późniejszą eksplozję. Ale to tylko bajka o historycznych zbrodniach, uniewinniająca żyjących dzisiaj — niesłusznie. Większość tego spalania miała miejsce po premierze Kronik Seinfelda [ang. Seinfeld — amerykański sitcom emitowany od 5 lipca 1989 roku w stacji NBC — przyp. red.]. Około osiemdziesiąt pięć procent11 od końca drugiej wojny światowej. Samobójcza misja świata uprzemysłowionego toczy się w czasie jednego ludzkiego życia — nasza planeta przechodzi ze stanu pozornej stabilności nad krawędź katastrofy w okresie między chrztem czy bar micwą a pogrzebem.
Wiemy, jakie to było życie. Gdy w roku 1938 rodził się mój ojciec — wieści o Pearl Harbor i produkowane na przemysłową skalę propagandowe filmy należały do jego pierwszych wspomnień — klimat prawie wszystkim wydawał się stały. Naukowcy od kilkudziesięciu lat wiedzieli12, w jaki sposób dwutlenek węgla wydzielany przez palące się drewno, węgiel i ropę naftową może zmienić Ziemię w cieplarnię i wytrącić ją ze stanu równowagi. Ale jeszcze nie do końca, nie całkiem zrozumieli skutki, wskutek czego ocieplenie sprawiało wrażenie nie tyle stwierdzonego faktu, co mrocznej przepowiedni, która miała wypełnić się dopiero w odległej przyszłości — albo wcale. Gdy mój ojciec umierał, w 2016 roku, kilka tygodni po zawarciu desperackiego porozumienia paryskiego, klimat zbliżał się ku katastrofie, przekraczając próg stężenia dwutlenku węgla13 — czterysta części na milion w ziemskiej atmosferze, by użyć upiornie banalnego języka klimatologów — który od lat stanowił jaskrawoczerwoną linię, jaką ekolodzy malowali przed rozszalałym przemysłem, napominając: „Nie przechodzić”. Rzecz jasna nikt się nie zatrzymał: ledwie dwa lata później dotarliśmy do średniej miesięcznej wartości czterysta jedenaście14, a poczucie winy przesyca powietrze tak samo, jak dwutlenek węgla, choć wolimy nie dopuszczać do świadomości, że nim oddychamy.
To jedno życie jest także życiem mojej matki. Urodziła się w 1945 roku w rodzinie niemieckich Żydów, uciekających przed komorami gazowymi, w których palono ich krewnych, a teraz cieszy się siedemdziesiątym trzecim rokiem życia w raju amerykańskiej konsumpcji, raju żywionym przez fabryki świata rozwijającego się, który, również w czasie życia jednego pokolenia, dzięki produkcji dostał się do globalnej klasy średniej, zaznając wszystkich pokus i opartych na paliwach kopalnych przywilejów, jakie towarzyszą takiemu awansowi: elektryczności, samochodów, latania, czerwonego mięsa. Przez pięćdziesiąt osiem lat paliła papierosy bez filtra, które teraz zamawia całymi kartonami z Chin.
Jest to także czas życia wielu spośród naukowców, którzy pierwsi zwracali uwagę społeczeństwa na zmianę klimatu. Trudno uwierzyć, ale część z nich jest ciągle aktywna — w takim tempie dotarliśmy do tego cypla. Niektórzy z nich prowadzili nawet pierwsze badania za fundusze z Exxon, firmy pozywanej obecnie w szeregu spraw sądowych w poszukiwaniu winnych nieustającego narastania emisji, które, jeżeli nie zmieni się stosunek do paliw kopalnych, mogą do końca stulecia zmienić całe połacie Ziemi w obszary właściwie nie do zamieszkania przez ludzi. Taka jest droga, którą radośnie mkniemy dalej, kończąca się ponad czterostopniowym ociepleniem15 przed rokiem 2100. Są tacy, którzy przewidują, że w ten sposób całe rejony Afryki, Australii i Stanów Zjednoczonych, część Ameryki Południowej na północ od Patagonii i Azja na południe od Syberii nie będą nadawały się do mieszkania16 wskutek bezpośredniego działania ciepła, pustynnienia i powodzi. Z całą pewnością stałyby się bardzo niegościnne, podobnie jak wiele innych obszarów. To nasza droga, nasz punkt wyjścia. Skoro nasza planeta znalazła się na skraju klimatycznej katastrofy w czasie jednego pokolenia, oznacza to, że obowiązek jej uniknięcia spoczywa także na jednym pokoleniu. Wszyscy wiemy, które to pokolenie. Nasze.

