“Przegwizdane” to zabawna i pokrzepiająca książka, która przywraca wiarę w ludzi, poprawia nastrój i bawi do łez.


PrzegwizdaneFerdinand Brun nie zawsze był zrzędliwym zgorzkniałym starcem. Kiedyś był po prostu zrzędliwym zgorzkniałym młodzieńcem. Dziś ma 83 lata i ani krzty chęci, by się zmienić…

Jedyny cel Ferdinanda Bruna? Unikanie hordy wścibskich sąsiadek o morelowych, lawendowych i brzoskwiniowych włosach. Jego największa radość? Wkurzanie sąsiadki, pani Suarez, która dyryguje całą kamienicą. Tak, to dopiero przyjemność! A tych nie ma w życiu Ferdinanda wiele.

Starszy pan całe dnie najchętniej spędzałby ze swoją psią towarzyszką Daisy, więc kiedy suczka bierze nogi za pas, mężczyzna ostatecznie traci chęć do życia…

Zwłaszcza gdy dowiaduje się o przeprowadzce do domu starców, którą zaplanowała dla niego córka. Wydaje się, że gorzej już być nie może…

Aż do dnia, w którym wyrośnięta dziewczynka i 92-letnia staruszka, pasjonatka informatyki, włamują się do jego domu i do jego serca.

Aurélie Valognes
Przegwizdane
Przekład: Agnieszka Rasińska-Bóbr
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 17 lipca 2019
 
 

Przegwizdane


Prolog
Potajemna przeprowadzka

Osiemdziesięciotrzyletni Ferdinand Brun siedzi zgarbiony na walizce i patrzy bezsilnie na swoje mieszkanie, które opuszcza na zawsze. A przecież nienawidzi przeprowadzek. A przecież nienawidzi życia w grupie. A przecież nienawidzi ludzi. Jak do tego doszło?
Serce mu się ściska.
Bierze głęboki wdech: nozdrza wypełnia mu zapach naftaliny. Znajoma woń natychmiast go uspokaja. Będzie mu jej brakowało, tak jak i brązowych tapet w duże kwiaty, choć nigdy ich nie lubił.
Przyzwyczaił się do tego wszystkiego. Do mebli przykrytych folią. Do książek ułożonych w reklamówkach. Dla ochrony przed kurzem. Przed czasem. Przed życiem.
Ferdinand od lat wiedzie żywot pustelnika, bez rodziny, bez przyjaciół. W pewnym sensie to jego zasługa. Przez całe życie sam dokonywał wyborów. Rzadko trafnych. Zawsze kierowały nim pretensje lub nagły impuls. Nigdy jednak nie zmienił linii postępowania ani nie przyznał, że się mylił. Swoje słabości, błędy czy uczucia zachowywał dla siebie. Prawdziwy Baran, jak mawiała jego babcia.
Więc jak mógł nieznajomemu dać się złapać w pułapkę i pozwolić mu pokierować swoim życiem? Przecież nie znosi, gdy ktoś mu mówi, co ma robić! W dodatku w jego wieku! A poza tym nie będzie mógł żyć tak daleko od domu.
Tam, dobrze o tym wie, będą próbowali traktować go jak dziecko, zmienić w sflaczałego dziadziusia. Nie z nim takie numery! A do tego te stare jędze… Nie. Nie wytrzyma tego. Ma powyżej uszu tych bab!
Już od ponad dwudziestu minut ciepło ubrany Ferdinand czeka na taksówkę.
Rozmyśla nad przeszłością, starając się ustalić, kiedy dokładnie życie zaczęło wymykać mu się z rąk. Wszystko zaczęło się właśnie tutaj przed trzema laty, gdy się wprowadził. Od samego początku nie mógł się dogadać z sąsiadkami. A dokładnie rok temu sytuacja się pogorszyła, chociaż nie wie dlaczego. Odtwarza bieg wydarzeń, gdy nagle w mieszkaniu rozlega się telefon. Ferdinand potrzebuje chwili, żeby się zorientować, że to do niego. Wtedy gwałtownie wstaje, chwiejąc się na nogach. W mig podnosi słuchawkę i odkłada ją stanowczym ruchem, mówiąc do siebie:
– No nie, w głowie się nie mieści! Nie można mieć chwili spokoju! Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie człowiekowi dupę zawracał! W dodatku w takim dniu!
Wyrywa kabel ze ściany i wraca na swoje miejsce pod drzwiami.
W żadnym momencie nie przychodzi mu do głowy, że ten telefon mógł być ważny: wszyscy wiedzą, że do niego się dzwoni między 20.00 a 20.30. W żadnym momencie nie myśli, że to mógł być taksówkarz. W żadnym momencie nie uświadamia sobie, że ten telefon mógłby odmienić jego życie, gdyby posłuchał, co osoba po drugiej stronie ma mu do powiedzenia.
Nie. Pogrążony w myślach Ferdinand zastanawia się, że być może nie jest jeszcze za późno, aby się wycofać. Przecież zwykło się mawiać, że zawsze ma się wybór, prawda? Mógłby uciec, udać, że go nie ma: to jego specjalność. A co by się stało, gdyby tam nie pojechał? Po prostu zachowałby się jak to on, przewidywalny w swojej niestałości. Bo przecież czy nie jest nadal tym zgorzkniałym starcem, który nie dalej jak w sylwestra zeszłego roku terroryzował sąsiadki i rządził w całej kamienicy? Czy nie jest nadal osobnikiem o niejasnej przeszłości, przed którym wszyscy uciekają? Tym, którego nazywają seryjnym mordercą? Z pewnością istnieje jakieś wyjście. Wystarczy tylko je znaleźć. I nie oglądać się za siebie.

