Jonas Hassen Khemiri, jeden z najbardziej uznanych szwedzkich pisarzy młodego pokolenia, powraca z nową powieścią. „Klauzula ojca” to wciągająca powieść o współczesnym rodzicielstwie.


Klauzula ojcaW “Klauzuli ojca” z ogromną wrażliwością przygląda się więziom rodzinnym, a w jego postaciach odbijają się współczesne postawy i lęki. W swoich wnikliwych obserwacjach zjawiskowo posługuje się humorem i ironią.

Dziadek, który przed laty opuścił rodzinę, powraca do kraju, żeby odwiedzić swoje dorosłe dzieci. Syn jest życiowym nieudacznikiem. Córka zachodzi w ciążę z nieodpowiednim mężczyzną.

Podczas dziesięciu wspólnie spędzonych dni powracają wspomnienia, a podpisana w przeszłości tajemnicza klauzula, wydaje się coraz bardziej nieaktualna.

“Klauzula ojca” jest opowieścią o walce o relacje, akceptację i bycie docenionym, którą toczymy każdego dnia. Portret szwedzkiej rodziny, mistrzowsko nakreślony przez Khemiriego, to także przejmujące świadectwo współczesnego ojcostwa i oczekiwań społecznych, jakie ze sobą niesie.

Jonas Hassen Khemiri
Klauzula ojca
Przekład: Dominika Górecka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 18 września 2019
 
 

Klauzula ojca


I. ŚRODA

Dziadek, który jest ojcem, wrócił do kraju, którego nigdy nie opuścił. Stoi w kolejce do kontroli paszportowej. Jeśli policjantka za szybą zacznie zadawać podejrzliwe pytania, ojciec, który jest dziadkiem, zachowa spokój. Nie nazwie policjantki świnią. Nie zapyta, czy dostała mundur za zaliczeniem pocztowym, tylko uśmiechnie się, pokaże paszport i zwróci jej uwagę, że jest obywatelem tego kraju i nigdy nie opuścił go na dłużej niż sześć miesięcy. Dlaczego? Dlatego, że mieszka tu jego rodzina. Ukochane dzieci. Wspaniałe wnuki. Zakłamana eksżona. Nigdy nie wyjechałby na dłużej niż sześć miesięcy. Sześć miesięcy to maksimum. Zwykle wyjeżdża na pięć miesięcy i trzydzieści dni. Czasem na pięć miesięcy i dwadzieścia siedem dni.
Kolejka posuwa się do przodu. Dziadek, który jest ojcem, ma dwoje dzieci. Nie troje. Syna. I córkę. Kocha ich oboje, zwłaszcza córkę. Czasem słyszy, że są do niego podobne, ale on tego nie widzi. Po matce odziedziczyły i wzrost, i upór, i kształt nosa. Można by nawet powiedzieć, że są małymi, a raczej dużymi kopiami swojej matki. Zwłaszcza syn. Syn jest tak podobny do matki, że ojciec, który czasem, a nawet dosyć często, jest dziadkiem, ma ochotę pochylić się i przywalić mu z główki. Nie robi tego jednak. W żadnym wypadku. Opanowuje się. Zbyt długo już mieszka w tym kraju, by nie wiedzieć, że emocje są tu niemile widziane. Emocje powinno się zamykać w małych, najlepiej starannie opisanych szufladkach i nie wypuszczać, dopóki nie będzie się miało gotowych zaleceń i rozwiązań, dopóki na miejsce nie przybędą profesjonaliści, dopóki pracownik administracji państwowej nie weźmie odpowiedzialności za to, co mogą spowodować.
Kolejka stoi nieruchomo. Nikt się nie wścieka. Nikt nie podnosi głosu. Nikt się nie przepycha. Ludzie tylko wywracają oczami i głęboko wzdychają. Dziadek również. Przypomina sobie czasy, kiedy sam był ojcem. Przyjęcia urodzinowe i wakacje w ciepłych krajach, treningi dżudo i jelitówki, lekcje gry na pianinie i apele na zakończenie roku szkolnego. Pamięta łapkę do garnków, którą zrobiła jego córka, a może raczej syn, na zajęciach praktyczno-technicznych, z wyhaftowanym napisem: „Najlepszy tata na świecie”. Był fantastycznym ojcem, a teraz jest fantastycznym dziadkiem. Kto twierdzi inaczej, kłamie.
Gdy ojciec, który jest dziadkiem, podchodzi do stanowiska kontroli paszportowej, siedząca za szybą kobieta w mundurze potrzebuje zaledwie kilku sekund, żeby spojrzeć mu w oczy, zeskanować paszport i dać mu znak ręką, że może przejść dalej.