Nie jestem ekologiem, nie uważam się nawet za przyrodnika. Całe życie mieszkałem w miastach, korzystając z gadżetów tworzonych przez przemysłowe łańcuchy dostaw, nad którymi się nie zastanawiam. Nigdy nie spałem pod namiotem, przynajmniej nie dobrowolnie. Co prawda zawsze uważałem, że czysta woda i czyste powietrze to dobry pomysł, jednocześnie zawsze godziłem się z myślą o istnieniu kompromisu pomiędzy wzrostem gospodarczym a kosztem dla przyrody, i w większości przypadków opowiedziałbym się raczej za wzrostem. Nie zabieram się do osobistego zabicia krowy, żeby zjeść hamburgera, ale nie mam także zamiaru przejść na weganizm. Myślę sobie zazwyczaj, że jak już znalazłem się na szczycie łańcucha pokarmowego, to mogę się tym spokojnie chełpić, bo nie mam kłopotu z przeprowadzeniem moralnej granicy pomiędzy nami a innymi zwierzętami. Co więcej, uważam za obraźliwe dla kobiet i kolorowych, że zaczyna się raptem mówić o objęciu podobną do praw człowieka ochroną szympansów, małp człekokształtnych i ośmiornic zaledwie jedno, dwa pokolenia po przełamaniu monopolu białego mężczyzny na posiadanie osobowości prawnej. Pod tym względem jestem taki, jak wielu innych Amerykanów, żyjących w okropnym samozadowoleniu i świadomym złudzeniu na temat zmiany klimatu, która jest nie tylko największym zagrożeniem w dziejach życia człowieka na Ziemi, ale też zagrożeniem zupełnie innej kategorii i skali. Bo chodzi tu o samo życie.
Przed kilku laty zacząłem zbierać opowieści o zmianie klimatu, często przerażające, fascynujące i niesamowite, przypominające bajki: o grupie polarników17 uwięzionych przez topniejący lód w ośrodku na wyspie zamieszkałej również przez grupę niedźwiedzi polarnych; o małym Rosjaninie zabitym przez wąglik18 wydzielany przez tające zwłoki renifera, przez wiele dziesiątków lat tkwiące w wiecznej zmarzlinie. Początkowo miałem wrażenie, że powstaje nowy gatunek alegorii. Ale zmiana klimatu to oczywiście żadna alegoria.
Poczynając od roku 2011, około miliona uchodźców z Syrii19 napłynęło do Europy wskutek wojny domowej, na której efekty nałożyły się zmiana klimatu i susza. „Moment populistyczny”, przez który przechodzi teraz cały Zachód, jest w znacznym stopniu efektem paniki wywołanej nagłym pojawieniem się tych migrantów. Prawdopodobne zalanie Bangladeszu20 grozi powstaniem co najmniej dziesięciokrotnie większej fali uchodźców, których przyjmie świat jeszcze bardziej zdestabilizowany przez chaos klimatyczny i pewnie tym mniej na nich gotowy, gdyż są ciemnego koloru skóry. Do tego dojdą uchodźcy z Afryki Subsaharyjskiej, Ameryki Łacińskiej i całej reszty Południowej Azji — według szacunków Banku Światowego do 2050 roku będzie ich sto czterdzieści milionów21, czyli ponad stokrotnie więcej niż w trakcie syryjskiego „kryzysu” Europy22.
Prognozy ONZ są bardziej pesymistyczne23: dwieście milionów uchodźców klimatycznych do 2050 roku. Dwieście milionów ludzi żyło24 na świecie w okresie rozkwitu Cesarstwa Rzymskiego. Spróbujmy sobie wyobrazić, że każdy mieszkaniec Ziemi był wówczas pozbawiony domu i musiał błąkać się przez wrogie terytoria w poszukiwaniu nowego. Zdaniem ONZ w ciągu najbliższych trzydziestu lat może spotkać nas coś o wiele gorszego: „co najmniej miliard bezbronnych biedaków25, którym pozostaje tylko walczyć albo uciekać”. Co najmniej miliard. Tyle wynosiła ludność świata zaledwie w 1820 roku, kiedy w najlepsze trwała już rewolucja przemysłowa. Co sugeruje, że lepiej może myśleć o historii nie jak o celowym pochodzie lat po osi czasu, tylko jak o pęczniejącym balonie wzrostu populacji i ludzkości, rozprzestrzeniającej się po planecie, aż do momentu niemal całkowitego jej zaludnienia. Błyskawiczne zwiększenie emisji dwutlenku węgla w ostatnim pokoleniu częściowo tłumaczy również wrażenie, iż historia gna przed siebie w coraz szybszym tempie, że wszędzie, co roku, wręcz codziennie, dzieje się tyle więcej: jest to po prostu skutek istnienia takiej liczby ludzi. Podobno piętnaście procent całego ludzkiego doświadczenia26 w dziejach jest udziałem ludzi żyjących teraz, z których każdy zostawia na Ziemi ślad węglowy.
