“Ultima” to fascynująca powieść SF o eksploracji alternatywnych wszechświatów i głębokich otchłani czasu. Pora podjąć walkę o odzyskanie kontroli nad losem i uniknąć zagłady…


UltimaNa planecie Per Ardua krążącej wokół gwiazdy Proxima odkryto artefakty obcych – Włazy, które pozwalają ludziom pokonywać lata świetlne, jakby wkraczali do innego pokoju. Ale ta nowo odkryta łatwość podróżowania w przestrzeni ma konsekwencje….

Gdy ludzkość odkrywa prawdziwą naturę wszechświata, ujawnia się przerażająca prawda. Wszyscy mamy niezliczone przeszłości zbiegające się w tej jednej teraźniejszości – a nasza przyszłość jest przerażająco skończona.

We wszechświecie są umysły liczące miliardy lat, które nami sterują i mają wobec nas pewne plany, niezbyt przyjazne…

***

“Ultima” to tour de force space opery, powieść, w której nieokiełznana wyobraźnia autora tworzy wizję pełną niezwykłych pomysłów. To prawdziwa uczta dla każdego fana fantastyki. Jest już jasne, że Baxter to najwybitniejszy spadkobierca Arthura C. Clarke’a.
SFFWorld

Stephen Baxter (ur. 13 listopada 1957 w Liverpoolu) – brytyjski pisarz hard science fiction. Posiada dyplomy naukowe z matematyki i inżynierii. Laureat m.in. nagród Cambella, BSFA i Sidewise. Stephen Baxter pozostaje pod silnym wpływem pioniera literatury science fiction, H. G. Wellsa. Od roku 2006 obejmuje stanowisko wiceprezesa międzynarodowego Towarzystwa H. G. Wellsa.

Stephen Baxter
Ultima
Przekład: Dariusz Kopociński
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 22 października 2019
 
 

Ultima


W sercach stu miliardów światów…
Na przestrzeni biliona umierających rzeczywistości morderczego multiuniwersum…
W ciszy podziemi… narastało uczucie zadowolenia. Wielosegmentowy umysł wciąż rozpychał się w przestrzeni – od starszych gwiazd i wypalonych światów do tych młodszych na całym obszarze galaktyki. Rozpychał się również w czasie, odmieniając losy niezliczonych istnień.
Lecz czasu nie zostało wiele i było go coraz mniej.
We śnie o końcu czasów pojawiła się nuta ponaglenia.

Rozdział 1
AD 2227
AUC 2980 (Ab urbe condita, od założenia miasta)