* * *

Syn, który jest ojcem, jedzie do biura zaraz po położeniu dzieci do łóżek. Zbiera jedną ręką pocztę z podłogi, a drugą zamyka drzwi wejściowe. Wstawia zakupy do lodówki i wrzuca strój na siłownię do jednej z szaf wnękowych. Zanim wyjmie odkurzacz, obchodzi kilkakrotnie mieszkanie z ręcznikiem papierowym i szufelką, żeby pozbierać truchła karaluchów z ostatnich kilku dni leżące w kuchni, łazience i przedpokoju. Zmienia pościel w aneksie sypialnym, ręczniki w łazience i napełnia zlew wodą, żeby namoczyć kubki z zaschniętymi resztkami kawy. Otwiera drzwi balkonowe i wietrzy pomieszczenie. Napełnia kosz w kuchni ulotkami reklamowymi, zeschniętymi owocami kiwi, mandarynkami twardymi jak piłki hokejowe, rozerwanymi kopertami z okienkiem i zbrązowiałymi ogryzkami jabłek. Patrzy na zegar i widzi, że ze wszystkim zdąży. Nie musi się nawet za bardzo śpieszyć.
Przeciera na mokro podłogę w przedpokoju i kuchni. Szoruje wannę, umywalkę i sedes. Na koniec kładzie na wierzchu mydło i gąbkę. Próbuje przekonać samego siebie, że jeśli tylko ojciec to zobaczy, być może nie zostawi biura w takim stanie jak ostatnio. I jak przedostatnio.
Przesypuje kapsułki z kawą do foliowej torebki, torebkę wkłada do kartonu, karton wstawia na sam koniec szafki. Do drugiej torebki przekłada świeczki zapachowe, które dostał w prezencie urodzinowym od siostry, i chowa to do skrzynki z narzędziami. Konserwy z drogim tuńczykiem i słoiki z orzeszkami piniowymi, orzechami włoskimi i pestkami dyni wkłada do pustego kartonu po tonerze, który stoi na lodówce. Monety z miseczki na komodzie w przedpokoju przesypuje do prawej kieszeni dżinsów. Okulary słoneczne wkłada do plecaka. Robi ostatni obchód. Skończył. Biuro jest gotowe na przyjazd ojca. Patrzy na zegarek. Ojciec powinien już tu być. Pewnie zjawi się lada moment.
* * *

Ojciec, który jest dziadkiem, stoi przy taśmie bagażowej. Wszystkie leżące na niej walizki wyglądają tak samo, mają kółka jak deskorolki i lśnią niczym statki kosmiczne. Z daleka widać, że zostały wyprodukowane przez azjatyckich tandeciarzy. On ma porządną walizkę, wyprodukowaną w Europie. Przetrwała ponad trzydzieści lat i przetrwa co najmniej kolejne dwadzieścia. Nie ma kółek, które mogą się zepsuć. Ma za to naklejki linii lotniczych, które dawno temu zbankrutowały. Gdy ściąga ją z taśmy, jakaś barczysta dziewczyna pyta go, czy nie potrzebuje pomocy. Nie, dziękuję, odpowiada z uśmiechem. Nie potrzebuje pomocy, a już na pewno nie od obcych ludzi, którzy chcą pomóc tylko dlatego, że liczą na zapłatę.
Podnosi walizkę, przekłada na wózek bagażowy i popycha go w kierunku wyjścia. Samolot miał jakąś awarię techniczną. Pasażerowie weszli, potem wyszli, a potem znów weszli na pokład. Dzieci na pewno widziały w internecie, że nastąpiło opóźnienie. Syn zgarnął siostrę samochodem, pojechali autostradą na północ. Zaparkował na tym horrendalnie drogim parkingu krótkoterminowym, a córka wyjęła z bagażnika elegancki płaszcz ojca. Teraz stoją po drugiej stronie ulicy. Córka jak zwykle promiennie roześmiana, syn jak zwykle ze słuchawkami w uszach. Nie ma dla nich prezentów, nie potrzebują ich, wystarczy, że przyjechał.
* * *

