Powieść Johannesa Anyuru to wstrząsająca, pełna smutku wizja przyszłości, która jest w rzeczywistości przenikliwą opowieścią o tym co tu i teraz. Nie tylko w Szwecji, ale także w Polsce.


Utoną we łzach swoich matekPewnego zimowego wieczoru do księgarni w Göteborgu wchodzi troje zwolenników ugrupowania terrorystycznego Daesh. Odbywające się tam spotkanie z kontrowersyjnym artystą przerywa strzelanina, wybucha panika, wszystkie znajdujące się wewnątrz osoby zostają wzięte jako zakładnicy.

Terrorystka, której zadaniem jest filmowanie przebiegu zamachu, odwraca się w którymś momencie do swojego towarzysza i mówi szeptem: “Posłuchaj mnie. Nie powinno nas tutaj być. To nie tu mieliśmy trafić”.

Dwa lata później pisarz odwiedza kobietę w klinice psychiatrycznej. Dziewczyna czytała jego książki i przekazuje mu plik kartek, na których spisała swoją zadziwiającą opowieść.
Twierdzi, że pochodzi z przyszłości, w której Szwecja – w wyniku zamachu – stała się państwem totalitarnym.

***

To dystopia o islamofobicznym społeczeństwie apartheidu, w którym ludzie będą izolowani w zamkniętych sektorach, a “szwedzkie wartości” staną się totalitarnymi prawdami.
“Svenska Dagbladet”

Paląco aktualna powieść, która opisuje wiele z najbardziej przerażających współczesnych tendencji: przede wszystkim to, jak strach współgra z nienawiścią i jak właśnie teraz stają się one pożywką i paliwem dla terroryzmu i faszyzmu.
“Göteborgs Posten”

Powieść Johannesa Anyuru to wstrząsająca, pełna smutku wizja przyszłości, która jest w rzeczywistości przenikliwą opowieścią o tym co tu i teraz. Nie tylko w Szwecji, ale także w Polsce. To książka o strachu i przemocy, o społecznych podziałach i rasizmie, o nacjonalizmie, fanatyzmie i kryzysie duchowości. Nie ma w niej czarno-białych uproszczeń, jest za to ból, jeszcze więcej bólu i odrobina nadziei. To powieść mędrca, która zmusza do myślenia i pozwala trochę lepiej zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość.
Katarzyna Tubylewicz, pisarka i tłumaczka

Johannes Anyuru, ur. 1979. Zadebiutował w 2003 r. tomem wierszy “Det är bara gudarna som är nya” (I tylko bogowie są nowi), za który otrzymał nagrodę literacką Guldprinsen. W tym samym roku ruszył w trasę z performansem spoken-word “Abstrakt rap” (Abstrakcyjny rap), wyprodukowanym we współpracy z Riksteatern i DJ-em Khimem. W 2005 r. ukazał się tom wierszy “Omega”, a w 2009 r. – kolejny, “Städerna inuti Hall” (Miasta w Hall), nominowany do nagrody literackiej Augustpriset. W 2010 r. wydał swoją pierwszą powieść “Skulle jag dö under andra himlar” (Gdybym miał umrzeć pod innym niebem), a dwa lata później En civilisation utan båtar (Cywilizacja bez łodzi). Powieść “En storm kom från paradiset” (Burza nadeszła z raju) z 2012 r., nominowaną do Augustpriset, przetłumaczono m.in. na francuski, niemiecki, angielski, norweski, duński, fiński i niderlandzki. Opublikowana w 2017 r. “De kommer att drunkna i sina mödrars tårar” (“Utoną we łzach swoich matek”) otrzymała Augustpriset za najlepszą powieść roku 2017. Mieszka w Göteborgu żoną i czwórką dzieci.

Johannes Anyuru
Utoną we łzach swoich matek
Przekład: Dominika Górecka
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 21 czerwca 2018
 
 

Utoną we łzach swoich matek


Nadciąga wiatr. Porywa piasek z placu zabaw i kępki wysuszonej trawy, unosi je na tle ścian bloków. Na huśtawkach ze starych opon bujają się coraz wyżej dwie dziewczynki.
Przyglądam się im przez szybę. Nie słyszę ich śmiechu. Słyszę przerażone, ochrypłe krzyki, terkot karabinów maszynowych, odgłos przewracających się przedmiotów i ciał.