– Yuri Edenie, niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo!
– Jaki problem tym razem, ColU? Rozbłyski na Proximie? A więc trzeba się schować.
– Daj spokój, Yuri. To już nie jest Per Ardua.
– Beth! Beth i Mardina! Gdzie…?
– Twoja córka i jej matka są daleko stąd.
– Daleko stąd? Nic im nie grozi?
– Nie potrafię ci na to odpowiedzieć, Yuri. Musimy założyć, że są bezpieczne, i robić swoje.
– No więc czemu wrzeszczysz mi do ucha: niebezpieczeństwo!?
– Inaczej bym cię nie obudził. Lekarstwa, które podsuwa ci medicus, sprawdzają się czasem lepiej, czasem gorzej, ale na pewno mają silne działanie.
– Czyli okłamałeś mnie, co? Odkąd to oprogramowanie autonomicznych jednostek kolonizacyjnych dopuszcza kłamstwa?
– Obawiam się, Yuri, że i bez tego znacząco przekroczyłem zakres swoich uprawnień.
– Czuję się, wiesz, jakbym szedł po omacku ciemnym korytarzem. I otwierał po kolei drzwi, jedne, drugie, żeby się połapać, gdzie jestem. Ale bezpieczny czuję się dopiero, gdy śpię.
– Nie musisz się śpieszyć, Yuri.
– Medicus… To słowo… Cholera, wciąż jestem na tej rzymskiej łajbie?
– Owszem, gościmy na pokładzie statku „Malleus Jesu”.
– I… Aj!
– Medicus radziłby jeszcze nie siadać.
– Kiedy śpię, zapominam. O całym tym syfie, który we mnie wzbiera. Zapominam o wszystkim.
– To wszystko wciąż tu jest. Ale jestem też ja, przyjacielu. Jesteśmy tu razem.
– Nie da się ukryć. No więc czemu mnie budzisz, do cholery?
– Bo mnie o to prosiłeś. Ściślej mówiąc, chciałeś, żebym pomógł ci sporządzić testament, żebym zapisał twoją ostatnią wolę. Mogę to dla ciebie zrobić. Ale mijały godziny, Yuri, a ty wciąż spałeś. Postanowiłem cię obudzić na wypadek…
– …gdybym miał już spać wiecznie?
– Posłuchałem rady Stef Kalinski.
– Ha! No jasne! Tak swoją drogą, co u niej?
– Ostatnio, kiedy z nią rozmawiałem, piła pod stołem z zaprawionymi w bojach legionistami. Wszystko, byle wypłukać z ust resztki wstrętnego rzymskiego sosu rybnego. Mniej więcej tak się wyraziła.
– Stef przeżyje nas wszystkich. Ona i ta jej niemożliwa siostrzyczka.
– Mam nadzieję, że kiedyś dowiem się tego. Yuri, lepiej nie traćmy czasu…
– …zanim znowu odpłynę? Dobra, kolego. Podasz mi szklankę wody?
– Oczywiście.
– A zatem. Moja ostatnia wola i testament. Jaką formę przyjąć, żeby nie odrzucił jej rzymski system prawny? Cholera wie, skoro upłynęły dwa tysiące lat od chwili, gdy teoretycznie upadło Cesarstwo. Zresztą co ja zapiszę w spadku? Jedynie to, co miałem przy sobie, gdy przechodziłem przez ostatni Właz.
– W tym mnie.
– W tym ciebie, kolego. Trudno mi się oswoić z tym, że jesteś moją własnością, ale chyba tak to wygląda.
– Jestem sztuczną inteligencją, Yuri, nikim więcej. A w tej… odmiennej rzeczywistości nawet ludzie, przynajmniej niektórzy, także stanowią czyjąś własność. Na tym statku również. Wobec tego nie jestem aż takim wyjątkiem, jak by się mogło wydawać. Na pewne rzeczy nie mamy wpływu, Yuri.
