“Nawrócony” to pełna mrocznego humoru, prowokująca i przenikliwa powieść, wstrząsający obraz współczesnej Ameryki, ukazanej z perspektywy człowieka, który pragnie za wszelką cenę zachować swoją tożsamość i poczucie przynależności.


NawróconyM. – opiekuńczy mąż, wiodący monotonne życie dandys i potomek muzułmańskich imigrantów – porzucił wiarę przodków. Mężczyzna niczego tak bardzo nie pragnie, jak podejmować gości na przyjęciach w swoim domu i płodzić dzieci, które przyjdą na świat jako pełnoprawni Amerykanie.

Kiedy jego życie stopniowo się rozpada – przewlekle chora żona, serdeczny przyjaciel pogrążony w rozpaczy i szef niweczący jego karierę zawodową – daje się wciągnąć w wir podziemnego życia Filadelfii, gdzie napotyka ludzi, którzy też zmagają się z następstwami wojny z terroryzmem.

Otoczony przez producentów pornografii, nawróconych na islam neofitów, punków i zapaśników M. mierzy się ze swoją egzystencjalną degradacją i życiem obywatela drugiej kategorii.

***

Bezlitosny, skłaniający do bolesnych refleksji i brutalnie zabawny Nawrócony jest nie tylko wynaturzoną panoramą muzułmańskiej Ameryki, ale też jedną z najbardziej przenikliwych powieści o samej Ameryce, jakie kiedykolwiek przeczytałam.
Eteraz odmalowuje obraz naszego imperium z taką samą erotyczną tęsknotą i czarnym, zdemoralizowanym humorem, jakim sześćdziesiąt lat temu Nabokov posłużył się w Lolicie. Ale podczas gdy akcja dzieła Nabokova rozgrywa w okresie radosnego rozkwitu Ameryki, Eteraz ukazuje ten kraj na tle nowego, napiętego porządku świata. Tutaj seks, pieniądze i przemoc stanowią zagrożenie dla poczucia tożsamości, które podlega nieoczekiwanym przemianom, i ani miłość, ani bóg nie zapewniają jej schronienia.
Molly Crabapple, artystka

Ali Eteraz – autor należący do społeczności pisarzy Grotto działającej w San Francisco. Poza debiutancką powieścią Nawrócony ma na swoim koncie także wspomnienia z okresu dojrzewania Children of Dust i zbiór surrealistycznych opowiadań Falsipedies & Fibisiennes. Jest laureatem nagrody w dziedzinie literatury i sztuki przyznawanej przez portal 3 Qarks Daily. Mieszkał na Dominikanie, w Pakistanie, nad Zatoką Perską i w Alabamie.

Ali Eteraz
Nawrócony
Przekład: Radosław Madejski
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 19 września 2018
 
 