1
Atmosfera gęstnieje

W przypadku Ferdinanda wszystko się popsuło, gdy przed dwoma laty wprowadził się do tej kamienicy. Po rozwodzie rozgoryczony zamieszkał na pierwszym piętrze po lewej stronie w budynku A, pod numerem 8 przy rue Bonaparte. W dobrze utrzymanej kamienicy z lat pięćdziesiątych, stojącej na końcu ulicy wysadzanej stuletnimi platanami, w spokojnym miasteczku. Ściany z ciosanego kamienia, elegancka czarna żelazna brama i śliczne podwórko z kwiatami między budynkami A i B zawsze pozostawiały go obojętnym. Podobnie jak obsadzona malwami ścieżka wokół wewnętrznego ogródka, prowadząca do kolorowych grządek warzywnych i śmietnika.
Pod numerem 8 przy rue Bonaparte panował spokój. Życie płynęło szczęśliwie. Mieszkańcy czuli się tu dobrze. W kamienicy nie było żadnych problemów, zawsze mieszkało tam około dziesięciu rodzin. Z czasem dzieci wyprowadziły się od rodziców. Tylko starsze samotne panie zostały w mieszkaniach, które były dla nich za duże. Na podwórku rozlegały się jedynie mruczenie kota pani Berger, śpiew kanarków dozorczyni pani Suarez albo odgłosy łakomego mlaskania jej chihuahua pożerającego herbatniki swojej pani.
Codziennie po obiedzie słychać było także gdakanie grupki staruszek, które siedząc przy stole na wewnętrznym podwórku, plotkowały na słońcu z filiżankami z ciepłym napojem w dłoniach. Całymi godzinami szczebiotały, wymieniały najnowsze ploteczki, zmieniały świat. Święta tradycja od dziesięcioleci.
Wszystkie te panie zdawały się stworzone do wspólnego życia. Nigdy nie podnosiły głosu, żaden dźwięk nie był głośniejszy od telewizora. Po prostu raj na ziemi.
Ale tak było przedtem.
Zanim pojawił się mąciciel. Drapieżnik. Mężczyzna. Samotny. Osiemdziesięciolatek, którego tajemnicza przeszłość i dziwne zachowanie od początku przyprawiały o gęsią skórkę mieszkanki kamienicy pod numerem 8 przy rue Bonaparte. Pan Brun bowiem, który zamieszkał dwa lata temu na pierwszym piętrze w budynku A naprzeciw pani Claudel, wprowadził terror. Babcie starały się jak mogły tolerować jego agresywność, brak jakichkolwiek wysiłków, by harmonijnie żyć we wspólnocie. Nie mówiąc już o jego psie. Prawdziwym potworze. Jednak zburzyło to panujący spokój.  I c h  spokój.
Wydarzenia nabrały tempa, gdy tylko rozeszła się wieść o śmierci rzeczywistej właścicielki mieszkania, Louise, byłej żony Ferdinanda Bruna. Wówczas staremu człowiekowi wypowiedziano wojnę. W pozornej ciszy solidarne sąsiadki spiskowały, jak pozbyć się uciążliwego sąsiada. Skończyła się zimna wojna. Przyszedł czas na frontalny atak, bardziej okrutny, ale też bardziej skuteczny. Wszystkim dyrygowała kobieta o żelaznym charakterze, pani Suarez, która od ponad trzydziestu lat była tu dozorczynią.