– Może i nie. Swoje postanowienia sformułuję jasno. Jeśli Stef będzie żyła dłużej ode mnie, moje udziały w tobie, jak to widzą Rzymianie, staną się jej własnością. Jeśli będzie żyła krócej, dostanie cię Beth na Ziemi, o ile jakimś cudem ją tam odnajdziesz.
– Kwintus Fabiusz obiecał, że zajmie się tym w legionowej collegii.
– A więc zaczynajmy. Urodziłem się w roku 2067 w tradycyjny sposób. Wychodzi na to, że sto sześćdziesiąt lat temu. Mimo że przeżyłem dopiero…
– …sześćdziesiąt dwa lata, Yuri. Imiona, które dali ci rodzice…
– Nieistotne. Urodziłem się w Północnej Brytanii. Moja matka i ojciec należeli do pokolenia bohaterów, którzy usiłowali naprawić świat zniszczony kilkadziesiąt lat wcześniej przez anomalie klimatyczne. Udało się im. Zanim dobrały się do nich sądy, kazali mnie zamrozić w kapsule kriogenicznej, gdy miałem dziewiętnaście lat. Oczywiście nie zobaczyli mnie, gdy sto lat później zostałem wybudzony na Marsie.
– Zatem jak masz na imię?
– Jakiś błazen wymyślił „Yuriego”, gdy wyłowili mnie z krio.
– Dobrze. A po roku na Marsie…
– …ISF zgarnął mnie w łapance przy niewielkim udziale strażników pokoju w Edenie. Którym było przykro, że wpadłem.
– To sarkazm.
– Tak, zaznacz wyraźnie. Ponownie obudziłem się na pokładzie należącego do ISF statku „Ad Astra”, międzygwiezdnego kadłubowca z napędem ziarnowym, pełnego takich jak ja pechowców, których wpakowano tam siłą. I znowu zdobyłem popularność… No, a później spędziłem, zaraz, dwadzieścia cztery lata na Per Ardui, planecie w układzie Proximy Centauri. Z Mardiną Jones, naszą córeczką Beth i tobą, ColU. Z trudem udało nam się przeżyć. Napotkaliśmy innych osadników, podobnie jak my porzuconych na pastwę losu. Wyruszyliśmy wszyscy do strefy przygwiezdnej i centralnego miejsca nazwanego Osią. Tam natrafiliśmy na…
– …Właz.
– Wystarczyło przejść na drugą stronę, nic więcej, żeby momentalnie znaleźć się na Merkurym, planecie oddalonej o cztery lata świetlne. I znów wielka zmiana, dla mnie i dla ludzkości. Zabrałem do domu Mardinę i Beth, i tam zostały…
– Ale ty nie mogłeś zostać z nimi.
– Miałem wybór: wrócić na Per Arduę lub pójść do więzienia. No więc udałem się na Per Arduę, a ze mną Stef Kalinski. Która musi w tym wszystkim borykać się z własnymi problemami.
– Czujesz zmęczenie, Yuri?
– Nie rozczulaj się nade mną, ColU. Nie cierpię, kiedy to robisz. Ale do rzeczy. Na Per Ardui ONZ zaczął nam przykręcać śrubę identycznie jak w Układzie Słonecznym, ponieważ zanosiło się na wojnę. Miały w niej uczestniczyć napędzane ziarnami okręty, a chodziło o złoża ziaren na Merkurym…
– Yuri Edenie?
– Jestem, jestem.
– Pamiętasz, jak udaliśmy się do strefy przeciwgwiezdnej? Do najciemniejszego i najzimniejszego miejsca na Per Ardui, gdzie zawsze panuje mrok? Gdzie wśród wielu tajemniczych rzeczy znaleźliśmy jeszcze jeden Właz?
– Pamiętam. Przeszliśmy na drugą stronę: ja, Stef Kalinski i ty. I nagle zaświeciło nad nami inne słońce. W naszą stronę szedł człowiek w płaszczu i hełmie…
Quid estis?
– Tak. A więc przypominasz sobie?
Quid agitis in hac provincia?

