David Bosc tym razem przenosi czytelnika do Londynu 1945 roku, by opowiedzieć historię wysnutą z wyimaginowanych snów, marzeń, halucynacji i obsesji utalentowanej, młodej malarki, która kochała wolność do granic szaleństwa i którą ta miłość zgubiła.


Umrzeć, a potem wskoczyć na koniaLondyn, 3 września 1945. Młoda 23-letnia artystka malarka, Sonia Araquistáin, córka byłego ambasadora, popełnia samobójstwo, rzucając się nago z trzeciego piętra na bruk Queensway w Bayswater.

Zgodnie z ówcześnie obowiązującym w Anglii prawem jej akt desperacji staje się przedmiotem dochodzenia i procesu sądowego. Dwa krótkie artykuły w prasie, zdjęcie, fragment zapisków z notatnika egipskiego surrealisty, Georgesa Heneina, posłużyły autorowi do zbudowania całkowicie fikcyjnego dziennika artystki.

„O prawdziwej Sonii nie wiem naprawdę nic, zostały same okruchy”, wyznaje David Bosc. Swoją prozę poetycką wysnuwa z wyimaginowanych snów, marzeń, halucynacji i obsesji młodej kobiety, która kocha wolność do granic szaleństwa.

Tytuł powieści został zapożyczony z jednego z wierszy Osipa Mandelsztama, pisanych w roku 1937 w Woroneżu.

David Bosc urodził się w 1973 roku w Carcassonne. Dzieciństwo spędził w Prowansji. Studiował nauki polityczne w Aix-en-Provence, a także literaturoznawstwo w Sienie, gdzie uczestniczył w seminarium prof. George’a Steinera. Mieszkał w Paryżu, następnie w Warszawie, obecnie w Lozannie. Oprócz prezentowanymi polskim czytelnikom “Przejrzystego źródła” oraz “Umrzeć, a potem wskoczyć na konia”, napisał dwie powieści: “Sang lié” (2005) i “Milo” (2009). Jest również eseistą i tłumaczem dzieł Jonathana Swifta i Dino Campany. Za “Przejrzyste źródło” otrzymał nagrodę literacką Prix Suisse de littérature 2014. Książka znalazła się również na liście Nagrody Goncourtów.

David Bosc
Umrzeć, a potem wskoczyć na konia
Przekład: Anna Wasilewska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 10 października 2018
 
 

Umrzeć, a potem wskoczyć na konia


Dziewczyna odsuwa słuchawkę od ucha. Jej warga muska bakelit przebity trzema dziurkami, oddech zwilża tę osobliwą pieprzniczkę. Rozpina z przodu guziki sukienki. Jest gorąco, jest jej gorąco, gorąco jest w niej i ona stara się dać mu ujście, znaleźć drogę ucieczki: otwiera szeroko usta, odgarnia włosy z czoła; odsłania bark, uwalnia ramię, sukienka zsuwa się po jedwabnej koszulce i halce. Rozpina koszulkę. Żar bucha ze splotu piersiowego, podchodzi do gardła, rozpala policzki, dociera do skroni: teraz ona płonie. Obiema rękami pcha drewniane, czerwonawe drzwi. Unosi halkę do piersi, potem gwałtownie zdejmuje ją przez głowę, odrzuca. Jest naga, biała, stoi na chodniku w holu. Z lśniącymi kroplami potu na plecach. Opiera czoło i policzki, raz jeden, raz drugi, o niebieską kamienną kulę przy poręczy schodów. Dozorca patrzy na nią osłupiały. Ona go nie widzi.

Szturmuje schody, przesuwając palcem po woskowanej poręczy, wspina się, biegnie na palcach, lewituje, obraca się i skręca na pierwszym podeście, bardziej harmonijnie niż kiedykolwiek. Jest naga, płonie, podpala klatkę schodową. Jej włosy są teraz lisim ogonem. Trzystoma gorejącymi lisami, które Samson wypuścił na pola Filistynów. Ani drzwi, ani miedziane tabliczki, ani też smutek słomianek nie przykuwają jej spojrzenia: sięga wzrokiem szybu studni, krążka światła i raz za razem zatapia spojrzenie w kwiatach chodnika, który przytrzymują miedziane pręty umocowane na stopniach.

Już u kresu sił, łapiąc oddech, dociera do podestu ostatniego piętra, wali pięścią w drzwi, nadal unosząc kolana. Gruby mężczyzna o szerokiej twarzy koloru mortadeli otwiera drzwi, a potem usta, naga dziewczyna wyrzuca z siebie jakieś słowa bez ładu i składu, mamrocze coś, zasłaniając usta dłońmi, w które wplatają się kosmyki włosów, mówi, wychodzę za mąż, rozkwitnę, wychodzę za mąż, daj mi funta, runą bariery. Mówi: razem z ptakami utworzymy rasę nieśmiertelnych, wchodzi do środka na oczach ojca, całkiem naga, wpada na korytarz i zamyka za sobą drzwi do pokoju. Gruby mężczyzna zamienia się w słup soli. Z otwartymi ustami i uniesioną ręką.