2
Mieć z kimś na pieńku

Pięćdziesięciosiedmioletnia pani Suarez jest zawsze elegancka  n a   w s z e l k i   w y p a d e k.  Tak bardzo się stara, że niemal zapomina o mężczyźnie, z którym od prawie czterdziestu lat dzieli życie. By jej wymuszony uśmiech na użytek plebsu (listonosz, śmieciarze, ogrodnik) był jeszcze doskonalszy, pani Suarez niesłychanie dba o higienę jamy ustnej. Codziennie trzy razy myje zęby szczoteczką elektryczną przez trzy minuty, po czym następuje oczyszczające płukanie ust, dźwięczne gulgotanie i wykończenie za pomocą nici dentystycznych. Szkoda tylko, że pani Suarez ciągle zagryza wargi i marszczy brwi, zajęta wypatrywaniem najdrobniejszych błędów swoich bliźnich.
Sąsiadki przyzwyczaiły się do tego i przestrzegają zasad, na przykład panie Joly, Berger i Jean-Jean, usłużne siedemdziesięciolatki, jedzą pani Suarez z ręki. Pani Claudel, superaktywna dziewięćdziesięciolatka, której nienaganne maniery nie budzą wątpliwości, też nie sprawia żadnych problemów. Natomiast pozostałych mieszkańców trudniej jest wychować. Gdy tylko ktoś mija jej służbówkę, dozorczyni pędzi do śmietnika. Wystarczy najmniejszy błąd przy segregacji śmieci, na przykład skórka banana wrzucona do kontenera na odpady mieszane zamiast do pojemnika na kompost, a już dzwoni domofonem albo wręcz do drzwi lub nalepia na nich kartkę.
Tak, pani Suarez wykonuje pracę niewdzięczną, niedocenianą, ale jakże pożyteczną dla wspólnoty. Bez niej budynek popadłby w ruinę. Czy jednak mieszkańcy spod numeru 8 przy rue Bonaparte są tego świadomi? Czy sąsiadki zdają sobie sprawę, jakie mają szczęście, że pani Suarez darzy je przyjaźnią? A czy jej mąż, ten nicpoń, nie powinien jej dziękować, że mieszka w takim pięknym domu i że wreszcie dzięki niej stał się kimś?
Bo w budynku numer 8 przy rue Bonaparte pani Suarez rządzi z odziedziczonej po matce służbówki. Z dumą przechadza się po podwórku, przeprowadza inspekcję, kieruje ruchem rozmówców. Chodzi jej o to, by jak najszybciej odbębnić obowiązkową pracę i wrócić na czaty.
Ze służbówki pani Suarez nadzoruje życie poszczególnych mieszkańców. Wyjścia, wizyty: wszystko wie, zna ich zwyczaje. Mówi się nawet, że spisuje ich wady w czarnym notesie. Niemal nie opuszcza swojego stanowiska, gdzie szyje na maszynie płaszczyki we wzorki dla Rocca, swojego chihuahua. Z żalem wychodzi ze służbówki dwa razy dziennie, by wystawić śmieci i roznieść pocztę. Najdłużej trwa zostawianie listów na wycieraczkach: zajmuje jej to dokładnie piętnaście minut.
