„Rozważania o wieku XX” to ostatnia książka wybitnego historyka Tony’ego Judta – zapis jego kilkumiesięcznych rozmów z Timothym Snyderem, znawcą dziejów Europy Środkowo-Wschodniej – którą można nazwać jego testamentem intelektualnym.
Minione stulecie ożywa w niej jako wiek idei, okres, w którym myśli nielicznych decydowały o życiu milionów. Wychodząc od wspomnień osobistych, Judt ukazuje blaski i mroki XX wieku przez pryzmat ideologów i myślicieli, którzy ukształtowali ten okres, w tym swoich bohaterów: Koestlera, Kołakowskiego, Keynesa, Primo Leviego, Léona Bluma i Miłosza. Dzieli się przemyśleniami na temat historii i kultury, mówi o wpływie wojen światowych i Wielkiego Kryzysu na politykę i filozofię, rywalizacji oraz wzajemnej fascynacji komunizmu i faszyzmu, a także walce o rolę państwa w życiu człowieka – najważniejszym według niego konflikcie XX wieku. To książka o przeszłości, ale i o tym, jaką wybierzemy przyszłość.
Brawurowa jazda po prądach ideologicznych i mieliznach myśli dwudziestego wieku.
„Los Angeles Times”
W tej wspaniałej książce dwóch odkrywców wyrusza w podróż, z której powróci tylko jeden. Nieznanym lądem jest często przerażający kontynent nazywany XX wiekiem. Droga wiedzie przez ich umysły i wspomnienia
Neal Ascherson, „The Guardian”
Dziś na szczęście nie żyjemy w świecie, w którym idee można było przekładać na monstrualne programy transformacji społeczeństw, a bycie intelektualistą często oznaczało współudział w ogromnych zbrodniach.
Francis Fukuyama, z recenzji „Rozważań o wieku XX”, „The New York Times”
Timothy D. Snyder to uczeń i przyjaciel Tony’ego Judta, wykładowca historii na Yale University specjalizujący się w dziejach Europy Środkowo-Wschodniej. Doktoryzował się w Oksfordzie, wykładał w Harvardzie oraz na uniwersytetach w Paryżu, we Wiedniu i w Warszawie. Publikował m.in. w „International Herald Tribune”, „Chicago Tribune”, „Rzeczpospolitej”, „Tygodniku Powszechnym” i „Uważam Rze”. Autor m.in. takich książek jak Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569–1999, Czerwony książę, Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem. Laureat nagrody literackiej Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury.
Tony Judt (1948–2010), autor monumentalnego Powojnia. Historii Europy od roku 1945 (REBIS, 2008), gigant wśród badaczy dziejów najnowszych naszego kontynentu, pochodził z żydowskiej rodziny o korzeniach wschodnioeuropejskich i belgijskich. Urodził się w Londynie w 1948 r. W latach 60. był marksistowskim syjonistą – pracował w kibucach, służył w armii Izraela, do którego, jak i do marksizmu, niebawem się zraził. Studiował historię i nauki polityczne w King’s College w Cambridge oraz paryskiej École normale supérieure. Wykładał na University of California, w St. Anne’s College w Oksfordzie i na New York University, gdzie kierował zajmującym się dziejami Europy Remarque Institute. Publikował w „The New York Review of Books”, „The New Republican” – skąd go wyrzucono po oskarżeniach o… antysemityzm – a także w „Gazecie Wyborczej”. Członek Akademii Brytyjskiej oraz Amerykańskiej Akademii Sztuk i Nauk.
Rozważania o wieku XX
Przekład: Paweł Marczewski
wydanie 3
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 26 marca 2019
Rozważania o wieku XX
Posłowie
Kiedy w grudniu 2008 roku Tim Snyder po raz pierwszy zaproponował mi serię rozmów, byłem sceptyczny. Trzy miesiące po tym, jak zdiagnozowano u mnie SLA (sclerosis lateralis amyotrophica – stwardnienie zanikowe boczne), moje plany na przyszłość były niepewne. Chciałem rozpocząć pracę nad nową książką, intelektualną i kulturową historią dwudziestowiecznej myśli społecznej, do której przymierzałem się przez kilka lat. Ale badania, jakich wymagała, nie wspominając już o samym pisaniu, mogły się okazać ponad moje siły. Książkę miałem już wymyśloną, sporządziłem też do niej sporo notatek. Nie było jednak pewne, czy kiedykolwiek uda mi się ją napisać.
