“Podróż tysiąca burz” to poruszająca opowieść autora bestsellera “Tajemnice Leili” o jego dramatycznej wędrówce ku szczęściu i wolności.


Podróż tysiąca burzWstrząsające wspomnienia wybitnego, zasłużonego lekarza, który przeżył koszmar w irańskim więzieniu, przetrwał jako uchodźca w Turcji, po czym mozolnie budował na nowo swoje życie na emigracji w Australii.

Urodzony w Iranie lekarz i uznany tłumacz Kooshyar Karimi zostaje pewnego dnia uwięziony przez służbę bezpieczeństwa swojego kraju, podejrzewającą go o działalność wywrotową. Porwany wprost z ulicy przez agentów wywiadu, trafia do więzienia, gdzie jest torturowany, a następnie zmuszony do szpiegowania przeciwników reżimu. Udaje mu się uciec do Turcji, gdzie w oczekiwaniu na przyznanie statusu uchodźcy przez ONZ musi stoczyć kolejną walkę, tym razem o zapewnienie bytu i bezpieczeństwa swojej rodzinie – bez prawa do pracy, zdany na łaskę skorumpowanej policji, oszustów i biurokracji. A to nie koniec jego dramatycznych przejść – irańscy agenci wkrótce go znów dopadają i zaczynają szantażować, grożąc jego matce, która pozostała w Iranie…

Karimi, będąc Żydem dorastającym w fundamentalistycznym państwie islamskim, zawsze czuł się w swoim kraju niemile widziany. Zresztą sporo ryzykował – wstąpił do partii opozycyjnej, a wykształcenie medyczne wykorzystywał w sposób niezgodny z irańskim prawem, ratując niezamężne kobiety w ciąży przed ukamienowaniem.

Swoimi niezwykłymi wspomnieniami Karimi daje dowód wielkiego serca, siły charakteru i głębokiego zrozumienia natury ludzkiej w całym jej spektrum – od nikczemnej podłości po bezinteresowną życzliwość.

Kooshyar Karimi urodził się w Teheranie, a obecnie mieszka w Sydney. Z wykształcenia jest lekarzem medycyny. Autor wielu książek dotyczących mitologii i historii Iranu, Chin oraz starożytnej Asyrii. Jedna z nich została objęta przez irańskie władze oficjalnym zakazem publikacji. W 2012 roku jego autobiograficzny utwór “I Confess: Revelations in Exile” ukazał się drukiem w Australii, a w roku 2015 wydawnictwo Penguin wydało bestsellerową powieść “Tajemnica Leili”, która w Polsce ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Kooshyar Karimi jest także nagradzanym tłumaczem m.in. twórczości Gore’a Vidala, Khalila Gibrana i Adriana Berry’ego.

Kooshyar Karimi
Podróż tysiąca burz
Przekład: Michał Juszkiewicz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 25 kwietnia 2019
 
 