Pani Suarez lubi punktualność. Jeżeli listonosz się spóźnia, nigdy nie omieszka mu tego wypomnieć. Bo chociaż te piętnaście minut wypada w porze martwej, to znaczy wtedy gdy panuje najmniejszy ruch, pani Suarez może mimo to przegapić jakieś wykroczenie bądź czyjeś pojawienie się o nietypowej godzinie. I nie ma co liczyć na męża, który kategorycznie odmawia zajęcia jej miejsca, by przez te cenne minuty wszystkiego pilnować, pod błahym pretekstem: „Sądziłem, że nie mam prawa przekraczać progu  t w o j e j  służbówki”.
Gdy pani Suarez kładzie pocztę na wycieraczkach, spieszy się jak może i rzadko z jej ust pada wtedy „dzień dobry”. O ile należy do ludzi gadatliwych, o tyle nie może sobie pozwolić na ten luksus przez cały czas, a już na pewno nie z każdym. Są ludzie z budynku i pozostali. A oprócz tego jest pan Brun.
Pani Suarez nie znosi pana Bruna. I to od pierwszych minut, gdy tylko on i jego pies przekroczyli próg domu. Żadnego dzień dobry, cygaro palone na klatce, nigdy niesegregowane śmieci, odkurzacz włączony dokładnie w momencie, gdy ona robi sobie przerwę na papierosa na podwórku w towarzystwie chihuahua i koleżanek. Jest wręcz przekonana, że wykorzystuje codziennie tę jej piętnastominutową nieobecność i popełnia wtedy jakieś wykroczenie tylko po to, żeby ją zdenerwować. Nigdy nie udało jej się go złapać na gorącym uczynku, ale pracuje nad tym.
Malwy pięknie rosną wokół całego podwórka z wyjątkiem miejsca pod balkonem pana Bruna. Założyłaby się o swoje futro, że polewa je środkiem chwastobójczym. Podobnie z żarówkami na klatce: na piętrze pana Bruna przepalają się co miesiąc. I za każdym razem gdy pani Suarez wraca po rozniesieniu poczty, schody są wilgotne i śliskie. Nie mówiąc o olbrzymich psich kupach naprzeciwko kamienicy, koło szkoły. Idzie o zakład, że to sprawka tego jego wstrętnego kundla. O ile nie znosi pana Bruna, o tyle jeszcze bardziej nienawidzi jego psa, kolosa, którego panicznie boi się jej kochany chihuahua, kot pani Berger, a zwłaszcza jej biedne kanarki. W zeszłym roku sześć zdechło, jej zdaniem ze strachu przed tą  b e s t i ą.  Weterynarz co prawda tego nie potwierdził, ale ona jest pewna.
By lokator nie uznał jej za źle wychowaną, pani Suarez codziennie wykrzykuje „dzień dobry, panie Brun”, kładąc pocztę na wycieraczce osiemdziesięciolatka. Ten gbur nigdy jej nie odpowiada! Nigdy, a przecież jest za drzwiami i wpatruje się w nią przez wizjer. Ale ona przezwycięża swoją niechęć i uparcie robi tak dalej, bo ma pewność, że to „dzień dobry” jest dla niego krępujące.
Jednak tak dalej być nie może. Pani Suarez przysięgła to sobie w dniu śmierci jej ulubionego ptaszka. Jako dowódca ruchu oporu musi podjąć środki, jakie same się narzucają. Więc przy pomocy przybocznych opracowała plan, by jak najszybciej wykurzyć pana Bruna. O tym właśnie dyskutują codziennie na podwórku w czasie przerwy na UV/nikotynę, po obiedzie spożytym w towarzystwie Jeana-Pierre’a Pernauta1, gdy hałas odkurzacza nie pozwala staruszkowi usłyszeć choćby słowa.