Co więcej, sam pomysł takiej długiej wymiany opinii był mi obcy. Jak większość pisarzy będących postaciami publicznymi udzielałem wywiadów mediom, ale niemal zawsze dotyczyły one książki, którą właśnie opublikowałem, albo jakiejś kwestii publicznej. Propozycja profesora Snydera była zupełnie inna. Namawiał mnie na długą serię rozmów. Miały być nagrywane, a następnie spisane i dotyczyć miały szeregu tematów, jakie zdominowały moje prace w ciągu tych wszystkich lat – również tematu zamierzonej przeze mnie książki.
Przez jakiś czas żywo dyskutowaliśmy o tym pomyśle i dałem się przekonać. Po pierwsze, moja choroba była nieuleczalna i jeśli chciałem wciąż pracować jako historyk, musiałem nauczyć się „wypowiadać” swoje myśli. Stwardnienie zanikowe boczne nie wpływa na umysł i przez większość czasu jest bezbolesne, a zatem pozwala na swobodne myślenie. Paraliżuje jednak kończyny, pisanie staje się w najlepszym razie czymś, co można robić „z drugiej ręki”, dyktując. To bardzo skuteczna metoda, ale wymaga przystosowania się. Jako faza przejściowa taka nagrywana rozmowa wydawała się całkiem praktycznym i pomysłowym rozwiązaniem.
Zgodziłem się jednak również z innych przyczyn. Wywiady to jedno, a rozmowy coś zupełnie innego. Można wydobyć coś mądrego nawet z najgłupszego dziennikarskiego pytania, ale nie sposób prowadzić rozmowy wartej nagrań z kimś, kto nie wie, o czym mówi, albo nie rozumie, co chcesz przekazać.
Profesor Snyder jest jednak, o czym przekonałem się już wcześniej, wyjątkowy. Należymy do różnych pokoleń. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, studiował jeszcze na Brown University, gdzie przyjechałem z wykładem. Bardzo odmienne są również nasze punkty startu: urodziłem się w Anglii i przyjechałem do USA w wieku średnim. Tim przyszedł na świat w sercu Ohio. A jednak łączy nas zdumiewająco wiele zainteresowań i trosk.
Tim Snyder jest uosobieniem tego, do czego nawoływałem od 1989 roku: należy do pokolenia amerykańskich uczonych zajmujących się wschodnią połówką Europy. Przez czterdzieści lat, od zakończenia drugiej wojny światowej do upadku komunizmu, badania nad Europą Wschodnią i Związkiem Radzieckim prowadzili w świecie anglojęzycznym uciekinierzy z tego regionu. To niekoniecznie przeszkoda dla świetnej nauki – za sprawą Hitlera i Stalina do wygnańców i emigrantów z Niemiec, Rosji i krajów rozciągających się pomiędzy nimi dołączyły niektóre z największych umysłów naszego wieku. Ci ludzie nie tylko zmienili badania na temat swoich krajów, ale i ekonomię, filozofię polityczną i wiele innych dziedzin. Każdy, kto studiował politykę rozległych europejskich terytoriów od Wiednia po Ural, od Tallina po Belgrad, niemal na pewno miał szczęście pracować pod opieką kogoś z nich.
Jednak ich szeregi topniały, większość odeszła na emeryturę w połowie lat osiemdziesiątych i niezwykle trudno było ich zastąpić. Brak nauczania języków obcych w USA (i w mniejszym stopniu w Europie Zachodniej), problemy z podróżami do krajów komunistycznych, niemożność prowadzenia tam badań i przede wszystkim brak zainteresowania zachodnich uniwersytetów (skutkujący niewielką liczbą miejsc pracy) przyczyniły się do zniechęcenia amerykańskich historyków do tego tematu.