Takie liczby są szacunkami maksymalnymi, opracowanymi przed laty przez grupy badawcze mające na celu zwrócenie uwagi na konkretne sprawy czy problemy; liczby faktyczne będą niemal na pewno niższe, a naukowcy ufają przewidywaniom wyrażanym w raczej dziesiątkach niż w setkach milionów. Ale to, że te większe liczby mieszczą się w górnych przedziałach możliwości, nie powinno wprawiać nas w samozadowolenie. Bagatelizowanie najgorszych możliwości utrudnia myślenie o skutkach bardziej prawdopodobnych, które zaczynamy uważać za skrajne scenariusze, przed którymi nie trzeba się tak skrupulatnie zabezpieczać. Szacunki rozprzestrzeniającej się po planecie, aż do momentu niemal całkowitego jej zaludnienia. Błyskawiczne zwiększenie emisji dwutlenku węgla w ostatnim pokoleniu częściowo tłumaczy również wrażenie, iż historia gna przed siebie w coraz szybszym tempie, że wszędzie, co roku, wręcz codziennie, dzieje się tyle więcej: jest to po prostu skutek istnienia takiej liczby ludzi. Podobno piętnaście procent całego ludzkiego doświadczenia26 w dziejach jest udziałem ludzi żyjących teraz, z których każdy zostawia na Ziemi ślad węglowy.
Takie liczby są szacunkami maksymalnymi, opracowanymi przed laty przez grupy badawcze mające na celu zwrócenie uwagi na konkretne sprawy czy problemy; liczby faktyczne będą niemal na pewno niższe, a naukowcy ufają przewidywaniom wyrażanym w raczej dziesiątkach niż w setkach milionów. Ale to, że te większe liczby mieszczą się w górnych przedziałach możliwości, nie powinno wprawiać nas w samozadowolenie. Bagatelizowanie najgorszych możliwości utrudnia myślenie o skutkach bardziej prawdopodobnych, które zaczynamy uważać za skrajne scenariusze, przed którymi nie trzeba się tak skrupulatnie zabezpieczać. Szacunki przesadzone zakreślają granice tego, co może się zdarzyć, co jest prawdopodobne. Całkiem zresztą możliwe, że okażą się trafniejsze, skoro w ciągu półwiecza klimatycznego niepokoju, które już za nami, optymiści nie mieli ani razu racji.
Folder z opowieściami o klimacie pęczniał, ale bardzo nieliczne z tych informacji, nawet opartych na nowych badaniach, ogłaszanych w najbardziej renomowanych czasopismach naukowych, można było znaleźć w relacjach ze zmiany klimatu, które ludzie widzieli w telewizji bądź czytali w gazetach. Była tam oczywiście mowa o zmianie klimatu, nawet z nutką niepokoju. Za to dyskusja o możliwych skutkach sprowadzała się w zasadzie do zmienności poziomu morza. Co gorsza, relacje te były mimo wszystko optymistyczne. Jeszcze w 1997, gdy podpisywano przełomowy Protokół z Kioto, dwa stopnie Celsjusza globalnego ocieplenia uważano za próg katastrofy: zalane miasta, paraliżujące susze i fale upałów, codzienne huragany i monsuny, które nazywaliśmy kiedyś „klęskami żywiołowymi”, ale które staną się wkrótce po prostu zwykłą „złą pogodą”. Niedawno minister spraw zagranicznych Wysp Marshalla określił ocieplenie na takim poziomie innym mianem, „ludobójstwa”27.
Prawie nie istnieje szansa uniknięcia takiego rozwoju wypadków. Protokół z Kioto właściwie niczego nie zmienił: w ciągu dwudziestu lat od jego uchwalenia, pomimo wsparcia sprawy klimatu, coraz bardziej zielonego ustawodawstwa i energii, wyemitowaliśmy więcej niż przez dwadzieścia lat poprzednich. Porozumienie paryskie w 2016 roku ustaliło dwa stopnie jako cel globalny, a sądząc z gazet, ocieplenie takiego rzędu przypomina najokropniejszy scenariusz, jaki może pomieścić się w głowach ludzi rozsądnych. Ledwie po kilku latach, gdy żadne z państw uprzemysłowionych nie zbliża się nawet do celu paryskiego, dwa stopnie jawią się jako najlepszy możliwy wynik. Dalej zaczyna się cały normalny rozkład okropniejszych ewentualności28, delikatnie skrywanych przed opinią publiczną.