Nawrócony


Rozdział 1

To jest historia o straceniu odszczepieńca. Zaczyna się dwa lata temu, kiedy na niebie czerwienił się Mars, a ja zaprosiłem do domu grupę ludzi pracujących w Plutus Communications i zaserwowałem im ślimaczki z ciasta francuskiego z szynką parmeńską, duszone żeberka jagnięce i gulasz na ogonie wołowym. Było to przyjęcie powitalne na cześć niejakiego George’a Gabriela, nowego szefa sekcji filadelfijskiej przysłanego z Nowego Jorku. Chciałem zrobić na nim jak najlepsze wrażenie, oczarować go, bo miałem nadzieję, że jeśli zaskarbię sobie jego względy, uda mi się przechytrzyć starą kadrę, przez którą grzązłem w zadaniach nie wiedzieć czemu nazywanych specjalnymi.
Im bardziej zbliżałem się do czterdziestki – są to lata, kiedy świadome decyzje zastępują ślepy traf w roli siły napędowej życia – tym większej wprawy nabierałem jako gospodarz przyjęć podszytych desperackim błaganiem. Na takie okazje zakładałem grafitowe spodnie i marynarkę w kolorze złamanej bieli zapinaną na srebrne guziki. W Ameryce ci, którzy chcą coś osiągnąć, muszą się ubierać tak, jakby już wszystko osiągnęli.
Odsunąłem zasłonę, jakbym chciał się upewnić, że wciąż sypie śnieg. Muzeum sztuki stało na wzniesieniu niczym posąg dostojnej matrony, niegdyś pięknej jak bogini, a teraz naznaczonej żyłkami zielonkawych zacieków i przytłoczonej brzemieniem starości. Schody nadgryzione zębem czasu przywodziły na myśl starożytny pektorał, który spoczywa u jej stóp. Jakiś mężczyzna truchtem wspinał się po stopniach, otoczony zwiewnym welonem białych płatków. Na zewnątrz panował chłód, ale mnie wypełniało ciepło.
Wszystko przygotowałem sam. W tym czasie Marie-Anne, moja żona od dziewięciu lat, wracała pociągiem z Waszyngtonu po tygodniu spędzonym w centrali MimirCo w Wirginii. Zastanawiałem się, jak będzie wyglądało nasze powitanie. Rozstaliśmy się w niezbyt przyjaznej atmosferze. Kiedy odwiozłem ją na dworzec, popełniłem błąd, zwracając uwagę na dwójkę małych dzieci.
– Panuj nad swoją macicą – skwitowała mój gest. – Jestem zmęczona twoim jajeczkowaniem.
Marie-Anne miała się zjawić dopiero o ósmej, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy nasi goście, ale wsiadła do ekspresu Acela i była w Filadelfii dwie godziny wcześniej. Wróciła z dworca taksówką, po czym wpadła do mieszkania, rzuciła bagaże obok stojaka na parasole i podeszła do mnie z rozpostartymi rękoma. Zapomniała o wszystkim, co wydarzyło się tydzień wcześniej, i była gotowa mi to wybaczyć. Gdybym zamierzał kiedykolwiek namawiać ją do założenia rodziny, powinienem zaznaczyć, że jestem uosobieniem cierpliwości i wyrozumiałości, które powinny cechować każdego ojca.
– Mam już dosyć analizowania tych filmów – wycedziła przez zęby.
– Moja ty pracowita pszczółko. – Zawsze tak ją nazywałem, bo to utarte określenie wpadło mi w ucho, ale również dlatego, że jej zajęcie wiązało się poniekąd z lataniem nad głowami innych. – Jak tam w pracy?
– Od groma materiałów. Działamy teraz w czterech krajach.
Marie-Anne robiła notatki z filmów, które dostarczały bezzałogowe samoloty, i sporządzała krótkie streszczenia wielogodzinnych nagrań. Ich przedmiot stanowiły głównie opisy przyrody, a sceny z udziałem ludzi zdarzały się sporadycznie. Jako absolwentka kursu kreatywnego pisania była dobrze przygotowana do ubierania w słowa uroków krajobrazu.
– No, ale teraz masz weekend. Możesz odpocząć.
– MimirCo nie bierze wolnego – odparła. – Zabrałam laptopa do domu. Mam do napisania kupę raportów.
– Myślałem, że będziesz nazywać je impresjami…
– Tak, a potem wystarczy zmienić scenerię i wysłać je do jakiegoś magazynu literackiego.
