“Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” to mroczny portret czarnej rodziny z delty Missisipi, dotkniętej skutkami traum, narkotyków i pobytów w więzieniach, będący ostrą krytyką stosunków społecznych w USA i niechęci do rozliczenia z niechlubną historią.


Śpiewajcie, z prochów, śpiewajciePowieść Jesmyn Ward przedstawia losy murzyńskiej rodziny żyjącej na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej, w delcie Missisipi. Trzynastoletni Jojo mieszka ze swoimi dziadkami, matką Leonie i siostrą Kaylą. Chłopiec był wychowywany głównie przez dziadków, których nazywa Mamcią i Tatkiem, ponieważ jego uzależniona od narkotyków rodzicielka, która pierwsze dziecko urodziła w wieku siedemnastu lat, nie sprostała roli matki. Biały ojciec chłopca, Michael, odsiaduje wyrok w więzieniu Parchman, z którym miał bliższe kontakty także dziadek chłopca.

Więzienie, owiane złą sławą miejsce, będące w swojej historii także obozem pracy i kolonią karną, to terytorium wypełnione od zawsze brutalnością, „miejsce dla umarłych”, gdzie nie na darmo znajdują się trzy cmentarze. To królestwo dyktatury w samym sercu amerykańskiej wolności, gdzie rządziły baty, karabiny i psy, więźniowie byli zmuszani do pracy ponad siły, a niszczenie ciała i ducha było na porządku dziennym.

Fabuła powieści, która ogniskuje się na podróży Leonie, jej dzieci i Misty’ego, przyjaciela uzależnionego od białych substancji, do Parchman, gdzie mają odebrać wychodzącego z więzienia Michaela, staje się dla autorki pretekstem do nakreślenia mrocznej historii regionu, przedstawienia kwestii segregacji rasowej, pokazania – ostro i brutalnie, że współczesne Stany Zjednoczone wciąż nie uporały się z niechlubnymi epizodami z własnej historii i pewnie długo jeszcze tego nie zrobią.

U Ward opis prostej jazdy samochodem rodzinnym rozwija się w opowieść o traumie i skomplikowanych relacjach rodzinnych. Jojo pragnie w życiu naśladować swojego dziadka, Popa, i uważa go za przykład, jaki powinien być mężczyzna. Zagmatwana sytuacja rodzinna powoduje, że chłopiec przechodzi przyspieszony kurs dorosłości, uczy się o swojej tożsamości, stara się chronić swoją młodszą siostrę, zastępując jej ojca i matkę. Jojo styka się także z głębokim poczuciem rozczarowania wśród ubogich, czarnych rodzin zamieszkujących dzielnice, na które są skazani przez przynależność do rasy i status klasowy.

Powieść Jesmyn Ward to napisana pięknym językiem przejmująca historia o brutalnym dorastaniu

Ward z drobnych szczegółów życia – podróż samochodem, podejrzane umowy narkotykowe, podejrzani prawnicy, dzieciaki, które balansują między nudnościami, głodem i nudą długiej podróży – buduje szerszy obraz rodziny stopniowo rozpadającej się od środka, zatruwanej złością, pretensjami i niespełnionymi oczekiwaniami – tymi, jakie mają dziadkowie wobec Leonie, jak i tymi, jakie ona ma wobec swoich dzieci, a także Jojo wobec niej.

“Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” to opowieść o trudnym dojrzewaniu, skupiona wokół Jojo, jego przedwczesnym wejściu w dorosłość i porzuceniu dziecięcej niewinności. Miłości między rodzeństwem, nieudanym rodzicielstwie, zmierzeniu się z życiem i śmiercią, a także o tym, jak błędy naszych rodziców kształtują naszą tożsamość.