3
Mieć pecha

Ferdinand Brun coraz bardziej głuchnie. Specjalnie mu to nie przeszkadza, bo nie ma nikogo, z kim mógłby porozmawiać. Ale ponieważ jest hipochondrykiem, już wyobraża sobie najgorszą możliwość, kompletną głuchotę, jak w przypadku tego genialnego kompozytora, Mozarta czy Beethovena, już dokładnie nie pamięta. Bo pan Brun nie ma w życiu szczęścia. Źle się wszystko zaczęło, i to nie z jego winy.
Ferdinand Brun urodził się 13 w piątek. Jego matka robiła co mogła, żeby go przez kilka godzin powstrzymać, ale dwadzieścia minut przed północą ujrzała rozczarowującą męskość swojego wcale niewyczekiwanego potomka. Świeżo upieczona matka postanowiła, że powie, iż dziecko urodziło się 14, a nie 13 – tak robiono wtedy, by zdjąć urok.
Ale pech nie przestawał prześladować Ferdinanda Bruna – uciekały od niego wszystkie kobiety, do których się przywiązywał, co prawda raczej z konieczności niż z wyboru. Najpierw matka, która nie porzuciła go po narodzinach, ale umarła dwa lata później wskutek komplikacji poporodowych, gdy wydała na świat jego młodszą siostrę, martwą zresztą.
Potem babcia, która go wychowywała po śmierci matki (ojca nie znał) – w szpitalu zabiła ją grypa, mimo że trafiła tam z powodu złamanej nogi. Wreszcie żona, która go wykorzystywała i wydawała jego pieniądze zarabiane w pocie czoła przez czterdzieści lat harówki w fabryce, a potem, gdy przeszedł na emeryturę, uciekła z pierwszym lepszym.
Może brak szczęścia nie ma z tym wszystkim wiele wspólnego, bo Ferdinand nie jest człowiekiem łatwym w obyciu. Jakby odbierał na innych falach, kierował się własną logiką, przez co jest całkowicie niezrozumiany przez resztę śmiertelników.
Nie, nie będzie ryzykował, że straci miejsce do parkowania, gdy pojedzie zatankować: woli iść na stację na końcu ulicy z pustymi kanistrami i przynieść je pełne do samochodu. Tak, nie zdjął z mebli pokrowców ochronnych, ale dzięki temu nie kurzą się ani nie niszczą. I tak, ma nowe rzeczy poukładane w szafie, ale dalej niezmiennie chodzi w za dużych spodniach wytartych na mankietach, w dziurawych slipach i z rozdartym portfelem, z którego mogłaby mu wypaść karta bankomatowa, gdyby w ogóle pogodził się z koniecznością jej używania. W sumie Ferdinand jest oszczędny, zarówno jeśli chodzi o pieniądze, jak i o uczucia. Jedyną, dla której wydaje bez pamięci, jedyną, którą kocha, jedyną, która nigdy go nie porzuciła, jest Daisy. Jego suka. Najwierniejsza. Z nią wszystko jest proste. Żadnych podstępów. Żadnego przymusu. Żadnego szantażu uczuciowego. Żadnej potrzeby okazywania jej przejawów troski czy prawienia czułych słówek. Zresztą nie potrafiłby tego. Na tym właśnie polega problem. Dotyczy to wszystkich, a zwłaszcza kobiet.
Co dziwne, Daisy nie wróciła wczoraj wieczorem. Nie było jej, gdy wyszedł z piekarni, pod którą ją zostawił, i nie przyszła na obiad ani na kolację, ani żeby spędzić noc u jego boku. To się zdarza po raz pierwszy. Żeby tak po prostu zniknęła… Ferdinand kręci się wokół telefonu. Przecież nie zadzwoni na policję, nie cierpi glin. A trochę za wcześnie, żeby rozwieszać jej zdjęcia na ulicy. Ferdinanda drąży niepokój. Daisy jest dla niego ostatnim powodem, by żyć. Będzie na nią czekał. Zresztą w wieku osiemdziesięciu dwóch lat nie ma nic lepszego do roboty.