Rozdział 2
AD 2222; AUC 2975

Intruzów na stanowisku przy Włazie jako pierwsi wypatrzyli bystroocy arabscy nawigatorzy ze statku „Malleus Jesu”. Ulokowani w swoich cichych kabinach na pokładzie międzygwiezdnej jednostki okrążającej planetę na wysokiej orbicie, będący tutaj – u kresu podróży – także obserwatorami i kartografami, za pomocą dalekowidów rutynowo sprawdzali okolice Włazu. Ponieważ ów nowo powstały Właz był głównym celem misji, należało go nadzorować i chronić.
I oto sam centurion Kwintus Fabiusz wybrał się w podróż, żeby przyjrzeć mu się z bliska.
Skórzany wór powietrznego cetusa trzeszczał i skrzypiał, gdy ogromny pojazd kołysał się na lekkim wietrze. Kwintus znajdował się przy stanowisku dowodzenia, gdzie ułożonymi w szereg drążkami sterowniczymi manipulował remex: młodszy stopniem członek załogi, który podlegał bezpośrednio głównodowodzącemu na okręcie trierarchusowi, czyli w tym przypadku Movenie. Remex był Brykantem tak jak Movena, i jak ona oraz wszyscy jej pobratymcy był ponury i arogancki. Jego umiejętności jednak nie podlegały dyskusji. Przestawiał drążki, olbrzymie wiosła młóciły powietrze wzdłuż kadłuba, a cetus z wdziękiem sunął w stronę Włazu, otwartego na równinie poranionej wskutek działań inżynierów Kwintusa, którzy owiali ten świat gorącym tchnieniem ziaren i stworzyli to cudo.
Na mostku kapitańskim pełno było przyrządów kontrolnych i sterowniczych, a także porysowanych drewnianych stołów, na których piętrzyły się stosy planów, wykresów i map sporządzonych odręcznie w ciągu trzech lat od czasu przybycia ekspedycji. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach Brykantów, potomków nieokrzesanego ludu z północy, którzy upijali się miodem, okrywali się wyprawionymi świńskimi skórami i z upodobaniem żuli przy pracy walhallański tytoń.
Łatwo można było zapomnieć o tych prozaicznych rzeczach, stojąc przy oknie, za którym przed oczami Kwintusa otwierał się widok na obcy świat. Choć w ciągu trzech lat Kwintus tak wiele miejsc tu zwiedził i mimo że w dużym stopniu zmienił oblicze tego świata, budując drogi i obozy, zakładając stałą kolonię – tworząc również Właz, rzecz jasna – wciąż fascynowała go ta planeta.
Sam Właz powstał na skrawku terenu wyniesionego nad równinę, którą porastała niska miejscowa roślinność, gdzie wśród fioletów i bieli wznosiły się osobliwe pomarańczowe stożki. Greccy uczeni na pokładzie statku utrzymywali, że każdy stożek jest siedliskiem istot niewidocznych gołym okiem, metropolią drobnych żyjątek, Rzymem dla niezmiernie małych organizmów. Na widnokręgu piętrzyły się strzeliste góry, dla których podnóżem były rozległe wzniesienia. Jedne i drugie były resztkami ogromnych kominów wulkanicznych, w późniejszych czasach wzbogaconych o tarasy, mury i potężne zęby krenelaży, które rzucały ostre cienie w niezmiennym białoszarym świetle Romulusa, głównego słońca. Z tych gór uczynił sobie fortece żyjący tu niegdyś lud, który przeobraził świat i zniknął. Zapewne unicestwił sam siebie – takie przypuszczenia snuli w obozowych rozmowach ponurzy legioniści. A jednak coś łączyło tamtych rzeźbiarzy gór z prostymi żołdakami z najbiedniejszej prowincji imperium: budowali Włazy.
Kwintus przybył tu swoim statkiem, sprowadzając inżynierów, legionistów i niewolników, którzy stworzyli własny Właz, dzięki czemu ich imiona zapisały się w historii. Starożytny numer legionu, którego częścią była ich centuria, został wyryty u stóp rzeźby przedstawiającej krzyż Jezusa, będącej jedynym ludzkim monumentem, jaki wolno było wznieść przy Włazie. Ów tutejszy na zawsze miał pozostać Włazem Kwintusa. Natomiast ten świat, czwarty w rodzinie otaczającej Romulusa, miał się stać – po oficjalnym poświęceniu przez vicariusa nowo powstałej kolonii – następną prowincją Rzymskiego Imperium, które sięgało do gwiazd.