Podróż tysiąca burz


1

Autobus, którym jadę, niedługo minie granicę irańsko-turecką i wywiezie mnie z ukochanego kraju rodzinnego w nieznane strony. Cieszę się niezmiernie, a jednocześnie płonę ze wstydu. Żaden człowiek nie powinien mieć powodu, aby się cieszyć, że ucieka na zawsze ze swojej ojczyzny, żaden człowiek, nigdy. Jestem całkiem sam, pod każdym względem. Moja żona Azita przekroczyła granicę osobno, razem z dwoma naszymi córkami, sześć godzin temu. Azita jest muzułmanką i ma prawo swobodnego wjazdu do Turcji. Ja jestem Żydem. To mnie szukają.
O piątej rano autobus zatrzymuje się w przygranicznym mieście Tabriz. To już ostatni punkt kontrolny, ostatni przystanek w Iranie. Wszyscy oddajemy paszporty celnikowi, a potem przez dwie godziny czekamy, aż wyczytają nasze nazwiska. Moi współpasażerowie cieszą się z wyjazdu do Turcji, bo tam wolno słuchać zachodniej muzyki, tańczyć, pić alkohol i nikomu nie grożą za to prześladowania, ale ja znalazłem się w tym autobusie z całkiem innych powodów.
Krążę przed wejściem do urzędu imigracyjnego, paląc jednego papierosa za drugim. Aby zachować spokój, powtarzam sobie: Bądź gotowy na to, że cię zastrzelą, nie bój się, śmierci nie trzeba się bać. Kiedy w końcu wyczytują moje nazwisko, serce zaczyna mi łomotać jeszcze mocniej, a dłonie wilgotnieją od potu. Staram się maskować napięcie, które mam wypisane na twarzy, ale nie sposób ukryć przerażenia, kiedy człowiek rzuca los o życie albo o śmierć. Pod wieloma względami śmierć byłaby dla mnie błogim wybawieniem, lecz i tak się boję. Sam jak dotąd nie zaznałem w życiu radości, martwię się jednak o moje córki. Nie chcę, aby dorastały bez ojca.
Tymczasem dzieje się cud: irański oficer straży granicznej oddaje mi paszport przepisowo podstemplowany. Nie mając bladego pojęcia o tym, co się wyprawia w moim przerażonym umyśle, pokazuje mi gestem: idź dalej. Jesteś wolny, szepcze jakiś głos w mojej głowie. Możesz iść. Ale ja nie mogę się ruszyć. Tkwię w miejscu jak sparaliżowany. Odwracam tylko głowę, aby wyjrzeć przez okno, za którym wznoszą się górskie pasma. Po raz ostatni spoglądam na szczyty Zagrosu, gdzie herosi starożytnej Persji bronili naszych ziem przed siłami zła. Żegnaj, Iranie! Żegnaj, moja piękna ojczyzno. Powtarzając w duchu te słowa, zbieram siły i wychodzę z biura.
Na turecką stronę przechodzę kompletnie oszołomiony. Ledwie mogę oddychać, rozdarty pomiędzy szaloną radością a głębokim smutkiem.
– Witamy w Turcji – mówi turecki policjant i choć jego uśmiech jest sztuczny i oficjalny, w moich uszach te trzy proste słowa natychmiast zamieniają się w najpiękniejszą muzykę.