Na drzwiach pracowni przy Bedford Gardens, drzwiach, których Sonia nigdy nie zamykała, Luis A., jej ojciec, ujrzał szary sznurek i okrągłe czerwone pieczęcie. Poniżej, dziesięć centymetrów od woskowych stempli, widniały dwie niklowane klubki skute nową kłódką. Wparł się w czarny tekturowy panel pierwszego okna, jeden z tych, które niemal wszędzie zastępowały szyby wybite od podmuchu bomb. Tektura ustąpiła. Na podłogę spadła butelka i kilka kieliszków, które się roztrzaskały. Nie bez trudu wszedł do środka, musiał odsunąć stół, na którym nadal leżał zeschnięty kawał cheddara, za duży nóż z ostrzem wielkości ekierki, niedojedzony chleb i rozłożona gazeta na obierzyny. Tektura, spadając na podłogę, wyprawiła odłamki szkła do kąta.
W głębi wielkie rozgrzebane łóżko, prześcieradła i koce przypominały gniazdo, w którym trawa wymieszana jest z włosami, sierścią, kawałkami nici i piór oskubanych ptaków. Kilka sztuk ubrania Soni zwisało z gwoździ wbitych w ścianę.
Pośrodku pracowni piec i stół kreślarski z kartonową szarą podkładką, kałamarze z tuszem chińskim, kubki, słoiki na stalówki, ołówki, rylce, pędzle. Pudełka kruchych czarnych węgli do rysowania i grafitów. Biały klej i nożyczki. Ołówki automatyczne, obsadki, scyzoryk. Po lewej stos książek. Biblie w rozmaitych językach, wraz z Ewangeliami lub bez, zbiory poezji angielskiej, Homer, proza niemiecka wydrukowana czcionką gotycką, tomy dzieł Nietzschego w przekładzie francuskim Henri Alberta dla „Mercure de France”. I kartki wszelkiego rodzaju, papier bezdrzewny, papier chiński, czerpany, glansowany, kalkowy, żeberkowany, pelurowy, kartki dziewicze lub zadrukowane, mapy geograficzne, litografie. Po prawej woda, szklanki, porcelanowe miski do malowania tuszem (atrament miesza się w nich z wodą, tworząc następnie suche łożyska i estuaria).

W poprzednim tygodniu, w obecności policji, ojciec nie potrafił niczego dostrzec. Szeroko rozwarte oczy, niemal porażone, ledwo pozwoliły mu uniknąć zderzenia z przeszkodami, omijać ściany i meble.
Siedział teraz przy stole, z rękami na kolanach. Nie ośmielał się dotykać rzeczy córki. Stawało się to nie do zniesienia, ale ratunkiem okazał się tekturowy panel, który trzeba było ponownie umocować. Szukał sznurka, nie znalazł, dostrzegł jakąś szmatę i zaczął wydzierać z niej paski.
Idąc w górę Brewer Street, doszedł na wysokość „Majorki”. Pchnął drzwi oślepione afiszami corridy i od razu pożałował swego machinalnego odruchu. Ujrzał, jak bledną twarze, zwrócone w jego stronę. A potem tężeją, jak na widok nieszczęścia we własnej osobie. Diego, właściciel, wyciągnął do niego rękę nad kontuarem. Podrapał się w siny policzek i powiedział: zrobię ci kawę. Ale on odparł: daj sobie spokój. Daj spokój. Diego podszedł do etażerki, na której pomiędzy telefonem a maszynką do kawy prowadził księgowość, poszperał w fakturach, zapalił małą lampkę, znalazł: dwie strony gazety, które odłożył na bok. Zostawił je na kontuarze i odezwał się: wybacz, może to głupie, że ci to daję, sam nie wiem. Tak mnie naszło, ot co. Był zakłopotany, ale pozostał sobą. Bywalcy, ci, którzy nie byli u siebie, wyglądali, jakby połknęli żabę. Nie zawsze jest łatwo zachować fason.
Luis wsadził złożone papiery do kieszeni płaszcza. Wykrzywił usta. Żegnaj, Diego. Wycofał się, potknął o taboret, omal nie stracił równowagi. Na chodniku zapanował nad nogami. Zacisnął pięści i ruszył przed siebie, niemal biegiem, na południe, aż do rzeki o umęczonych brzegach.
Upadł na poskręcane żelastwo, na krzywych płytach chodnika, pomiędzy którymi przypuściło szturm plemię chwastów. Na drugim brzegu światło zachodu zawładnęło oszalałym kurzem. Miał poczucie, że wydarto mu płuca. Po twarzy ściekały mu łzy, ciekły po ścianach pękniętej cysterny. Ona była tam, w świetle, kurzu, wietrze, w którym łagodnie pulsował krajobraz.
Zapadła noc.

 
Wesprzyj nas