Oto co osiągnął – on, Kwintus Fabiusz. Oto czego dokonał za cenę trzynastu lat życia dzielących go od chwili ponownego ujrzenia domu, a także kosztem o wiele dłuższej rozłąki z rodziną i przyjaciółmi – za sprawą tajemniczych efektów podróżowania z prędkością bliską świetlnej. Ale się nie uskarżał. Był u szczytu kariery, mogąc dowodzić takim statkiem jak „Malleus Jesu” i uczestniczyć w wielkiej misji zakończonej wybudowaniem Włazu… i raczej bez widoków na cokolwiek więcej, o czym myślał z pewnym rozżaleniem; oficerom z prowincji rzadko udawało się awansować wyżej w imperialnej armii, chyba że dobrze się czuli w świecie intryg i skrytobójczych zamachów. Mimo wszystko jednak Właz nie należał do Fabiusza, jego załogi czy w ogóle człowieka. Właz był rzeczą samą w sobie, równie nieodgadnioną jak przeznaczenie świątyni zapomnianego boga.
Gdy teraz spoglądał w dół z zamglonego nieba, perfekcję Włazu i jego otoczenia zakłócała obecność intruzów. W miarę jak cetus ślamazarnie przybliżał się do celu, narastał w Kwintusie gniew. Raz po raz zaciskał palce grubej pięści, czując, jak naprężają się mięśnie przedramienia.
– Dwóch – oznajmił Gneusz Juniusz, optio Kwintusa, czyli jego zastępca. Obserwował Właz przez kunsztownie wykonany grecki dalekowid ze szkła i skóry w drewnianej tubie.
– Dawaj to. – Kwintus wyrwał przyrząd z rąk Gneusza i przyłożył go do oka. Jak zwykle, z początku widział tylko ciemność.
– Nie trzeba tak mrużyć powieki.
– Mrużę, gdy jestem zły. Jak teraz.
– Rozumiem. Zaciskasz też zęby.
– Wcale nie.
– Rozumiem.
Szczupły, czarnowłosy, elegancki w swej nienagannie utrzymanej tunice, Gneusz Juniusz był ekwitą i potomkiem jednego z najstarszych rzymskich rodów arystokratycznych. Mimo młodego wieku był powszechnie lubianym, ze wszech miar kompetentnym człowiekiem, który nie miał w sobie tej arogancji i poczucia uprzywilejowania charakterystycznych dla tak wielu przedstawicieli jego klasy. Kwintus mógł na nim całkowicie polegać mimo gorzkiej, przygnębiającej świadomości, że temu młodzieńcowi pisane są w wojsku i poza nim znacznie wyższe zaszczyty niż jemu. Jeśli Kwintus nie chciał w przyszłości składać mu meldunków, uratować go mogło jedynie przejście w stan spoczynku.
– A zatem intruzi – przypomniał mu spokojnie Gneusz Juniusz. – Dwaj.
Kwintus obserwował obcych przez dalekowid.
– Kobieta i mężczyzna. Niemłodzi. Pięćdziesiąt kilka lat albo i więcej. Żaden z naszych weteranów nie jest tak stary i żadna z ich żon. Może z wyjątkiem Tytusa Waleriusza z siódmej kohorty, który, a wiem to na pewno, od dziesięciu lat ukrywa swój wiek. Niektórzy po prostu nie chcą odejść z wojska.
– Rozumiem.
– Teraz Tytus będzie musiał sobie odpuścić. Gderanie nic już mu nie da, zajmie się kolonią. – Kwintus od samego rana miał popsuty humor, jeszcze zanim wynikła ta sprawa z intruzami: musiał wysłuchiwać narzekań mieszkańców kolonii, weteranów mających pozostać na tym świecie. – Nic nam nie wyrośnie w tej obcej glebie, centurionie… Nie możesz mnie tu zostawiać razem z Kajuszem Flawiuszem, centurionie. Nie przestaje gapić się na moją żonę od czasów kampanii w Górnej Walhalli, a teraz jeszcze ślini się do mojej córki…! Przysięgam, centurionie, przysięgam…
– Na pewno nie są to nasi weterani – stwierdził oględnie Gneusz. – Ani też remiges.
Miał rację. Po ośmiu subiektywnych latach od opuszczenia Terry, w tym pięciu spędzonych w ciasnocie na pokładzie „Młota”, Kwintus był pewien, że rozpoznałby każdego pasażera, członka załogi czy najnędzniejszego niewolnika. Nie licząc niewolników, „Malleus Jesu” przewoził kilkaset osób, przede wszystkim osiemdziesięciu członków centurii Kwintusa oraz taką samą liczbę tworzących załogę statku remiges (archaiczne określenie pochodzące od słowa „wioślarze”), przeważnie Brykantów podporządkowanych własnej hierarchii i własnym oficerom na czele z Moveną, mających przy sobie rodziny. Intruzów jednak Kwintus nie znał.