Objęła mnie w pasie i przyciągnęła do siebie. Była wysoką kobietą o pełnych kształtach; miała metr osiemdziesiąt pięć, a ja tylko metr siedemdziesiąt trzy, i kiedy nosiła kozaki na wysokich obcasach, tak jak teraz, musiałem jeszcze wyżej zadzierać głowę.
Dotknęliśmy się językami, bo tak było nam łatwiej, zamiast wyginać szyje. Język Marie-Anne zatrzepotał. Kiedy miała dobry nastrój – co zdarzało się rzadko, odkąd MimirCo rozszerzyła zakres działalności na Bliski Wschód i Afrykę – w jej jasnozielonych oczach zapalał się ciepły blask, a blade dłonie rozczesywały złocistorude włosy takimi ruchami, że nie potrafiłem oderwać od niej wzroku.
– Nie musiałaś przyjeżdżać wcześniej – powiedziałem. – Nad wszystkim panuję.
– Chciałam poćwiczyć, zanim zacznie się przyjęcie – odparła, ściskając fałd ciała nad paskiem. – Jeżeli się pośpieszę, jeszcze zdążę.
– Jasne. Zawiesiłem twój strój w łazience, a wiersz znajdziesz tam, gdzie zawsze.
Przebrała się i założyła na ramię opaskę z odtwarzaczem, a ponieważ miała trudności z zasznurowaniem butów na stojąco, usiadła na podłodze.
Trzy lata temu Marie-Anne przybrała dwadzieścia kilo niemal z dnia na dzień, a jej sylwetka z powabnej zamieniła się w zwalistą. Zaczęła ćwiczyć jak triathlonistka, ale to sprawiało tylko, że stawała się jeszcze cięższa. Przybyło jej kolejnych dziesięć kilo. A potem znowu dziesięć. Lekarze nie potrafili znaleźć przyczyny, aż w końcu ktoś odkrył, że wszystkiemu winien jest kortyzol. Ten hormon steroidowy wytwarzany przez korę nadnerczy, który pomagał naszym przodkom umykać przed tygrysami szablozębnymi i mamutami, jest siłą napędową mechanizmu ucieczki. W normalnych okolicznościach, kiedy minie szczytowy moment stresu, poziom kortyzolu powinien opaść, żeby organizm mógł się wyciszyć. Ale u Marie-Anne każda sytuacja, w której doświadczała napięcia, wywoływała odwrotny skutek.
„Właściwie jestem jak koksiarz” – stwierdziła, kiedy się dowiedzieliśmy, że jej gospodarka hormonalna nie może się ustabilizować.
W zasadzie to dlatego ćwiczeniami tylko pogorszyła sprawę, gdyż była to reakcja podszyta paniką. Lekarz powiedział jej, że będzie w stanie stracić na wadze tylko wtedy, gdy osiągnie całkowity spokój. I nie chodziło wyłącznie o samopoczucie na co dzień, które zapewniały jej techniki oddechowe i relaksacyjne, lecz także o harmonijny stan umysłu podczas ćwiczeń. Nie poznałem szczegółów tego problemu, ponieważ Marie-Anne oświadczyła, że czuje się skrępowana, kiedy rozmawiam o niej z lekarzami, i najlepiej będzie, jeżeli w przyszłości nie będę uczestniczył w „konsultacjach ze specjalistami”. Uszanowałem jej wolę.
Co się zaś tyczy ćwiczeń i wyciszenia, znaleźliśmy własne rozwiązanie. Przed każdą wizytą w siłowni pisałem wiersz specjalnie dla niej, bo powiedziała mi, że moja poezja działa na nią kojąco, przynosząc wspomnienie pierwszych miesięcy naszego związku. Przez ostatnie trzy lata napisałem blisko sześćset wierszy. Pentametry jambiczne z rymami i bez. Abecedariusze. Sonety. Nie było to łatwe, bo większą wprawę mam w czytaniu niż w pisaniu. Ale zgłębiałem twórczość wszystkich poetów od czasów elżbietańskich poprzez romantyzm niemiecki i epokę wiktoriańską aż po awangardę amerykańską, więc nie narzekałem na brak natchnienia. Co więcej, nasza metoda okazała się skuteczna. Marie-Anne zrzuciła piętnaście kilo. Daleko jej było do formy, jaką chciała osiągnąć, ale zaczęła robić postępy. Ogarniał mnie zachwyt na myśl, że w tej walce przeciwko tyranii choroby zjednoczyły nas nie tylko wysiłki woli, ale też sztuka i ćwiczenia. Był to ten rodzaj poświęcenia, na które można się zdobyć tylko w małżeństwie, kiedy skwierczące iskry pożądania zamieniają się w bardziej stateczny ogień wierności i kiedy masz pewność, że ta druga osoba nie wypnie się na ciebie po tym, jak jej pomożesz.