Ludziom opowiadającym o klimacie jakoś nie wypada brać pod uwagę tego rodzaju okropieństw i faktu, że zmarnowaliśmy szansę znalezienia się w lepszej połowie rozkładu prawdopodobieństwa. Powody są niezliczone i tak nieprzemyślane, że lepiej byłoby nazwać je impulsami. Być może nie chcemy mówić o świecie cieplejszym o ponad dwa stopnie z poczucia przyzwoitości lub zwyczajnego strachu, bądź lęku przed sianiem paniki; albo technokratycznej wiary, która jest w gruncie rzeczy wiarą w rynek; albo ze względów na interesy naszego stronnictwa; lub sceptycznego nastawienia wobec ekologicznej lewicy, które było mi zawsze bliskie; albo z braku zainteresowania losami odległych ekosystemów, także znanego mi od zawsze. Dezorientowała nas nauka, jej liczne fachowe terminy i trudne do ogarnięcia liczby, a także przeczucie, że innych też wszystko to może dezorientować.
Powoli pojmowaliśmy tempo zmian, po cichu liczyliśmy na odpowiedzialność globalnych elit i instytucji albo ślepo im wierzyliśmy, niezależnie od tego, co o nich myśleliśmy. Być może nie byliśmy w stanie uwierzyć co straszniejszym prognozom, bo dopiero niedawno usłyszeliśmy o ociepleniu, a sytuacja nie mogła pogorszyć się aż tak bardzo od pierwszej Niewygodnej prawdy [oryg. An Inconvient Truth — amerykański serial dokumentalny o zmianach klimatycznych na Ziemi z 2006 roku — przyp. red.]; albo lubiliśmy samochody i wołowinę, i w ogóle swój sposób życia, nad którym woleliśmy się za bardzo nie zastanawiać; a może czuliśmy się tak „poprzemysłowi”, że nie wierzyliśmy, że ciągle korzystamy z wyziewów kopalnych paliw. Możliwie, że jak wybitni socjopaci lepiliśmy ze złych wieści coraz bogatszy i coraz okropniejszy obraz tego, co uchodziło za „normalne”, albo że gdy patrzyliśmy za okno, wszystko wyglądało w porządku. Bo nudziło nam się pisanie i czytanie bez przerwy o tym samym, a klimat był tak globalny i przez to nieplemienny, że kojarzył się tylko z najsmętniejszą polityką. Jeszcze nie do końca rozumieliśmy, jak bardzo zniszczy nasze życie. Jak egoistom było nam wszystko jedno, czy niszczymy planetę ludziom mieszkającym w innych jej częściach i tym jeszcze nienarodzonym, którzy ze wściekłością ją po nas odziedziczą. Ponieważ zbyt mocno wierzyliśmy w teleologiczny bieg historii i strzałę postępu, by dopuścić do siebie myśl, iż łuk dziejów wygnie się w stronę czegoś innego niż ekologiczna sprawiedliwość. Bo gdy byliśmy z sobą tak naprawdę szczerzy, uznaliśmy już świat za wyścig po zasoby o sumie zerowej, w którym niezależnie od rozwoju wypadków będziemy nadal względnymi zwycięzcami, a to dzięki klasowym przywilejom i szczęściu, jakie dopisało nam w urodzeniowej loterii. Może za bardzo drżeliśmy o własną pracę i zawód, by martwić się o przyszłość pracy w ogóle; albo być może za bardzo baliśmy się robotów albo zanadto pochłonęło nas wpatrywanie się w nowe telefony. A może — pomimo łatwości apokaliptycznych odruchów naszej kultury i wpadania w popłoch w polityce — tak naprawdę skłanialiśmy się tylko ku dobrym wieściom. Zresztą, kto wie: klimatyczny kalejdoskop ma tak wiele odsłon, które zmieniają intuicję na temat spustoszenia środowiska w niepokojące samozadowolenie, że trudno objąć cały obraz niszczenia klimatu. Po prostu nie chcieliśmy lub nie mogliśmy spojrzeć w twarz naukowym faktom — a przynajmniej tego nie robiliśmy.

 
Wesprzyj nas