– Nie da się ukryć, że z wyglądu przypominają Brykantów – mruknął. – Te ich dziwne ubrania. Kurtki i spodnie zamiast płaszczy i tunik. Kolory też szczególne. Noszą jakieś plecaki. I co im tak połyskuje na ramionach? Zupełnie jak topniejący szron… Ale to przecież niemożliwe. Na tym świecie nie ma mrozów, przynajmniej po dziennej stronie.
– Ani śladu broni – zauważył przytomnie Gneusz.
Kwintus mruknął.
– Żeby mieć pewność, trzeba by zdjąć z nich ubranie i wywrócić do góry dnem torby. Ale przynajmniej nie są Zynami.
Gneusz wydął wargi.
– Nie byłbym taki prędki w wyciąganiu wniosków. Imperium Zynów jest większe od naszego i obejmuje wiele mniejszości etnicznych. A nawet jeśli nie mamy tu obywateli Zynu, zawsze mogą to być mieszkańcy prowincji, agenci, a nawet najemnicy.
Kwintus westchnął.
– Trzybiegunowy układ sił na Terze przeniósł się nawet tutaj. Prawda, optio? My, Brykanci i Zynowie.
– Brykanci są naszymi sojusznikami. I nie jesteśmy w stanie wojny z Zynami.
– Nie byliśmy, gdy wyruszaliśmy w podróż.
– No tak.
Powietrzny pojazd zbliżał się do ziemi. Rozległ się zgrzyt łańcuchów, kiedy z dolnego pokładu zaczęto opuszczać kotwice. Kwintus porwał płaszcz rzucony na oparcie fotela i związał pod szyją jego końce, następnie upewnił się, że ma u boku miecz i ballistę, by na koniec osłonić głowę hełmem z paradną kitą.
Gneusz zmarszczył usta.
– Zamierzasz przepytać ich osobiście?
– Na łzy Jezusa, a jakżeś myślał?
– Wydaje mi się, że dobrze byłoby podejść do nich, że tak powiem, bez uprzedzeń.
– Hm… Sugerujesz, że jeśli to Brykanci lub obywatele Zynu, powinniśmy przestrzegać ustalonego protokołu, nim zaciągniemy ich do paki?
– Przecież nie przybyli tu z nami, nie przywiózł ich „Malleus Jesu”. Ich obecność można wytłumaczyć tylko w jeden sposób…
To elementarne spostrzeżenie dopiero teraz w pełni dotarło do świadomości Kwintusa.
– Jeśli nie przewędrowali setek mil od jednego z rodzimych Włazów, musieli przejść przez ten zbudowany przez nas…
– …który najwidoczniej połączył się, zgodnie z przewidywaniami, z całą siecią Włazów. Ale nie wiemy, dokąd dokładnie prowadzi. Może do miejsc bardziej egzotycznych niż miasta położone na kresach Zynu?
Pomimo kotłujących się w nim emocji Kwintus rozumiał tok myślenia swojego rozmówcy.
– Czyli nie sposób odgadnąć, skąd są, jak się tu dostali i co mogą zrobić. Zatem nie wiemy, czy nie stanowią zagrożenia dla nas, dla statku, dla całej naszej misji. Może nawet Cesarstwa.
– To prawda.
– A więc dowiedzmy się tego jak najszybciej. Chciałbym to już mieć za sobą. W razie czego wesprzesz mnie, optio. – Bez chwili wahania prężnym krokiem zszedł po schodkach na dolny pokład.
Za sobą słyszał ostry głos Gneusza, który pośpiesznie wydawał rozkazy, formując oddział straży przybocznej z legionistów będących na służbie.
Kwintus doznał wielkiej ulgi, mogąc opuścić ciasne przestrzenie podniebnego wieloryba i po zejściu z drabinki dotknąć stopami twardego gruntu. Z animuszem ruszył w stronę intruzów. W tę prostą czynność, jaką był marsz, wkładał całą energię, ponieważ wysiłek fizyczny związany z wytężonym ruchem pomagał mu wyładować frustrację. Wykorzystywał ten sposób już jako gołowąs świeżo wcielony do Legio XC Victrix, gdy musiał zmagać się z plagą kumoterstwa i przywilejów, która od samego początku utrudniała mu karierę wojskową. Miło było raźno przebierać nogami, choć jeszcze przyjemniej byłoby komuś przywalić.

 
Wesprzyj nas