Mimo braku powiązań rodzinnych i emocjonalnych ze wschodem Europy Tim pojechał do Oxfordu i rozpoczął prace nad doktoratem z historii Polski pod kierunkiem Timothy’ego Gartona Asha i Jerzego Jedlickiego, korzystał również z pomocy Leszka Kołakowskiego. Przez lata zdobył fantastyczną biegłość w językach Europy Środkowo-Wschodniej, a jego wiedza o krajach i historii regionu nie ma sobie równych w jego pokoleniu. Wydał szereg wyjątkowych książek – ostatnia, Skrwawione ziemie: Europa między Hitlerem a Stalinem, ukazała się w tym roku. Co więcej, dzięki pracom nad swoją pierwszą książką – Nacjonalizm, marksizm i nowoczesna Europa Środkowa. Biografia Kazimierza Kelles-Krauza (1872–1905), zna nie tylko historię społeczną i polityczną regionu, ale i historię myśli społecznej w Europie Środkowej, temat jeszcze większy i wciąż w dużej mierze nie znany większości zachodnich czytelników.
Skoro mieliśmy rozmawiać o dwudziestym wieku, to potrzebowałem rozmówcy, który nie tylko potrafiłby pytać mnie o tematy, w których byłem specjalistą, ale wniósłby do rozmowy porównywalną wiedzę o obszarach, o których mam jedynie częściową wiedzę. Pisałem sporo o Europie Środkowej i Wschodniej, ale nie znam tamtejszych języków poza czeskim i niemieckim. Nie prowadziłem tam również, mimo częstych podróży, żadnych badań. Moje studia początkowo dotyczyły Francji, potem objęły niemal całą Europę Zachodnią i historię idei politycznych. A zatem profesor Snyder i ja znakomicie się uzupełnialiśmy.
Łączą nas nie tylko zainteresowania historyczne, ale i obawy polityczne. Mimo różnic pokoleniowych doświadczyliśmy po 1989 roku „czasu szarańczy”, przepełnieni podobnym niepokojem: po optymizmie i nadziei „aksamitnej rewolucji” przyszło zniechęcające, obłudne samozadowolenie lat Clintona, a wreszcie katastrofalne działania i polityka epoki Busha i Blaira. Zarówno w polityce zagranicznej, jak i krajowej dekady od upadku Muru Berlińskiego wydawały się zmarnowane. W 2009 roku, pomimo optymizmu wywołanego wyborem Baracka Obamy na prezydenta, obaj żywiliśmy obawy co do przyszłości.
Co stało się z lekcjami, wspomnieniami i osiągnięciami dwudziestego wieku? Co z nich pozostało i co można zrobić, by je odzyskać? Wszyscy dokoła – nasi współcześni, studenci – zakładali, że wiek dwudziesty jest już za nami, z całym swoim ponurym dorobkiem, o którym najlepiej zapomnieć: dyktaturami, przemocą, autorytarnymi nadużyciami władzy i tłamszeniem praw jednostki. Twierdzono, że dwudziesty pierwszy wiek będzie lepszy, choćby dlatego, że panowało w nim będzie państwo minimum, świat stanie się płaski, globalizacja będzie służyła wszystkim, a rynki będą się cieszyły nieskrępowaną wolnością.
W toku naszych rozmów wyłoniły się dwa wątki. Pierwszy był bardziej specjalistyczny: dwóch historyków dyskutowało o historii najnowszej i usiłowało dojść z nią do ładu. Ale drugi zestaw problemów wciąż się narzucał: co straciliśmy, zostawiając za sobą dwudziesty wiek? O czym z niedawnej przeszłości należy zapomnieć, co możemy odzyskać i na czym się oprzeć, budując lepszą przyszłość? Te dyskusje były bardziej zaangażowane, współczesne problemy i osobiste preferencje z konieczności brały w nich górę nad rozważaniami akademickimi. W tym sensie były mniej profesjonalne, ale nie mniej ważne. Powstała dzięki temu seria żywych wymian opinii. Nie mogłem życzyć sobie lepszej.