Powieść Jesmyn Ward to napisana pięknym językiem, połączenie tragedii, żalu i nieziemskiej magii, przejmująca historia o brutalnym dorastaniu, odarciu ze złudzeń i gniewie, gdzie w tle pulsują historyczne zaszłości amerykańskiego południa. Oto czarna Missisipi w XXI wieku, gdzie życie wiejskiej biedoty toczy się poza czasem. Nikodem Maraszkiewicz

Jesmyn Ward, Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie, Przekład: Jędrzej Polak, Wydawnictwo Poznańskie, Premiera: 13 lutego 2019
 
 

Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie

Jesmyn Ward
Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie
Przekład: Jędrzej Polak
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 13 lutego 2019
 
 

ROZDZIAŁ 1

Jojo

Wolę myśleć, że wiem, czym jest śmierć. Wolę myśleć, że jest czymś, czemu mógłbym stawić czoło. Kiedy Tatko woła mnie i mówi, że mam mu pomóc, widzę ten czarny nóż wsunięty za pasek spodni, wychodzę za nim na dwór i staram się nie garbić, wyprostować ramiona jak wieszak – tak chodzi Tatko. Staram się udawać, że to normalne i nudne, żeby Tatko nie pomyślał, że zmarnowałem te trzynaście lat; żeby Tatko wiedział, że jestem gotów wyciągnąć to, co trzeba wyciągnąć, oddzielić wnętrzności od mięśni, organy od jam. Chcę, żeby Tatko wiedział, że mogę się pobrudzić krwią. Dziś są moje urodziny.
Chwytam drzwi, żeby się nie zatrzasnęły, domykam je powoli. Nie chcę, żeby Mamcia albo Kayla obudziły się, jak nie będzie nas w domu. Lepiej niech śpią. Lepiej dla mojej siostrzyczki Kayli, żeby spała, bo jak Leonie idzie na nocną zmianę, budzi się co godzinę, siada wyprostowana na łóżeczku i wrzeszczy. Lepiej, żeby Babcia Mamcia spała, bo chemioterapia naprawdę ją wysuszyła i wydrążyła, tak jak słońce i powietrze wysuszają i wydrążają dęby wodne. Tatko pojawia się i znika między drzewami, prosty i szczupły, brązowy jak młoda sosna. Pluje na suchą czerwoną ziemię, a wiatr kołysze drzewami. Jest zimno. Ta wiosna jest uparta i nie chce ustąpić miejsca ciepłu. Ziąb osiadł tu na dobre jak woda w zapchanej wannie. Zostawiłem bluzę z kapturem na podłodze w pokoju Leonie, gdzie sypiam, i mam na sobie tylko cienki podkoszulek, ale nie pocieram ramion dłońmi. Pozwalam się popychać zimnu, wiem, że jak zobaczę kozę, wzdrygnę się albo zmarszczę brwi, gdy Tatko poderżnie jej gardło. A Tatko jak to Tatko – zobaczy.
– Lepiej niech mała jeszcze śpi – mówi Tatko.
Sam zbudował ten dom, wąski od frontu i długi, blisko drogi, żeby nie wycinać drzew na reszcie ziemi. W prześwitach między drzewami postawił chlew i zagrodę dla kóz, i kurnik. Żeby dostać się do kóz, musimy przejść obok chlewu. Ziemia jest czarna i błotnista od gnojówki, a odkąd Tatko złoił mi skórę za bieganie boso wokół chlewu – miałem wtedy sześć lat – nie przychodzę tutaj bez butów. „Nie chcesz mieć robali”, powiedział wtedy Tatko. Wieczorem tamtego dnia opowiedział mi historię o sobie i o swoich siostrach i braciach, którzy w dzieciństwie wszędzie latali boso, bo każde miało tylko jedną parę butów, na wyjście do kościoła. I wszyscy mieli robale, a jak chodzili do wychodka, wyciągali sobie te robale z tyłków. Nie mówię o tym Tatce, ale ta historia zrobiła na mnie większe wrażenie od lania.