Jeszcze tego samego dnia jesteśmy już razem, całą rodziną. Spotykamy się na przystanku autobusowym w połowie drogi do Stambułu, a żona i dziewczynki z trudem mnie poznają. Moje emocje są ogromne, prawie nie do opanowania, i widzę, że Niusza, moja starsza córka, przeżywa to podobnie, kiedy wreszcie rozpoznaje tatę w tym wymizerowanym upiorze, który nie wiedzieć czemu uśmiecha się do niej. Schudłem tak bardzo, że wyglądam jak trup wykopany z gorącego piasku. Młodszą córkę, Nilufar, widzę po raz pierwszy w życiu: przyszła na świat, kiedy się ukrywałem. Ma duże czarne oczy, pełne usta i prześliczny uśmiech. Biorę ją na ręce i szepczę jej do ucha:
– Już nigdy więcej cię nie zostawię. Nigdy.
W drodze do Stambułu autobus przejeżdża przez wioski, gdzie na każdym dachu sterczy talerz anteny satelitarnej. Od razu rzuca mi się to w oczy, ponieważ w Iranie jest zupełnie inaczej; tam każdy kto próbuje oglądać telewizję zagraniczną, zostaje aresztowany. Wielki Brat nie chce, żebyś wiedział, co się dzieje na świecie. Małżeństwo zawarte bez zgody rodziców i wszelka krytyka pod adresem Najwyższego Przywódcy to także poważne przestępstwa, a kobieta, która pozwoli, aby kilka kosmyków włosów wysunęło jej się spod chusty, jest winna podobnie ciężkiego występku. Na straży tych praw, opartych na nakazach proroka Mahometa sprzed czternastu stuleci, stoją starcy, którzy nie mają pojęcia ani o nowoczesnej technologii, ani o prawach obywatelskich i są przeciwni jakimkolwiek zmianom, bo gdy coś się zmienia, oni nie mogą się w tym odnaleźć. Właśnie dlatego Iran się nie rozwija, a dysponuje za to nieskończenie długą listą przewinień karanych publiczną egzekucją na szubienicy; można zawisnąć za homoseksualizm, za herezję, za cudzołóstwo, za apostazję, a także – Boże uchowaj! – za kwestionowanie postanowienia Proroka, który zezwolił swojej dziewięcioletniej córce Fatimie poślubić swojego kuzyna Alego, mającego lat dwadzieścia pięć. Iran znajduje się w światowej czołówce państw o najwyższej liczbie wykonywanych egzekucji. W mojej ojczyźnie otwarcie okazywać ciekawość to jakby chodzić po polu minowym z zawiązanymi oczami.
Nie robiłem żadnych planów, bo jedynym moim celem było przedostać się do Turcji. Nie mam pojęcia, co będzie dalej. Wiem, że bynajmniej nie jestem tutaj bezpieczny – władze irańskie i tureckie regularnie wymieniają się więźniami politycznymi i dysydentami. W tym kraju nie ma dnia, aby nie zniknął zbieg taki jak ja. Mimo to jeszcze nigdy nie byłem tak wdzięczny losowi – żyję.
Nie mogę się napatrzeć na moje córki. Pięcioletnia Niusza śpi na siedzeniu autobusu, a malutka Nilufar leży sobie spokojnie na kolanach Azity. Pociągam łyczek whisky kupionej na granicy tureckiej, w milczeniu świętując ucieczkę z kraju.
Autobus toczy się krętą drogą biegnącą przez obco wyglądające wioski. Dopiero teraz dociera do mnie waga tego, co zrobiłem. Nie ma już odwrotu. Nie mogę opędzić się od wspomnień i po kolei przed oczami staje mi wszystko, co mnie do tego doprowadziło.