Syn, który jest ojcem, próbuje zająć się czymś w oczekiwaniu na powrót ojca. Zagląda do czajnika, sprawdza, czy nie leżą w nim truchła karaluchów, i dopiero potem wstawia wodę na herbatę. Uruchamia komputer i przegląda roczne sprawozdanie finansowe spółdzielni mieszkaniowej Widok 9. Zalogowuje się na stronie Urzędu Skarbowego i składa wniosek o odroczenie płatności w imieniu niezależnego dziennikarza i konserwatora, którzy spóźniają się z zapłatą za rachunki. Spisuje listę spraw do załatwienia przed przyjęciem urodzinowym córki w przyszłą niedzielę. Przypomnieć się rodzicom, którzy jeszcze nie odpowiedzieli na zaproszenie. Przygotować zabawy. Kupić balony, papierowe talerzyki, serpentyny, słomki, soki, składniki na tort. I jeszcze sznurki i klamerki do bielizny do zabawy w łowienie fantów na zakończenie urodzin. Patrzy przez okno. Wszystko jest w porządku, nic się nie stało. Ojciec tylko trochę się spóźnia.
Dawniej spotykali się z siostrą na Cityterminalen i razem czekali na przyjazd ojca. Siedzieli za szybą na ławkach naprzeciwko przystanku autobusowego, oparci o siebie plecami albo z głową położoną na ramieniu lub kolanach. Patrzył na dworcowy zegar i zastanawiał się, gdzie podział się ojciec; siostra szła do Pressbyrån i wracała z malinowym smoothie, kanapką i kawą latte na wynos. Zdejmował słuchawki i dawał siostrze do posłuchania najnowszych kawałków Royce da 5’9’’, Chino XL i Jadakiss. Zdejmowała słuchawki, ziewała i wracała do rozmowy, na przykład o higienie intymnej, z kilkoma emerytkami czekającymi na nocny autobus do Varberg. Syn, który wówczas nie był jeszcze ojcem, podnosił się z ławki i podchodził do okna. Siostra, która wówczas nie była jeszcze matką, wyciągała się na ławce, wsuwała pod głowę torebkę i zasypiała. Co kwadrans przyjeżdżał nowy autobus z lotniska, ale ojca jak nie było, tak nie było. Syn siadał, wstawał, potem znów siadał. Ochroniarze obudzili jakiegoś bezdomnego. Dwaj taksówkarze grali w kółko i krzyżyk albo obstawiali wyścigi konne. Z autobusów wysiadło kilkoro zagubionych turystów, ruszyli w jedną stronę, zawrócili, ruszyli w przeciwną. Spojrzał na śpiącą siostrę. Nie potrafił zrozumieć, jak może być tak spokojna. Czy nie przeszło jej przez myśl, że coś się stało? Ich ojciec został aresztowany. Gdy wsiadał do samolotu, zatrzymało go wojsko, kazali mu pokazać paszport, oskarżyli go, że jest tajnym agentem, przemytnikiem, członkiem opozycji. Teraz siedzi w zimnej celi, próbując przekonać wojskowych, że nie jest