Tatko wybiera nieszczęsnego kozła, zakłada mu pętlę na szyję i wyprowadza go z zagrody. Inne kozy meczą i popychają Tatkę, trykają go rogami w nogi i liżą mu spodnie.
– Z drogi, z drogi! – woła Tatko i kopie je.
Myślę, że kozy rozumieją się nawzajem. Poznaję to po ich gniewnym trykaniu, po tym, jak gryzą i szarpią spodnie Tatki. Myślę, że wiedzą, co oznacza ten sznur obwiązany wokół koziej szyi. Biały kozioł w czarne łaty rzuca się na boki, opiera, jakby wyczuł, co go czeka. Tatko ciągnie go obok chlewu – do ogrodzenia podbiegają świnie, kwiczą na Tatkę, chcą żreć – a potem ścieżką do stojącej bliżej domu szopy. Liście uderzają mnie po ramionach, gałązki drapią, zostawiając na skórze cienkie białe ślady.
– Dlaczego nie zetniesz tych drzew, Tatku?
– Nie dość ci miejsca? – odpowiada. – Nikt nie musi widzieć, co tam mamy za domem.
– Ale zwierzęta słychać już od frontu. Od drogi.
– Więc jakby ktoś chciał tu wejść i zrobić im krzywdę, usłyszałbym, jak przekrada się między drzewami.
– Myślisz, że któreś zwierzę pozwoliłoby się ukraść?
– Nie. Kozy są złośliwe, a świnie mądrzejsze, niż ci się wydaje. I też są złośliwe. Każda z tych świń pogryzie obcego, który nie daje im żreć.
Wchodzimy z Tatkiem do szopy. Tatko przywiązuje kozła do kołka, który wbił w klepisko, a kozioł na niego szczeka.
– Znasz kogoś, kto trzyma zwierzęta na otwartym polu? – pyta Tatko.
Ma rację. Nikt w Bois nie trzyma zwierząt na widoku czy przed domem.
Kozioł rzuca łbem na boki, cofa się. Chce się pozbyć sznura. Tatko staje nad nim okrakiem i wkłada mu zgięcie łokcia pod brodę.
– Duży Joseph – mówię.
Jednocześnie chcę odwrócić wzrok i wyjrzeć na dwór przez ramię na zimny, jasnozielony dzień, ale zmuszam się, żeby patrzeć na Tatkę i kozła unoszącego brodę, by umrzeć. Tatko prycha. Nie chciałem przywoływać tego imienia. Duży Joseph to mój biały dziadek, a Tatko jest dziadkiem czarnym. Z Tatkiem mieszkam od urodzenia, a białego dziadka widziałem może dwa razy. Duży Joseph jest gruby i wysoki, i w ogóle nie przypomina Tatki. Michael, mój ojciec, też nie jest do niego podobny, bo jest chudy i cały w tatuażach. Zbierał je przez całe życie od domorosłych artystów z Bois, na morzu, jak pracował na platformie, i w więzieniu.
– No, do roboty – rzuca Tatko.
Obezwładnia kozła jak człowieka i pod zwierzęciem uginają się kolana. Pada łbem na klepisko, obraca głowę na bok i patrzy się na mnie, trąc policzkiem o pył i zaschniętą krew na polepie szopy. Patrzy na mnie błagalnie, ale nie odwracam wzroku, nie mrugam. Tatko podrzyna. Zaskoczony kozioł biadoli, meczenie cichnie w bulgocie, a potem wszędzie jest tylko krew i błoto. Miękną i zginają się nogi kozła, Tatko już z nim nie walczy. Wstaje i jednym ruchem obwiązuje sznurem kopyta kozła, po czym unosi truchło na hak wbity w krokiew. Tylko to oko wciąż wilgotne. Patrzy na mnie tak, jakbym to ja poderżnął mu gardło, jakbym to ja kazał mu się wykrwawiać i pomazał pysk krwią na czerwono.