* * *

W pewnym sensie zaczęło się już w szkole podstawowej. Był rok 1978. Mieszkałem w Teheranie. Tego dnia – akurat miałem urodziny – siedzieliśmy wszyscy razem w domu: moja mama, ojciec, brat i ja. Słuchaliśmy BBC, czekając na najnowsze doniesienia o rewolucji. Ojciec pożyczył tranzystorowe radio od znajomego, pana Rezy Frekansa, właściciela warsztatu elektronicznego. Nikt nie wyprawił mi urodzin, nie dostałem żadnych prezentów. Świętowanie, kino, wyjścia do sklepów – to istniało tylko w bajkach. Mieszkaliśmy w slumsach, w piwnicy, a największą radość dawało nam najedzenie się do syta albo przeżycie tyfusu. Poza tym mój ojciec, który zarabiał na życie jako kierowca prywatnego autobusu i miał trzy żony, a dzieci siedmioro, nie bardzo wiedział nawet, jak mam na imię, nie mówiąc już o moim wieku.
Niemniej jednak tamte urodziny były, jak się okazało, wyjątkowo ważnym dniem w moim życiu. Od kilku miesięcy trwały demonstracje przeciwko szachowi. Za jego panowania elity oddały się gromadzeniu bogactwa, natomiast pozostałe klasy społeczne coraz usilniej szukały spełnienia w religii. Szach nie docenił wpływu, jaki mułłowie wywierali na masy, i to był jego największy błąd. Ostatnią próbą odzyskania kontroli nad państwem było wprowadzenie godziny policyjnej: żołnierze otrzymali rozkaz strzelania do każdego, kogo zobaczą na ulicy po zmroku. Mimo to na ulice i tak wylegały tłumy protestujących, którzy maszerowali, wykrzykując swoje hasła.
Była siódma wieczór. Sporadycznie dobiegały do nas odgłosy strzelaniny. Mama szeptem modliła się po hebrajsku o zaprzestanie rozlewu krwi, ale ojciec był zły, że tak wielu młodych Irańczyków występuje przeciwko szachowi.
– Nasz kraj jest teraz bardzo bogaty, a przez tych idiotów wszystko szlag trafi – oznajmił, mierząc radioodbiornik wściekłym spojrzeniem.
Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby był tak bardzo wzburzony, ale najbardziej liczyło się dla mnie to, że przyjechał, że jest z nami w moje urodziny. Odwiedzał nas najwyżej dwa razy w miesiącu, a ja co wieczór modliłem się za niego, aby omijały go wypadki, bo drogi w naszym kraju były bardzo niebezpieczne. Teraz też zacząłem się już martwić na zapas, co z nim będzie następnego dnia, kiedy odjedzie. Nie dalej jak tydzień wcześniej rewolucyjni partyzanci ostrzelali jego autobus. Kule roztrzaskały przednią szybę i okno, o włos od jego głowy.
Nagle ktoś zaczął się dobijać do naszego mieszkania. Wszyscy drgnęliśmy, wystraszeni.
– Nie otwierać – nakazał ojciec.
Po chwili pełnej napięcia ciszy znów rozległ się łomot. Uderzenia były głośniejsze i szybsze.
– Może to wojsko albo policja – powiedziała mama. – Jak ich nie wpuścimy, rozwalą drzwi.
Ojciec wstał.
– Zostańcie – polecił nam.
Gdy ostrożnie otworzył drzwi, poczuł wielkie zdziwienie, bo na progu stał młody mężczyzna, zdyszany i roztrzęsiony.
– Błagam, ukryjcie mnie… – zaczął, ale przerwał w pół słowa, bo nagle gdzieś blisko huknęły głośne strzały.
– Idź stąd – warknął ojciec, zabierając się do zamykania drzwi.
– Baba-dżan1, proszę… – odezwałem się cicho, podchodząc i stając za jego plecami, a mama dodała:
– Khalil, miej serce. Jeśli mu nie pomożemy, to go zastrzelą.
Ojciec potrząsnął głową.
– Nic mnie to nie obchodzi – powiedział.
Mężczyzna zaczął wyjaśniać, że brał udział w pokojowej demonstracji, którą przerwało wojsko, otwierając ogień do protestujących.
– Wszędzie widziałem trupy – mówił. – Jakąś kobietę przejechał czołg, zmiażdżył jej klatkę piersiową.
Zobaczyłem go oczami wyobraźni, jak wlecze się ulicą, zostawiając krwawe ślady. Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
– Schowam go w autobusie, baba-dżan. Pozwól mi. – Pociągnąłem ojca za rękaw.
– Kooshyar dobrze mówi, daj mu się ukryć w autobusie – wtrąciła błagalnym tonem mama.
Ojciec spojrzał na mnie.
– Niech będzie – zgodził się w końcu.
– Dziękuję panu – powiedział młody mężczyzna. – Niech Allah błogosławi pana i pańską rodzinę.