Książka ta „mówi” o dwudziestym wieku. Ale dlaczego tematem jest stulecie? Łatwo byłoby odrzuć tę koncepcję jako wygodną kliszę i opracować chronologię według innych wyznaczników: innowacji ekonomicznych, zmian politycznych, przemian kulturowych. Ale byłoby to trochę nieszczere. Uszeregowanie czasu za pomocą dekad i stuleci ma znaczenie dla ludzkich spraw właśnie dlatego, że jest wynalazkiem człowieka. Ludzie traktują poważnie punkty zwrotne, co sprawia, że stają się one ważne.
Niekiedy jest to dziełem przypadku. Siedemnastowieczni Anglicy świetnie zdawali sobie sprawę z przejścia szesnastego wieku w siedemnasty, ponieważ zbiegło się w czasie ze śmiercią królowej Elżbiety i wstąpieniem na tron Jakuba I – była to bardzo ważna zmiana w polityce angielskiej. Dotyczy to też roku 1900. Był on szczególnie ważny dla Anglików, w rok później zmarła bowiem królowa Wiktoria, która panowała przez sześćdziesiąt cztery lata i użyczyła imienia całej epoce, ale również dla Francuzów, boleśnie świadomych przemian kulturowych, które nadały ton epoce fin-de-siècle’u.
Jednak nawet bez wielkich wydarzeń te świeckie kamienie milowe niemal zawsze okazują się punktami odniesienia. Kiedy mówimy o dziewiętnastym wieku, wiemy, co mamy na myśli, ponieważ ta epoka nabrała cech charakterystycznych, i to na długo przed ustąpieniem miejsca kolejnej. Nikt nie zakłada, że „około roku 1800” świat zauważalnie się zmienił. Ale w 1860 roku ludzie jasno rozumieli, co odróżnia ich epokę od jej osiemnastowiecznej poprzedniczki, i te rozróżnienia stały się istotne dla sposobu, w jaki rozumieli swoje czasy. Musimy traktować je poważnie.
A jak jest z dwudziestym wiekiem? Co możemy o nim powiedzieć? A może, by przywołać błyskotliwą uwagę Czou En-laja o rewolucji francuskiej, jest jeszcze za wcześnie, by o tym wyrokować? Nie możemy zwlekać z odpowiedzią, ponieważ dwudziesty wiek został opisany, zinterpretowany, napiętnowany jak żaden inny. Najlepiej znane nowe ujęcie, autorstwa Erica Hobsbawma, to opis „krótkiego dwudziestego wieku” (od rewolucji rosyjskiej w 1917 roku po upadek komunizmu w 1989 roku) jako „wieku skrajności”. Ta dość ponura, wyzbyta złudzeń wersja wydarzeń odbija się echem w pracach licznych młodych historyków. Dobrym przykładem jest Mark Mazower, który zatytułował swoją historię europejskiego dwudziestego wieku Dark Continent [Mroczny kontynent].
Problem z tego rodzaju podsumowaniami, pod innymi względami całkiem wiarygodnymi, polega na tym, że trzymają się zbyt blisko sposobów, na jakie ludzie doświadczali wówczas wydarzeń. Epoka rozpoczęła się od kataklizmu wojny światowej, a skończyła upadkiem większości systemów wierzeń. Trudno, by z perspektywy czasu traktowano ją łaskawie. Od mordu na Ormianach po Bośnię, od dojścia do władzy Stalina po upadek Hitlera, od frontu zachodniego po Koreę dwudziesty wiek jest historią ciągłych ludzkich nieszczęść, cierpień całych narodów, z których wyszliśmy smutniejsi, ale mądrzejsi.