– Gotowyś? – pyta Tatko.
I zerka na mnie spod oka. Kiwam głową. Marszczę brwi, zaciskam mocno wargi. Staram się odetchnąć, gdy Tatko nacina skórę kozła na nogach, jakby ten miał szwy wzdłuż nogawek spodni, rękawów koszuli i wszędzie.
– Chwyć tutaj – mówi.
I pokazuje nacięcie na brzuchu kozła. Wbijam w nie palce i chwytam. Kozioł wciąż jest ciepły i mokry. „Niech ci się nie wysunie – powtarzam w duchu – niech ci się nie wysunie”.
– Ciągnij – woła Tatko.
Ciągnę. Wywracamy kozła na lewą stronę. Wszędzie śluz i smród, coś stęchłego i ostrego jak fetor bijący od kogoś, kto przez wiele dni się nie kąpał. Skóra schodzi z kozła jak z banana. Zawsze mnie to zadziwia, z jaką łatwością skóra oddziela się od ciała, kiedy się pociągnie. Tatko szarpie mocno z drugiej strony, a potem nacina i odrywa skórę przy kopytkach. Ściągam futro z nóg kozła aż do kopyt, ale nie umiem jeszcze oddzielać skóry jak Tatko, który tylko nacina i odrywa.
– Teraz druga strona – mówi.
Chwytam szew przy sercu. Tu kozioł jest jeszcze cieplejszy, a ja się zastanawiam, czy jego spanikowane serce łomotało tak szybko, że rozgrzało mu pierś, ale spoglądam na Tatkę, który odcina już skórę przy kopytku, i wiem, że przez te rozmyślania spóźniam się z robotą. Nie chcę, żeby Tatko myślał, że guzdrzę się ze strachu czy słabości, bo jestem za mały, żeby patrzeć na śmierć jak mężczyzna, więc chwytam i ciągnę. Tatko znów odrywa skórę od kopytka, a kozioł kołysze się pod sufitem – różowy, mięsisty, mieniący się w słabym świetle, połyskujący w półmroku. Jedyne, co zostało z kozła, to owłosiony pysk, co wygląda jeszcze gorzej niż podrzynanie gardła.
– Przynieś wiadro – rzuca Tatko, więc zdejmuję metalowy cebrzyk z półki na tyłach szopy i stawiam go pod kozłem. Podnoszę skórę, która już sztywnieje, i wrzucam do cebrzyka. Wszystkie cztery kawałki.
Tatko nacina środek brzucha, z którego wysuwają się i wpadają do cebrzyka wnętrzności. Tnie dalej, a smród mnie obezwładnia, jakbym miał twarz wysmarowaną gnojem. Tak śmierdzi gnijące w gęstym lesie ścierwo, którego jedynymi oznakami są odór i latające, przysiadające i krążące wokół sępy. Śmierdzi jak opos albo pancernik rozjechany do połowy na drodze, gnijący w upale na asfalcie. Ale gorzej. Ten smród jest gorszy: to smród śmierci, zgnilizny wydobywającej się z czegoś, co dopiero żyło, było gorące od krwi i życia. Wykrzywiam się, chcę zrobić minę prosiaczka jak Kayla, gdy się złości albo niecierpliwi – ci, którzy jej nie znają, myślą, że poczuła coś, co brzydko pachnie: mruży zielone oczy, marszczy nosek i pokazuje w otwartej buzi wszystkie dwanaście mlecznych ząbków. Chcę zrobić prosiaczka, bo jak zmarszczę nos i zacisnę nozdrza, smród może zelżeć, może uda mi się odgrodzić od tego fetoru śmierci. Wiem, że to żołądek i wnętrzności kozła, ale myślę tylko o prosiaczku Kayli i widzę to błagające oko, i już dłużej wytrzymać nie mogę, nie mogę dłużej patrzeć – wybiegam z szopy i wymiotuję w trawę na dworze. Mam rozpaloną twarz i lodowate dłonie.