Pobiegłem do autobusu, ściskając w dłoni klucz. Znałem bardzo dobrze ten kawałek metalu – ojciec dawał mi go, kiedy wracał do domu z długich tras do odleglejszych regionów Iranu. Zamiatałem podłogę, wdychając pustynny kurz, a jeśli gdzieś pomiędzy czterdziestoma trzema siedzeniami leżała jakaś stara moneta, dzień stawał się świętem. Najczęściej jednak znajdowałem tylko plastikową torebkę pełną wymiocin; wtedy szedłem po szlauch i wiadro, bo trzeba było umyć cały autobus. Gdy skończyłem robotę, ojciec uśmiechał się, dawał mi zaśniedziałego, powyginanego drobniaka (wartości mniej więcej dwudziestu centów) i mówił „Dobry z ciebie chłopak”. A ja biegłem do sklepu, czując się szczęśliwy i bogaty z tą monetą w garści. Ojcu naprawdę na mnie zależy, powtarzałem sobie. On mnie naprawdę kocha.
Ale to nie on, tylko matka odejmowała sobie od ust, żeby nas wyżywić, to ona pocieszała nas, kiedy się baliśmy, to ona cierpiała w skrajnej nędzy. Robiła, co mogła, aby uchronić mnie i mojego brata Koorosha przed krzywdą i przed chorobą, poświęciła własne życie, abyśmy byli bezpieczni i zdobyli wykształcenie.
Demonstrant poszedł za mną do autobusu. Ze schowka obok kierownicy wyciągnąłem drugi klucz, którym otwierało się bagażnik. Było tam akurat tyle miejsca, aby zmieściły się dwie szczupłe osoby. Pierwszy wsunąłem się do środka i ułożyłem na podłodze.
– Właź! – syknąłem do przerażonego mężczyzny. – Jalla2! Zamknij klapę!
Wewnątrz panowała nieprzebita ciemność śmierdząca olejem napędowym i starą gumą. Na policzku czułem oddech nieznajomego, a pod plecami – zimny metal. Żaden z nas nie śmiał się odezwać. Z ulicy dobiegało dudnienie silników czołgowych i krzyki, a od czasu do czasu rozlegał się strzał.
Po dziesięciu minutach jakiś żołnierz rzucił rozkaz: „Przeszukać domy w pobliżu i te wąskie uliczki”. Byłem zlany potem, a łomoczące serce podeszło mi aż do gardła. Mój towarzysz milczał, oddychając głęboko i starając się leżeć bez ruchu. Bardziej bałem się o niego niż o siebie: dziecka raczej by nie zastrzelili. Ale może ukarzą moją rodzinę? Zabiją ojca, bo pozwolił uciekinierowi z demonstracji schować się w swoim autobusie?
Żołnierze zaczynali już walić do drzwi domów na naszej ulicy. Wiedziałem, czym jest strach, doświadczyłem go w życiu już wiele razy, lecz jeszcze nigdy nie był taki mocny, taki miażdżący.
– Jeśli mnie nakryją, powiem, że cię złapałem i zmusiłem, żebyś mnie tutaj ukrył – szepnął młody mężczyzna. To mnie uspokoiło, ale po kilku minutach usłyszałem głos mojego ojca: „Tędy, panie oficerze”. Skrzypnęły otwierane drzwi autobusu, a tuż nad nami rozległy się kroki żołnierzy. Było ich dwóch, może trzech. Wstrzymałem oddech, czekając, aż przyjdą przeszukać bagażnik. Chciałem wyskoczyć na ulicę i wołać, że jestem niewinny. Nagle nieznajomy mocno ścisnął mnie za przegub; chyba wyczuł, co mi chodzi po głowie, i w ten sposób próbował mnie uspokoić. Chociaż truchlałem ze strachu, jego odwaga wzbudziła mój podziw.
Wreszcie kroki oddaliły się, ale wypełzliśmy z ciasnego bagażnika dopiero po półgodzinie, kiedy byliśmy już pewni, że żołnierze opuścili naszą ulicę. Długo trwało, zanim mój oddech się uspokoił.
– Jak się nazywasz? – zapytał demonstrant, kiedy jeszcze leżeliśmy w ciemności.
– Kooshyar – odszepnąłem. – A ty?
– Ali Mazaheri. Jesteś dzielnym chłopcem, Kooshyar. Dziękuję ci.
Gdy ucichł zgiełk na ulicach, otworzyłem klapę bagażnika i wysunęliśmy się na zewnątrz.
– Kooshyar – powiedział Ali – zawdzięczam ci życie.
I odszedł cichym krokiem.
Siedem lat później, kiedy kończyłem szkołę, tuż przed ostatnimi egzaminami dyrektor ogłosił wizytę sardara, czyli generała naszej armii. Wojna Iranu z Irakiem trwała już od pięciu lat i zdążyła pochłonąć ponad milion ofiar. Czterystu uczniów zgromadziło się w auli na spotkaniu z wojennym bohaterem, a gdy się wreszcie pojawił, wszyscy wstali z krzeseł i oklaskiwali go przez długi czas. Ten człowiek zrobił na mnie piorunujące wrażenie, ale nie chodziło bynajmniej o jego olbrzymie czarne oczy, starannie przyciętą brodę, kanciastą szczękę i imponujący wzrost. Nie porwała mnie też płomienna mowa, którą chciał nas zachęcić do włączenia się w walkę przeciwko irackiemu agresorowi. Co mną tak wstrząsnęło? To, że rozpoznałem generała momentalnie, kiedy tylko wszedł na salę. Był to ten sam rewolucjonista, którego ukryłem w autobusie mojego ojca.