A jeśli nie zaczniemy od opowieści o grozie? Z perspektywy czasu, ale nie tylko, dwudziesty wiek był sceną niezwykłego postępu w położeniu ludzkości. Skutkiem odkryć w medycynie, zmian politycznych i innowacji instytucjonalnych większość ludzi żyła dłużej i cieszyła się lepszym zdrowiem, niż przewidywał ktokolwiek w roku 1900. Była również, co może wydać się dziwne w świetle tego, co właśnie napisałem, bezpieczniejsza – przynajmniej przez większość czasu.
Być może należałoby o tym myśleć jako o paradoksie stulecia – w większości państw wyraźnie poprawiła się jakość życia. Ale z powodu bezprecedensowego nasilenia konfliktów między państwami ryzyko wojny i okupacji drastycznie wzrosło. Z jednej strony dwudziesty wiek po prostu kontynuował ulepszenia i postęp, z którego tak dumny był wiek dziewiętnasty. Ale z drugiej był obłudną powtórką międzynarodowej anarchii i przemocy z wieku siedemnastego, zanim pokój westfalski (1660) ustabilizował system międzynarodowy na dwa i pół stulecia.
Wydarzenia znaczyły dla ówczesnych ludzi zupełnie co innego niż dla nas. To może brzmieć banalnie, ale wcale banalne nie jest. Rewolucja rosyjska i ekspansja komunizmu na wschód i zachód, która po niej nastąpiła, stworzyły przekonującą narrację konieczności, wedle której kapitalizm był skazany na porażkę – w nieodległej przyszłości lub w jakimś bliżej nie sprecyzowanym czasie. Nawet tym, których komunizm przerażał, ta perspektywa nie wydawała się nieprawdopodobna, a jej skutki ukształtowały cały wiek.
Tyle możemy powiedzieć od razu – 1989 rok jest na tyle nieodległy, że zapomnieliśmy, jak przekonująca była dla wielu perspektywa komunistyczna (przynajmniej do czasu, gdy jej doświadczyli na własnej skórze). Całkiem jednak zapomnieliśmy, że w latach międzywojennych wiarygodnym alternatywnym systemem wobec komunizmu nie był zachodni liberalny kapitalizm, ale faszyzm – szczególnie w wydaniu włoskim, podkreślającym związek między rządami autorytarnymi i nowoczesnością, a zarazem odrzucającym (do 1938 roku) rasizm w wersji nazistowskiej. Gdy wybuchła druga wojna światowa, o wiele więcej ludzi, niż nam się dziś wydaje, uważało, że może wybierać jedynie pomiędzy faszyzmem a komunizmem – i faszyzm był całkiem silnym kandydatem.
Ponieważ obie formy totalitaryzmu są dziś martwe (instytucjonalnie, jeśli nie intelektualnie), trudno nam przypomnieć sobie czasy, kiedy były o wiele bardziej wiarygodne niż demokracje konstytucyjne, którymi pogardzały. Nie było przesądzone, że to demokracje wygrają batalię o serca i umysły, nie wspominając już o wojnach. Krótko mówiąc, choć słuszne jest założenie, że dwudziesty wiek zdominowała groźba przemocy i ekstremizmu ideologicznego, nie zrozumiemy tego stulecia, jeśli nie uświadomimy sobie, że przemoc i ekstremizm pociągały o wiele więcej ludzi, niż nam się zdaje. To, że liberalizm z czasem zwyciężył – choć w dużej mierze dzięki temu, że odbudowano go na zupełnie odmiennych podstawach – było nieoczekiwanym obrotem wydarzeń. Liberalizm, tak jak kapitalizm, okazał się zdumiewająco elastyczny. Dlaczego tak było, to jedno z najważniejszych pytań postawionych w naszej książce.
Ludziom nie będącym historykami doświadczanie wydarzeń, które się opisuje, może się wydać zaletą. Upływ czasu stwarza problemy: znikają świadectwa materialne, światopogląd naszych postaci może być nam obcy, obiegowe kategorie („średniowiecze”, „wieki mroczne”, „oświecenie”) mogą więcej zaciemniać, niż tłumaczyć. Przeszkodą może być również dystans – nieznajomość języków i kultur może sprowadzić na manowce nawet najbardziej sumiennych. Persowie Monteskiusza mogą mieć lepszy wgląd w kulturę niż miejscowi, ale nie są nieomylni.