I


1

To jej pierwsze wspomnienie: zasłony śniegu opadające znienacka na skrzydła szpitala, na parking i topole, na progi zwalniające. Przedtem: w zasadzie nic.
Siedzi w milczeniu z przymkniętymi oczami, a Amin po raz kolejny powtarza imię, które jej nadał. Nour. Gdy w jego głosie zaczyna pobrzmiewać histeria, otwiera oczy.
– Pamiętasz coś jeszcze?
Ma wychudzoną twarz, zaciśnięte wargi, siedzi obok niej w białym oplu Hamada, na tylnym siedzeniu, z którego wykrusza się pianka, przykleja do ich ubrań.
Kręci głową.
Hamad odzywa się zza kierownicy, pospiesza ich, Amin zwilża wargi i drżącymi rękoma włącza telefon komórkowy przymocowany srebrną taśmą do metalowych rurek na jej kamizelce. Siedzi nieruchomo. Opadające płatki śniegu kołyszą się na tle ceglanej żółtej ściany za szybą. Gdy wybierze czterocyfrowy kod na klawiaturze telefonu, metalowe rurki eksplodują i wyrzucą z siebie mniej więcej tyle gwoździ i loftek, ile mieści się w dwóch zaciśniętych pięściach, a fala uderzeniowa połamie kości i zmiażdży organy wewnętrzne ludzi w promieniu pięciu, a może nawet dziesięciu metrów. Podobnie, gdy ktoś wyśle na telefon kod esemesem.
Wysiadają z samochodu. Hamad zaparkował w bocznej uliczce, chowając się za kontenerem na śmieci. Sięga do bagażnika po dużą, czarną sportową torbę. Mróz szczypie ją w policzki i dłonie, przez chwilę drepcze w miejscu, żeby się rozgrzać.
Wychodzą na Kungsgatan i rozdzielają się w sobotnim tłumie. Gdy po kilku krokach odwraca się, widzi, że Amin zatrzymał się przed oknem wystawowym z rękoma w kieszeniach i udaje, że ogląda garnitury.
Czuje, że są ze sobą złączeni.
Chciałaby, żeby ich życie wyglądało inaczej.
Jest siedemnasty lutego, do ataku terrorystycznego na sklep z komiksami Hondos została jeszcze ponad godzina.
W którymś momencie niemal wychodzi na ulicę prosto pod koła tramwaju – zatrzymuje ją jakaś kobieta, chwytając za płaszcz – rozlega się dzwonek, przenikliwy i głuchy, a ona stoi przez chwilę bez ruchu w kałuży roztopionego śniegu, wodząc wzrokiem za płatkami zawieszonymi w gęstniejącym mroku popołudnia.
Kolejny raz próbuje sobie przypomnieć, kim jest, skąd się tu wzięła, ale dociera myślami tylko do szpitalnej sali, do tego momentu, jak podnosi się z łóżka i staje w oknie, opierając się o stojak na kroplówkę. Pamięta rozkołysany puls w skroniach i chłód podłogi pod stopami.
Czytała, że śnieg, który tamtego letniego wieczoru spadł na teren szpitala, mógł być wywołany zanieczyszczeniem środowiska, wojskowymi manipulacjami pogodą, lub że nie był to wcale śnieg, tylko skutek awarii w fabryce chemikaliów.
Kobieta, która powstrzymała ją przed wyjściem na ulicę, dotyka jej ramienia i mówi coś niezrozumiałego, jej głos jest jednostajny i odległy, a gdy ona nie odpowiada, tamta odchodzi. Przejeżdża kolejny tramwaj, ludzie przechodzą przez pasy, omijają ją.
Ma wrażenie, że pochodzi stąd, chociaż tyle. Z Göteborga. I że jej mama nie żyje. Zmarła na coś. Została przejechana. Nie. Nie pamięta. Zaciska pięści, otwiera.
Czasem jeden czyn może zbudzić świat.
Porusza się, rozpływa w strumieniu idących na zakupy młodych ludzi w pękatych zimowych kurtkach i par pchających wózki z dziećmi.
Zapada zmierzch, płomień świecy podryguje niespokojnie w drzwiach księgarni przed odręcznie zapisaną tablicą:
Dziś o 17.00 Göran Loberg podpisuje swój nowy komiks i rozmawia o granicach wolności słowa z Christianem Hondo.
Gdy wchodzi do rozświetlonego wnętrza, czuje, jak zalewa ją pot. To przez panujący tu ścisk i przez zimowy płaszcz skrywający kamizelkę z ładunkiem wybuchowym.
I przez to, co za chwilę się zdarzy.
Staje z boku i zaczyna przeglądać karton z komiksami, żeby nie ściągać na siebie niepotrzebnie uwagi. Wybiera jeden, przerzuca kartki.
Czasem jeden czyn, jeśli jest dostatecznie radykalny, dostatecznie czysty, może dotrzeć do najuboższych tego świata, odbudować więź między kalifatem a zagubionymi muzułmanami, zwiększyć napływ rekrutów i odwrócić losy wojny.
Słowa Hamada. Myśli Hamada.
Przerzuca kolejne strony.