Minęło kolejnych osiem lat. Byłem wtedy na ostatnim roku studiów medycznych i odbywałem staż w szpitalu Imama Rezy. Pewnego dnia na porannym obchodzie zobaczyłem pacjenta na sali pooperacyjnej. Na jego teczce widniało nazwisko Ali Mazaheri. Był pod wpływem silnych leków uspokajających, ponieważ miał w kręgosłupie odłamki pocisku i właśnie przeszedł trzecią operację mającą na celu ich usunięcie. Położyłem mu dłoń na ramieniu, aby się ocknął, a gdy usłyszał, kim jestem, uśmiechnął się.
– Kooshyar – wymamrotał.
Najbardziej brzemienne w skutki było dla mnie nasze czwarte i ostatnie spotkanie. W maju 1999 roku uciekałem przed MOIS, irańskim wywiadem. Już od trzech miesięcy ukrywałem się w prowincjonalnych miastach nad Morzem Kaspijskim. Wcześniej pracowałem dla nich; zmusili mnie do tego torturami. Zostałem donosicielem, a dostarczone przeze mnie informacje doprowadziły do aresztowania wielu osób, w tym trzynastu Żydów, których oskarżono o szpiegostwo na rzecz Izraela. Reżimowe władze skazały ich na śmierć. Zrozumiałem, że moje zadanie dobiegło końca i teraz to ja stanę się celem.
Aresztowanie tych trzynastu Żydów wywołało oburzenie całego świata. Kongres Stanów Zjednoczonych, Unia Europejska i ONZ zażądały od Iranu uwolnienia więźniów, ale ja nie mogłem liczyć na pomoc z tamtej strony. Moja ojczyzna przestała być miejscem bezpiecznym, ale nie miałem ani paszportu, ani pieniędzy, aby skorzystać z usług przemytników ludzi i wydostać się za granicę.
Przed ucieczką nad Morze Kaspijskie odwiedziłem rodzinne strony, czyli owiane złą sławą slumsy w centrum Teheranu, i tam kupiłem fałszywy akt urodzenia. Czasu było mało. Wiedziałem, co zrobią ci z MOIS, jeśli wpadnę w ich ręce. Rozszarpią mnie. Słyszałem to od nich nie raz i nie dwa.
Moją jedyną szansą była znajomość z Alim Mazaherim, który obecnie piastował stanowisko dyrektora biura paszportowego. Ocali mnie czy wyda? Zgodnie z tradycją, która istnieje na Bliskim Wschodzie, od tamtego wieczoru przed dwudziestoma laty byliśmy braćmi. Nie miałem jednak pojęcia, czy Ali uszanuje to niepisane prawo. Czy będzie pamiętał, że jak sam powiedział, zawdzięcza mi życie.
Porzuciwszy ukrycie, udałem się prosto do jego biura, zdając sobie sprawę, że grozi to śmiercią i mnie, i jemu. Ali Mazaheri zrozumiał powagę sytuacji w chwili, kiedy tylko mnie rozpoznał i zobaczył, co mam wypisane na twarzy. Zgodził się spotkać ze mną w bezpiecznym miejscu i pojawił się tam w czapce i ciemnych okularach. Powiedziałem mu, że muszę wyjechać z Iranu i potrzebny mi paszport.
Po chwili przykrego milczenia Ali zdjął okulary, odetchnął głęboko i zapytał, zniżając głos, czy mam zdjęcie i zapisane personalia. Miałem to wszystko przy sobie. Schował zdjęcie i kartkę do kieszeni, przyglądając mi się uważnym wzrokiem. Tego dnia zobaczyłem w jego oczach coś, czego nie widziałem od naszego pierwszego spotkania przed dwudziestu laty. Strach.
Z całych sił starałem się panować nad sobą, aby nie zacząć dygotać albo nie załamać się psychicznie. Nagle Ali chwycił mnie za rękę. Dłoń miał mokrą od potu.
– Odbierzesz to jutro, w tym samym miejscu – odezwał się po długiej chwili. Skinąłem tylko głową, chociaż najchętniej bym go uściskał.
Gdy odwróciłem się, aby odejść, powiedział jeszcze coś.
– Nigdy tutaj nie wracaj, Kooshyar. Jeśli wrócisz, to mnie powieszą.
Następnego dnia dostałem fałszywy paszport. W środku znajdowała się karteczka z informacją: Masz tylko czterdzieści osiem godzin.

1 Baba (pers.) – ojciec, tato; dżan (pers.) – drogi, kochany (wszystkie przyp. tłum.).
2 Jalla (arab.) – Szybciej! Dalej! Już!

 
Wesprzyj nas