Bliskość tematu również wiąże się z dylematami. Historyk może sobie pozwolić na wtręty biograficzne, aby ożywić chłodną analizę. Wpaja się nam, że uczeni powinni być w swoim pisarstwie niewidoczni, i ogólnie rzecz biorąc, to mądra rada – wyobraźmy sobie konsekwencje sytuacji, kiedy historyk staje się ważniejszy (przynajmniej w swoim mniemaniu) niż historia. Ale wszystkich nas ukształtowała historia, mamy uprzedzenia i wspomnienia uwarunkowane przez nasze życie i niekiedy możemy z ich zrobić użytek.
Urodziłem się w 1948 roku i jestem dosłownie rówieśnikiem historii, o której pisałem w ostatnich latach. Niektórych spośród najciekawszych wydarzeń przeszłego półwiecza doświadczyłem bezpośrednio. Nie jest to gwarancja obiektywności perspektywy ani wiarygodności informacji, ale nadaje spojrzeniu pewną świeżość. „Bycie tam” skłania jednak do zaangażowania, którego brak obiektywnemu uczonemu. Zapewne to mają na myśli ludzie, którzy twierdzą, że w moim pisarstwie przesadnie obstaję przy swoim.
Ale dlaczego miałbym tego nie robić? Historyk (i każdy inny człowiek) bez własnych opinii nie jest interesujący i byłoby dziwne, gdyby autor książki o swoich czasach nie miał wyrazistych poglądów na temat ludzi i idei, którzy je zdominowali. Różnica między książką wyrażającą silne poglądy i taką, którą zniekształcają uprzedzenia autora, jest moim zdaniem następująca: autor pierwszy zna źródła oraz naturę swoich poglądów i nie rości sobie pretensji do bezwarunkowej obiektywności. Jeśli o mnie chodzi, to zarówno w wypadku Powojnia, jak i najnowszych tekstów wspomnieniowych osadzałem swoją perspektywę w czasie i miejscu mojego urodzenia, w moim wykształceniu, doświadczeniu rodzinnym, klasie, pokoleniu. Nie mają one służyć za wyjaśnienie, a już na pewno nie usprawiedliwienie określonych interpretacji – mają posłużyć czytelnikowi do ich oceny i pozwolić mu umieścić je w kontekście.
Oczywiście nikt nie jest wyłącznie produktem swoich czasów. Moja kariera niekiedy podążała śladem mód intelektualnych i akademickich, niekiedy biegła im na przekór. Dorastając w rodzinie marksistowskiej, byłem odporny na przesadny entuzjazm moich współczesnych z Nowej Lewicy. Spędziłem dwa lata w Izraelu i po fascynacji syjonizmem w niewielkiej mierze porwał mnie o wiele dzikszy entuzjazm lat sześćdziesiątych. Jestem wdzięczny Timowi za wydobycie tych subtelności na światło dzienne, nie byłem ich przesadnie świadom i muszę przyznać, że wcześniej nie poświęcałem im szczególnej uwagi.
Studiując historię Francji w Cambridge – które było centrum nowych badań nad historią idei i angielską historiografią, ale współczesna historia Europy leżała tam odłogiem – byłem pozostawiony sam sobie. W rezultacie nigdy nie dołączyłem do żadnej szkoły, tak jak moi koledzy pracujący w Cambridge z sir Johnem Plumbem lub Richardem Cobbem w Oxfordzie. A zatem niejako automatycznie wszedłem w rolę, która zawsze wydawała mi się pociągająca: swego rodzaju outsidera w świecie profesjonalnej, akademickiej historii.