spokrewniony z tym chłopakiem, który podpalił się w więzieniu w proteście przeciwko polityce rządu. Nasz klan jest naprawdę liczny, powiedział. To popularne nazwisko. Nie jestem politykiem, jestem sprzedawcą, powiedział i uśmiechnął się czarująco. Ten to potrafiłby się wydostać z celi samym gadaniem. Usiądź, uspokój się, powiedziała siostra, kiedy się obudziła. Oddychaj, wszystko jest dobrze. Półtorej godziny, powiedział syn i pokręcił głową. Naprawdę nie wydaje ci się dziwne, że samolot wylądował półtorej godziny temu, a jego jeszcze nie ma? Spokojnie, odparła siostra i posadziła go z powrotem na ławce. Nie ma w tym nic dziwnego. Przecież wiesz, że najpierw musi zaczekać, aż wszyscy wysiądą z samolotu, i zebrać porozrzucane gazety i butelki po winie. Potem musi pójść do swojej ulubionej toalety, odebrać bagaż i obejrzeć go uważnie z każdej strony. I jeśli na walizce znajdzie choćby najmniejsze zadrapanie, a tak jest za każdym razem, stanie w kolejce do reklamacji, prawda? Syn pokiwał głową. Powie, że chciałby złożyć reklamację, ponieważ walizka została uszkodzona, a obsługa nie zrozumie, czy mówi poważnie, czy żartuje, bo przecież tę walizkę wyprodukowano pewnie zaraz po drugiej wojnie światowej. Próbują mu wytłumaczyć, że ubezpieczenie nie pokrywa uszkodzeń wynikających ze zużycia, i wtedy on się wścieka i krzyczy, że klient ma zawsze rację. Chyba że za ladą stoi jakaś młoda i ładna kobieta, wtrącił syn. No właśnie, odpowiedziała siostra. Wówczas uśmiechnie się i zapewni, że wszystko rozumie. No a co potem, zapytał syn i nawet się uśmiechnął. Potem musi przejść przez kontrolę celną, stwierdziła siostra. I jakiś niedoświadczony celnik pomyśli, że ma coś do ukrycia. Zatrzymują go. Zadają pytania. Proszą, żeby wszedł do pomieszczenia na zapleczu, pokazał, co ma w walizce. I co znajdą? Nic, walizka jest praktycznie pusta. Ma w niej tylko kilka koszul. I trochę jedzenia. To zawsze tyle trwa, powiedziała siostra. Niepotrzebnie panikujesz.
Siedzieli bez słowa. Przyjechał autobus, potem kolejny. Gdy w końcu ruszył z przystanku, zobaczyli ojca stojącego na chodniku. Miał na sobie to samo ubranie co zawsze. Tę samą wytartą do gładkości marynarkę i te same znoszone buty. Tę samą walizkę, ten sam uśmiech i padło to samo pierwsze pytanie: Macie mój płaszcz? Córka i syn wyszli przez drzwi automatyczne. Okryli go płaszczem i wzięli od niego walizkę. Powiedzieli: witaj w domu, choć za każdym razem zastanawiali się, czy dom to rzeczywiście odpowiednie słowo.
* * *