4
Przyjąć kogoś po królewsku

Daisy się nie pojawiła. Ferdinand błąkał się po ulicy przez cały dzień i część nocy, wołał ją tak, że omal nie ochrypł, wypatrywał jej przez okno, nie zmrużył oka. Siedząc na taborecie, nie odrywa teraz oka od wizjera w drzwiach wejściowych, obserwując, jak sąsiadka z naprzeciwka wchodzi i wychodzi. Stara kulawa sowa zgrywa wielką panią w tej swojej fryzurze w stylu Simone Veil, a w drewnianej lasce może, zdaniem Ferdinanda, ukrywać odrobinę alkoholu, żeby czas szybciej mijał, gdy czeka na przystanku.
Jak w każdą sobotę rano uwija się jak w ukropie. Wraca, znowu wychodzi, coraz bardziej obładowana paczkami, torbami, pudłami. Jak w każdy weekend przychodzą do niej na obiad wnuki. Zależy jej, żeby wszystko wypadło nienagannie. Dom, obiad, rozmowa. Chce udowodnić, mając dziewięćdziesiąt dwa lata, że jest babcią idącą z duchem czasu, superaktywną, a nade wszystko w pełnej formie. Nie odbiega to wiele od prawdy, jeśli nie liczyć drobnych problemów zdrowotnych. Co prawda starsza pani ma kłopoty ze zrozumieniem, gdy wszyscy mówią naraz, ale nie myśli jeszcze o aparacie słuchowym. Z laską natomiast pogodziła się już przed dwoma laty. Chętnie zamienia ją na wózek na zakupy, gdy idzie na targ, bo to mimo wszystko „niesłychanie praktyczne”, jak mawia. Wzrok z kolei znacznie się jej poprawił, odkąd przeszła operację usunięcia zaćmy: nawet papier w „Le Figaro” cudownie zmienił się z żółtego w biały! Do czytania zakłada jeszcze duże okrągłe okulary, których już nie gubi, odkąd wnuki podarowały jej bardzo elegancki sznurek.
Béatrice Claudel czuje się dobrze, a nawet bardzo dobrze.
Na dziś zaprosiła jednego ze swoich wnuków z żoną i ich dziesięciomiesięcznym potomkiem. Zamierza przyrządzić królika w musztardzie, ulubione danie wnuka, poda do niego przyzwoite Côtes-du-Rhône, kupiła całą skrzynkę tego wina, sześć butelek, w czasie ostatniej promocji.
Wszystko jest gotowe. Szybkowar marki Le Creuset od blisko dwóch godzin stoi na ogniu, marchewki i cebula się marynują. Stół jest nakryty. Tym razem Béatrice położyła dozownik z lekami obok swojego kieliszka. Nie kładzie już pigułek bezpośrednio na stole. Nie z powodu niemowlęcia, ale jednego z jej znajomych do brydża, który gdy ostatnio przyszedł na obiad, wziął je za oliwki… Na szczęście to były tylko tabletki na oczy.
Béatrice siada w fotelu pod oknem, bierze iPada i otwiera Facebooka. Chce się dowiedzieć, co porabia jej wnuk. O, w tym tygodniu był służbowo w Stanach, jadł kolację w znanej restauracji i oglądał reality show, o którym ona jeszcze nie słyszała. Natomiast jego żona zachwyca się nowymi ząbkami ich maluszka i podobno właśnie skończyła czytać książkę, która zdobyła Nagrodę Goncourtów. Béatrice wyjmuje z biblioteczki ostatnią książkę omawianą w jej dyskusyjnym klubie, tę, która o mały włos nie dostała Nagrody Renaudot. Kładzie ją na komodzie w przedpokoju; żeby tylko nie zapomniała pożyczyć jej żonie wnuka. Mają takie same gusty literackie, powinna się jej spodobać.
Siada z powrotem, ale zaraz wstaje, żeby ułożyć na fajansowym półmisku ciasteczka do aperitifu. Wybrała niebiesko-zielony, który wnuki podarowały jej w zeszłym roku na gwiazdkę. Nie omieszkała także założyć naszyjnika, który dostała na urodziny. Godzina 11.43. Béatrice ma jeszcze czas, by wynieść śmieci. Worek był pełen, głównie suchego chleba. O mój Boże! Chleb… Na śmierć zapomniałam o chlebie! Czy zdążę go jeszcze kupić? Tak, bez problemu. A jeśli przyjdą wcześniej?!
Ferdinand patrzy, jak sąsiadka z klatki wraca korytarzem z paniką w oczach i pospiesznie wpada do mieszkania. Nie wie, co mogło ją tak bardzo przerazić w śmietniku. Czyżby też słyszała o tej strasznej prawdziwej historii, o której czytał w książce Pierre’a Bellemare’a: o zamordowanym, a potem poćwiartowanym mężczyźnie, którego ciało wrzucano codziennie po kawałku do zsypu na śmieci? Ponura historia, myśli Ferdinand. Będę musiał ją opowiedzieć tej starej kwoce pani Suarez, która tak lubi węszyć w śmietniku.
Ferdinanda zaczyna boleć tyłek. Coś podobnego, stara sowa znów wychodzi z mieszkania, tym razem w trenczu. To niezwykłe: spóźni się. Ferdinand wyciąga szyję, by zobaczyć, jak schodzi na dół. Starzec korzysta z tego, żeby rozprostować nogi w kuchni. Nalewa do garnka zimnej wody. Może się to wydać nieprawdopodobne, ale Ferdinand nigdy nie odkręcił kurka z ciepłą wodą, ani do gotowania, ani do mycia. Wodę gotuje. Mowy nie ma, żeby płacił za ciepłą wodę w budynku! Ferdinand szuka przykrywki do garnka, gdy słyszy na schodach odgłos laski. Ślizga się w pantoflach do taboretu i z powrotem siada. Kobieta z trudem wspina się na górę. Mimo wszystko nie jest już taka młoda. Znacznie starsza ode mnie, myśli Ferdinand. Nagle odwraca się w jego stronę! Ferdinand zamiera. Ona bierze głęboki wdech i puka do jego drzwi. No nie, co za tupet!, myśli sobie Ferdinand. Słabym schrypniętym głosikiem sąsiadka zwraca się do niego przez drzwi:
– Proszę pana, niech pan otworzy. To ja, Béatrice Claudel.
Też mi nowość: nazywa się Béatrice Claudel.
– Proszę pana, przepraszam, że nalegam, ale mam wieści o pańskim psie. Proszę, niech pan otworzy.
– DAISY! Znaleźli Daisy! – krzyczy Ferdinand, otwierając drzwi na oścież.
– Bardzo mi przykro, ale obawiam się, że to nie są dobre wieści.
– Znalazła ją pani? Tak czy nie? – wrzeszczy Ferdinand.

 
Wesprzyj nas