Ma to pewne wady, podobnie jak dołączenie do społecznej i akademickiej elity w charakterze kogoś z zewnątrz. Jest się zawsze ciut podejrzliwym wobec ludzi „ze środka”, z ich bibliografiami, metodami i odziedziczonymi praktykami. Okazało się to poważniejszą przeszkodą w Ameryce, gdzie zawodowy konformizm ceni się (lub ceniło) o wiele bardziej niż w Anglii. W Berkeley i na innych uniwersytetach często pytano mnie, co sądzę o tej czy innej książce, która szturmem podbiła moich młodszych kolegów, i musiałem przyznać, że nigdy o niej nie słyszałem. Nigdy nie przebijałem się przez „literaturę właściwą dla dyscypliny”. Ci sami koledzy byli wstrząśnięci odkryciem, że czytam filozofię polityczną, kiedy moją oficjalną „przegródką” jest historia społeczna. Kiedy byłem młody, wywoływało to u mnie niepewność, ale kiedy wkroczyłem w wiek średni, stało się powodem do dumy.
Patrząc z perspektywy czasu, cieszę się, że zostałem przy historii i odrzuciłem zachęty nauczycieli oraz opiekunów naukowych, którzy namawiali mnie, żebym studiował literaturę lub politykę. W historii było coś, co przemawiało do mnie, kiedy miałem trzynaście lat, i przemawia do dziś – nacisk na zmiany zachodzące w czasie, otwarty przedmiot badań. Kiedy w końcu przystąpiłem do pisania historii narracyjnej mojej epoki, byłem przekonany, że to jedyny sposób, by ją zrozumieć – jestem tego pewien jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.
Jeden ze starszych profesorów, którzy uczyli mnie w Cambridge, skarcił mnie kiedyś za fascynację strukturami fizycznymi i geologicznymi (pracowałem nad studium socjalizmu w Prowansji i bardzo mnie zajmowało znaczenie środowiska geograficznego i pogody): „Geografia” – powiedział – „zajmuje się mapami, historia – kolesiami”. Nigdy tego nie zapomniałem, zarówno dlatego, że to oczywiście prawda – sami tworzymy naszą historię – ale również dlatego, że można w tym intuicyjnie wyczuć fałsz – okoliczności, w jakich tworzymy historię, nie można traktować jako danych, wymagają one pełnego, czułego opisu, w którym mapy mogą odegrać wielką rolę.
Rozróżnienie między mapami a kolesiami, choć oczywiście prawdziwe, jest również zwodnicze. Wszyscy jesteśmy produktami map, rzeczywistych i wyobrażonych. Geografia mojego dzieciństwa – miejsca, w których bywałem, i to, co widziałem – ukształtowały mnie w osobę, którą jestem, w nie mniejszym stopniu niż rodzice czy nauczyciele. Ale „mapa” mojej młodości i dorastania również ma znaczenie. Są na niej cechy wyraźnie żydowskie, ale i angielskie, południowy Londyn lat pięćdziesiątych, wciąż owiany aurą edwardiańskich obyczajów, gdzie ważne było, skąd człowiek pochodzi (byłem z Putney, a nie z sąsiedniego Fulham). Bez tych współrzędnych trudno wytłumaczyć to, co przyszło potem. Cambridge lat sześćdziesiątych, z jego mieszaniną noblesse oblige i merytokratycznego awansu społecznego, akademicki świat lat siedemdziesiątych, z rozkładającym się marksizmem i entuzjazmem dla personalizmu – wszystko to stanowi kontekst mojego pisarstwa, moją marszrutę życiową. Jeśli ktoś chciałby ją poznać, taka mapa zapewne okazałaby się przydatna.
Jeśli nie spłodziłbym tuzina lub więcej książek, setek esejów napisanych w świadomie zdystansowanym tonie, mógłbym się obawiać, że te rozmowy i refleksje to autotematyczne błahostki. Nie napisałem autobiografii i choć w ostatnich miesiącach opublikowałem szkice wspomnieniowe, to wciąż jestem przekonany, że historyk powinien być w swojej narracji nieobecny. Ale zachęcony do refleksji nad swoją przeszłością wyznaję, że uważam ją za pomocną w zrozumieniu mojego wkładu w studia na cudzymi przeszłościami. Mam nadzieję, że czytelnicy też dojdą do tego wniosku.
Tony Judt
Nowy Jork, 5 lipca 2010