Ojciec, który jest dziadkiem, wchodzi do hali przylotów. Spotyka się wzrokiem z ludźmi oczekującymi pasażerów. Mają rozmazane twarze, jak przestępcy na nagraniach z monitoringu. Młode kobiety piją z kubków herbatę na wynos. Brodaci mężczyźni w przyciasnych spodniach wpatrują się w ekrany telefonów. Dwoje elegancko ubranych rodziców trzyma zwinięty transparent, nagrywa ich ktoś z rodziny – wyciągnięte w górę przedramię przypomina kobrę. Kilku mężczyzn ściska w dłoniach bukiety i dodatkowe kurtki. Dobrze wie, co to za jedni, nieraz już ich widział: to Szwedzi czekający na swoje tajskie żony. Poznali się w internecie i zaręczyli jeszcze przed pierwszym spotkaniem, a teraz przynieśli kurtki, żeby okazać troskę i oszczędzić dziewczynom szoku termicznego. Tyle że troskliwi mężczyźni nie biorą sobie za żonę prostytutek z drugiego końca świata, myśli, kierując się do wyjścia. Nie rozgląda się za swoimi dziećmi, wie, że ich tu nie ma. Mimo to jego oczy szukają. Oczy wciąż mają nadzieję.
Zauważa dużą afrykańską rodzinę, mężczyźni wyglądają na dilerów. Widzi młodego Pakistańczyka ze znamieniem pod okiem, chłopak mruga intensywnie, jakby był zdenerwowany albo przed chwilą się obudził. Pewnie gej. Od razu widać po obcisłej koszuli i luźno zawiązanym szaliku. Dziadek idzie dalej przed siebie, mija całodobową kawiarnię i kierowców taksówek o szwedzko brzmiących nazwiskach lub z angielskimi nazwami korporacji. Mija zamknięty nocą kantor wymiany walut i owalny słup z dużymi zielonymi naklejkami, które informują, że w tym miejscu znajduje się defibrylator. Kurwa, a co to jest defibrylator? I skoro jest taki ważny, dlaczego nie ma go na wszystkich lotniskach? Otóż to. Z jakiegoś powodu tylko tutaj, w tym dziwnym kraju, politycy postanowili, że w hali przylotów nie może zabraknąć defibrylatora.
Dziadek, który nie czuje się już jak ojciec, pcha wózek w kierunku przystanku autobusowego. Na zewnątrz wieje. Przez całe życie przylatywał na to właśnie lotnisko i z niego tylko odlatywał. Słońce czy deszcz, zima czy lato. Nieważne. Po wyjściu z terminala 5 zawsze wieje wiatr. Przypomina orkan niezależnie od pogody. Zmienia szalik we flagę, marynarkę w spódnicę. Wieje tak mocno, że czekający na autobus muszą chować się między betonowymi słupami, żeby uniknąć niekontrolowanego tańca: dwa kroki w prawo, krok do przodu, a wiatr śmieje się i pogwizduje do taktu.
Mruży oczy, żeby przeczytać napis na tablicy elektronicznej. Do odjazdu następnego autobusu zostało czternaście minut, widocznie dopiero odjechał. Czternaście cholernych minut. Zza rogu wychyla się żona. Czternaście minut!, woła uradowana. Całe szczęście, że nie sto czternaście! Piździ, odburkuje. Rzeczywiście, wyjątkowo rześko, odpowiada. Nikt po mnie nie wyjechał, mówi. Przecież jestem, odpowiada. Choruję, mówi. Co za szczęście w nieszczęściu, że to tylko cukrzyca, a nie jakaś inna nieuleczalna choroba, odpowiada, bo z cukrzycą da się żyć, słyszałam o cukrzykach, którym udało się odstawić insulinę tylko dzięki zmianie diety, choć przyznaj się, ty pewnie lubisz te wszystkie strzykawki i mierzenie poziomu cukru? Tracę wzrok, mówi dziadek. No ale mnie chyba widzisz? Tak, odpowiada. Co za szczęście, odpowiada i się uśmiecha. Krótko ścięte włosy furkoczą na wietrze. Szczęście w nieszczęściu – to była jej mantra niezależnie od tego, co się działo. Gdy koleżanka z klasy córki złamała rękę, jej pierwsze pytanie brzmiało: prawą czy lewą? Lewą, odpowiedziała córka. Co za szczęście w nieszczęściu, powiedziała. Ona jest leworęczna, odpowiedziała córka. W takim razie będzie mieć okazję poćwiczyć prawą rękę. Co za szczęście w nieszczęściu. Ojciec uśmiecha się na to wspomnienie. Wiatr się uspokaja, zapada cisza. Żona podchodzi do niego, gładzi go po skroni i całuje w policzek ustami zimnymi jak przyciski w windzie. A tak na marginesie, szepcze. Żona? Dlaczego myślisz o mnie jak o swojej żonie? Przecież rozwiedliśmy się ponad dwadzieścia lat temu. Wiatr wzmaga się, już jej nie ma. Czuje się osłabiony. Coś złego dzieje się z jego oczami, chciałby wrócić do domu. Nie ma domu. Są za to taksówki. I szybkie pociągi, ale on i tak zaczeka na autobus. Zawsze czeka na autobus.

 
Wesprzyj nas