Tatko wychodzi z szopy, trzymając w garści kawałek żeberek. Wycieram usta i patrzę na niego, ale Tatko na mnie nie patrzy, spogląda na dom i wskazuje brodą w tamtą stronę.
– Myślałem, że usłyszałeś, jak mała płacze. Lepiej idź i sprawdź.
Wkładam ręce do kieszeni.
– Już mnie nie potrzebujesz?
Kręci głową.
– Wszystko mam – mówi i po raz pierwszy od wyjścia z szopy patrzy na mnie: ma łagodne spojrzenie. – Pędź do nich. – Odwraca się i wchodzi do szopy.
Tatko musiał się przesłyszeć, bo Kayla wcale się nie obudziła. Śpi z przekrzywioną główką na podłodze, w majtkach i żółtym podkoszulku; ma rozrzucone szeroko rączki, jakby obejmowała nimi powietrze, i rozłożone nogi. Mucha chodzi jej po kolanie, odpędzam ją z nadzieją, że nie chodziła po Kayli przez cały czas, jak byliśmy z Tatką w szopie. Bo one żerują na zgniliźnie. Leonie powiedziała mi, kiedy byłem młodszy, kiedy jeszcze mówiłem na nią „mama”, że muchy żywią się gównem. To było wtedy, kiedy jeszcze było lepiej niż gorzej, kiedy huśtała mnie na huśtawce zawieszonej przez Tatkę na orzechu przed domem, kiedy siadała obok mnie na sofie i oglądała ze mną telewizję, głaszcząc mnie po głowie. Zanim nie przestała wracać do domu. Zanim nie zaczęła wciągać nosem pokruszonych tabletek. Zanim te wszystkie ohydne okruchy, którymi mnie karmiła, nie nagromadziły się i nie wbiły we mnie jak żwir w otarte kolano. Na Michaela mówiłem jeszcze wtedy „tata”. Mieszkał z nami, zanim nie wrócił do Dużego Josepha. Zanim przed trzema laty nie zabrała go policja i zanim nie urodziła się Kayla.
Gdy Leonie opowiadała mi coś wstrętnego, Mamcia zawsze przykazywała jej, żeby dała mi spokój. „Ja się tylko z nim droczę”, odpowiadała Leonie i za każdym razem uśmiechała się promiennie i przesuwała palce po czole, żeby przygładzić krótkie kolorowe pasemka. „Wybieram kolory podkreślające moją karnację – tłumaczyła Mamci – a ciemna skóra od nich jaśnieje”. I po chwili: „Michael to uwielbia”.
Podciągam kołdrę, żeby przykryć brzuszek Kayli, i kładę się obok niej na podłodze. Czuję w dłoni jej ciepłą stopę. Nie budzi się, ale skopuje z siebie kołdrę i chwyta mnie za dłoń, kładzie ją sobie na brzuchu; przytulam ją i znów przykrywam. Otwiera buzię, odganiam krążącą muchę, a Kayla pochrapuje cicho.