Ale toczyliśmy tę batalię nie tylko o nas. Chodziło również o dzieci. Marie-Anne wyznała, że lekarze odradzają jej zajście w ciążę, dopóki nie schudnie. W zasadzie powiedzieli, że o ile dziecku raczej nic nie zagraża, to dla niej poród mógłby okazać się zabójczy ze względu na rozstrój hormonalny wywołany otyłością. Narażanie Marie-Anne na ryzyko oczywiście nie wchodziło w grę, ale perspektywa życia bez dzieci również była dla mnie trudna do przyjęcia. Byłem Amerykaninem w drugim pokoleniu, a moi rodzice nie żyli. Nie miałem żadnych ciotek ani wujów, ani rodzeństwa. Żadnej wspólnoty. Wprowadzenie własnych dzieci do amerykańskiego krwiobiegu uważałem za jedyny sposób na to, abym poczuł się wśród swoich. Po prostu nie mogłem zaprzepaścić tej szansy. Nic nie było przesądzone, bo nawet jeszcze nic się nie zaczęło. Dlatego moje wiersze nie tylko stanowiły akompaniament do odchudzania. Chociaż kiepsko wyważone, były również strzałami godzącymi w nicość.
Marie-Anne poszła do siłowni. Oczyma wyobraźni zobaczyłem dwóch ochroniarzy, którzy nawet nie zwracają na nią uwagi, kiedy przechodzi obok. Dawniej gapiliby się na nią pożądliwie, pożeraliby wzrokiem jej tyłek i biodra, a dreszcz zachwytu przenikałby ich ciała, rozsadzając lędźwie. Ale tamtej Marie-Anne już nie było. Teraz miała nabrzmiałe łokcie i fałdy tłuszczu na ramionach. Na pewno przemykała obok nich, jakby chciała się zapaść w głąb siebie. Wymyślała sobie przezwiska w stylu Ludzik Michelin albo Gruba Berta. Podziwiałem ją za to, chociaż użalała się nad sobą. Jak ona potrafiła to wszystko znosić? Wytrwale stawiać krok za krokiem, i to z uśmiechem na twarzy? Sam czułbym się załamany, gdyby ktoś nie zwrócił uwagi na moją nową fryzurę albo spinki do mankietów. Marie-Anne miała w sobie niewyczerpane zapasy woli przetrwania, której mi brakowało. Potrafiła wziąć się w garść, podczas gdy ktoś inny na jej miejscu mógłby się poczuć zdruzgotany. Patrząc na nią, zacząłem się zastanawiać, czy aby ludzie nie dzielą się na dwa typy – na jeziora i wydmy. Jeżeli tak, należałem do tych drugich, mniej licznych.
Wróciłem do kuchni, żeby zająć się bufetem z napojami. Ustawiłem butelki latoura i pape clément w jednym rzędzie z kieliszkami na szlifowanych nóżkach, po czym znalazłem miękką ściereczkę i trzy razy przetarłem nią każdą owalną czaszę. Obok rozmieściłem butelki belgijskiego piwa kupionego w Monk’s Café przy Rittenhouse Square i usunąłem z ich powierzchni wszystkie smugi.
Na koniec przyszła kolej na ozdobę naszej kolekcji win, którą dostaliśmy w prezencie od ojca Marie-Anne, kiedy ostatnim razem przyleciał do nas z wizytą z Karoliny Południowej – butelkę cheval blanc rocznik 1998. Wytarłem ją i umieściłem na honorowym miejscu. Doktor Quinn odwiedził nas wtedy w pojedynkę, bez swojej żony Florence, która nie utrzymywała z nami stosunków.
Jeszcze raz rozejrzałem się po salonie. Znalazłem dwa wypisane długopisy, sflaczałą opaskę na włosy i fiolkę bez etykietki. Pigułki w środku wyglądały na witaminy. Zaniosłem to wszystko na biurko Marie-Anne.
Na ten dzień przypadał trening wytrzymałościowy i kiedy Marie-Anne wróciła po półgodzinie, jej podobna do księżyca w pełni twarz, której krągłość rozlewała się na szyję i kark, była pokryta lśniącą warstewką potu. Wyższy poziom kortyzolu nie pozostał również obojętny dla jej owłosienia. Miała gęste baki, które wyglądały jak obłoczki czerwonej pary buchającej z uszu. Jej zapach również zgęstniał – teraz miał w sobie jakąś pieprzną zaciętość. Ćwiczenia sprawiły, że jej ręce i nogi trochę zeszczuplały, ale tułów nadal był zbyt rozłożysty. Przypominała wysuszoną na słońcu cegłę. Ale i tak lepsze to od kuli, do której się upodobniła, zanim zaczęła ćwiczyć.
Cmoknęła mnie w czoło, wsunęła kartkę z wierszem do notatnika i poszła wziąć prysznic. Kilka minut później wyłoniła się z łazienki ubrana w obcisłą purpurową sukienkę z dzianiny, którą dla niej przygotowałem. Na nogach miała czarne pończochy. Zastanawiała się nad założeniem butów, ale porzuciła ten pomysł, dochodząc do wniosku, że przecież jest u siebie. Sukienka – jedna z tych starych, sprzed „wielkiej ekspansji”, jak zwykła mawiać Marie-Anne – okazała się jeszcze o dwa numery za mała. Pożałowałem chybionego wyboru, ale nie zamierzałem jej sugerować, że powinna się przebrać. Wciąż byłem w niej zakochany i cieszył mnie widok jej bujnych kształtów. Więcej ciała ukochanej oznacza więcej ukochanego ciała.
Marie-Anne stała w drzwiach pokoju, który służył nam za domowe biuro. Podszedłem do niej i dotknąłem jej biodra. Odepchnęła mnie żartobliwie, ale kiedy zatoczyłem się do tyłu, złapała moją rękę i pociągnęła do siebie. Położyła mi dłoń na ciemieniu i obróciła moją głowę w stronę wnętrza pokoju.
– Co to jest? – zapytała, wskazując na biurko, które kupiłem pod jej nieobecność.
– Bez obaw. To nie kołyska.
Nie zareagowała na mój przytyk.
– Kupiłeś nowy mebel bez uzgodnienia ze mną? Wygląda na drogi.
Stanąłem obok biurka i płynnie powiodłem ręką tam i z powrotem wzdłuż blatu, jak tancerka na scenie.
– Posłuchaj, Marie-Anne, tylko mnie posłuchaj – powiedziałem tonem sprzedawcy. – Ten mebel, który nabyłem w sercu filadelfijskiej Antique Row, jest wykonany z jasnego drewna orzechowego o bogatym usłojeniu i reprezentuje południowy styl wzornictwa. Spójrz na ten trójdzielny blat wyściełany skórą i te falowane brzegi. Albo szuflady… Czyż nie urzeka cię kształt tych uchwytów? I jeszcze te kabriolowe nóżki. Tylko pomyśl, ile historii drzemie w tym meblu. Wyobraź sobie, ile w nim amerykańskiego ducha.
Marie-Anne obeszła biurko, wodząc palcem po jego krawędzi.
– Podoba mi się.
– Cóż, łatwo mi poszło.
– Bo jestem łatwa, kiedy mnie bierzesz na południowy szowinizm.
– Czy to oznacza, że masz zamiar zrobić mi laskę?
– Nie, Lordzie Dark Wind – odparła. – Nie mam takiego zamiaru.
To przezwisko miało swoją genezę. Komiksowy lord Dark Wind był japońskim naukowcem, który wynalazł adamantium i wszczepił je w kości Wolverine’a. Marie-Anne nazywała mnie tak, ilekroć domagałem się seksu oralnego, bo potem czuła metaliczny posmak w ustach.
Wróciliśmy do salonu, żeby tam zaczekać na gości. Marie-Anne włączyła muzykę – Gymnopédies i Gnossiennes Satiego – i podeszliśmy do okna, z którego roztaczał się widok na południowo-wschodni skraj parku Fairmount. Stojąc za moimi plecami, objęła mnie i z wysokości dziewiątego piętra patrzyliśmy, jak śnieg zasypuje Filadelfię. Ogołocone z liści drzewa kołysały się w podmuchach wiatru. Jedno z nich, rosnące obok jakiegoś domu, wymachiwało długą, sękatą gałęzią, kreśląc niewidzialne znaki na tle przeszklonej ściany.
Odchyliłem się do tyłu i poddałem się uczuciu wyciszenia, które mnie ogarnęło. Marie-Anne była w wyśmienitym nastroju i miałem nadzieję, że uda się jej zrobić dobre wrażenie na George’u Gabrielu. Gdybym nawiązał z nim dobre relacje, być może zyskałbym szansę na przełamanie zastoju w mojej karierze. Może oznaczałoby to podwyżkę. Przydałby się zastrzyk gotówki, bo od dawna marzyłem o żeliwnej kuchence w stylu retro, takiej z płytą bazaltową, grillem teppan-yaki i panelami indukcyjnymi. Ślinka mi ciekła na samą myśl o gotowaniu na czymś takim.
Tymczasem Marie-Anne wróciła do sypialni i doszła do wniosku, że będzie jej wygodniej w spódnicy do kostek i długiej tunice. Słyszałem, jak stojąc przed lustrem, wymyśla sobie od niedźwiedzi polarnych.

 
Wesprzyj nas