Gdy wracam do szopy, cały bałagan jest już posprzątany. Tatko zakopał śmierdzące wnętrzności w lesie, owinął plastikową folią mięso, które będziemy jeść przez następne miesiące, i schował je we wciśniętej w kąt małej chłodziarce. Zamyka drzwi do szopy, a gdy przechodzimy obok zagród, nie mogę wyminąć kóz, które podbiegają do drewnianego ogrodzenia i meczą. Wiem, że pytają o kozła – tego, którego pomogłem zabić. Którego kawałki Tatko niesie w ręku: miękką wątróbkę dla Mamci – podsmaży ją lekko, żeby krew nie ściekała Mamci po brodzie, i pośle mnie, żebym ją nakarmił; i szynkę dla mnie – będzie ją gotował przez wiele godzin, a potem uwędzi na barbecue na moje urodziny. Kilka kóz odchodzi, żeby polizać trawę. Dwa kozły smyrgają na siebie, a potem jeden tryka drugiego rogami, bodą się. Jeden z kozłów odchodzi, kulejąc, a zwycięzca zaczyna prześladować małą szarą kózkę i chce jej dosiąść, a ja chowam ręce w rękawy. Koza kopie kozła i beczy. Tatko przystaje obok mnie i macha świeżym mięsem w powietrzu, żeby odgonić muchy. Kozioł gryzie kozę w ucho, a ta warczy jak pies i odgryza się.
– Zawsze tak to wygląda? – pytam Tatkę.
Widziałem stające dęba i kryjące się konie, widziałem świnie w rui w błocie, słyszałem żbiki marcujące w nocy i płaczące jak dzieci, gdy robiły kocięta.
Tatko kręci głową i podaje mi najlepsze mięso. Uśmiecha się półgębkiem, ostrym jak cięcie nożem kącikiem ust, w którym widać zęby, a potem już się nie śmieje.
– Nie – odpowiada. – Nie zawsze. Ale czasem tak.
Koza tryka kozła w szyję i skrzeczy. Kozioł odskakuje. Wierzę Tatce. Wierzę. Bo widuję go z Mamcią. Ale widuję też Leonie z Michaelem, teraz widzę ich tak wyraźnie, jakby stali przede mną: widzę ich podczas ostatniej wielkiej awantury, zanim Michael od nas odszedł i wrócił do Dużego Josepha, tuż przed pójściem do więzienia; Michael wrzucił sportowe koszulki, bojówki i jordany do wielkich czarnych worków na śmieci, a potem wyniósł je na dwór. Przed wyjściem uściskał mnie, a kiedy się pochylił, widziałem tylko jego zielone jak sosna oczy oraz czerwone plamy na twarzy: na policzkach, wokół ust, na czubku nosa, gdzie pod skórą płyną cienkie fioletowe strumyczki z krwią. Objął mnie ramionami i poklepał raz, dwa razy po plecach, ale te klepnięcia były tak lekkie, że nie wyglądało to na prawdziwy uścisk, choć zrobił jakąś zaciętą, złowrogą minę, jakby twarz pod skórą owinięto mu taśmą klejącą. Jakby miał się rozpłakać. Leonie była wtedy w ciąży z Kaylą, wybrała już jej imię i wymalowała je lakierem do paznokci na należącym do mnie foteliku w samochodzie. Robiła się coraz większa, a jej brzuch wyglądał tak, jakby wepchnęła sobie pod koszulkę dziecięcą piłkę do koszykówki. Wyszła za Michaelem na werandę, na której stałem, wciąż czując na plecach te dwa lekkie klepnięcia – delikatne jak słaby wietrzyk – i chwyciła go za kołnierz, przyciągnęła i uderzyła w policzek tak mocno, że aż mlasnęło. Odwrócił się i chwycił ją za ręce, wrzeszczeli na siebie, dyszeli ciężko, popychali się i ciągnęli na zmianę po werandzie. Byli tak blisko siebie, niemal połączeni biodrami, piersiami i twarzami, że wyglądali jak jedno – jak umykający niezdarnie po piasku krab pustelnik. A potem pochylili się ku sobie blisko, mówili do siebie, ale ich słowa brzmiały jak jęki:
– Wiem – powiedział Michael.
– Nigdy nie wiedziałeś – odpowiedziała Leonie.
– Dlaczego mnie tak popychasz?
– Idź, dokąd cię oczy poniosą – odpowiedziała Leonie, a potem wybuchła płaczem i zaczęli się całować, a rozdzielili się dopiero wtedy, gdy na ubity podjazd wjechał Duży Joseph i zatrzymał półciężarówkę; nie tarasowała ulicy, bo stanął na podwórku. Nie zatrąbił na Michaela, nie pomachał do niego, tylko siedział w kabinie i czekał. Wtedy Leonie sobie poszła, trzasnęła drzwiami i zniknęła w domu, a Michael gapił się w ziemię. Zapomniał włożyć buty, więc miał czerwone paluchy. Dyszał ciężko i chwycił worki, a na jego białych plecach poruszyły się tatuaże: smok na barku, kosa wzdłuż ramienia. Śmierć między łopatkami. Moje imię – Joseph – wysoko na karku, między wytatuowanymi odciskami moich małych stópek.
– Wrócę – mruknął, a potem zeskoczył z werandy i kręcąc głową, zarzucił worki na ramię; podszedł do półciężarówki, w której czekał jego tatuś, Duży Joseph, mężczyzna, który ani razu nie wymówił mojego imienia.

 
Wesprzyj nas