Na jednym z rysunków w albumie spiczaste statki przelatują nad polami naftowymi spowitymi w kłęby dymu z płonącego gazu. Mężczyźni, ubrani w niezgrabne, detalicznie narysowane skafandry kosmiczne, przemierzają pustynne tereny w surrealistycznych kolorach. Zaskakuje ją, jak bardzo dziecinne są te rysunki.
Parska na ich widok śmiechem, zamyślona.
Zastanawia się, czy rurobomby mogą eksplodować pod wpływem ciepła jej ciała.
Po pierwsze. Wie, że jest muzułmanką. Po drugie. Szwedzi zabijali muzułmanów w czymś w rodzaju obozu. Po trzecie. Imię, które nie należy do niej, ale coś oznacza. Liat – ktoś, kogo kochała. Po czwarte. Szwedzi udają, że jest pokój, że obozy śmierci nie istnieją. Po piąte. Rozmawiała o tym z Aminem, próbowała to sobie wszystko poukładać.
Hamad wchodzi do środka. Zanim drzwi się zatrzasną, podmuch wiatru nawiewa śnieg z ulicy. Poprzedniego wieczoru ogolili sobie z Aminem brody i teraz, za każdym razem, gdy widzi jego gładkie policzki, przypomina jej się ptasia czaszka – wygląda na bardziej wychudzonego i okrutnego. Ma na sobie czarną puchówkę i niebieską czapkę z logo amerykańskiej drużyny hokejowej – rekinem – którą ściąga i chowa do kieszeni. Zajmuje stanowisko tuż przy kasie i stawia czarną sportową torbę między stopami.
W lokalu jest teraz jakieś trzydzieści osób, stoją w grupkach albo siedzą na składanych krzesłach, trzymając na kolanach zwinięte kurtki. Christian Hondo, właściciel księgarni, długowłosy mężczyzna w spranym żółtym T-shircie, włącza mikrofon. Z dwóch stojących głośników wydobywa się pisk sprzężenia zwrotnego.
– Witajcie. – Przez dudnienie przebija się zdwojony, zduszony głos.
Göran Loberg wchodzi do środka przez drzwi za kasą. Publiczność kieruje uwagę w jego stronę z wyczekiwaniem, niemal przestaje oddychać.
Loberg jest starszy od Hondo, po sześćdziesiątce, lekko przygarbiony i ogorzały. Dostrzega jakieś napięcie w okolicy jego ust, pogardę albo złość. Zmierzwione białe włosy, koszula w kratę.
– Porozmawiajmy o twoim ostatnim projekcie – zaczyna Hondo. – O albumie, do którego trafiły satyryczne paski z serii „Prorok”, do tej pory publikowane co tydzień w sieci, z karykaturami proroka Mahometa i innymi, jak by je nazwać… bluźnierczymi treściami?
Göran Loberg przytakuje i drapie się po zaroście, z całej jego postaci przebija niechlujstwo i ostentacyjny brak zainteresowania samym sobą i otoczeniem. Stanęła w głębi lokalu. Nie docierają do niej wszystkie słowa. Ma wrażenie, jakby znajdowali się gdzieś poza tym wnętrzem, jakby ich głosy nie należały do ich ciał. Dryfujące dźwięki.
Hondo wstaje i rozwija planszę. Podnosi ją wyżej, żeby wszyscy mogli zobaczyć.
Grupa mężczyzn z haczykowatymi nosami i w turbanach na głowach składa modlitewny pokłon, a pociski manewrujące trafiają im prosto w odbyty.
Nachodzi ją uczucie, jakby patrzyła na siebie z góry, jak we śnie.
Paski kamizelki wybuchowej uciskają jej klatkę piersiową.
Po pierwsze. Nie pamięta swojego imienia. Po drugie. Nie pamięta swoich prawdziwych rodziców, których, jak przypuszcza, zamordowano. Po trzecie. Gdy spogląda w lustro, widzi obcą twarz. Po czwarte. Kiedy tak tu stoi i patrzy na ten rysunek, nie może się pozbyć uczucia, że już tu była, że to jest scena, która pokazuje ponownie jakieś ważne wydarzenie, wydarzenie o znaczeniu historycznym.
Spogląda przez ramię i widzi, że Amin wszedł już do środka i stanął przy drzwiach. Twarz błyszczy mu od potu, choć na dworze jest zimno. Kilka osób w lokalu reaguje nerwowo na widok tego wyniszczonego młodego mężczyzny ze śmiercią wypisaną na twarzy i szepcze coś do siebie. Amin spogląda w jej stronę, ale udaje, że się nie znają.
Przeciska się do niego.
– Amin – syczy przez zęby.
Ignoruje ją, jakby nie wiedział, jak powinien zareagować: zgodnie z planem mieli rozejść się po lokalu i zaczekać, aż do środka wejdzie jak najwięcej osób. Nie wolno im pod żadnym pozorem ze sobą rozmawiać.
– Amin. Amin.
Nawet na nią nie spojrzy. Bierze go za rękę, na co on z oporem jej pozwala. Wplata palce w jego dłoń, zaciska.
– Nic się nie zgadza. – Sama nie wie do końca, co przez to rozumie. – Amin, nic się nie zgadza.
Kilka miesięcy wcześniej Hamad udzielił im ślubu u siebie w mieszkaniu, a ją przywiodły tutaj te okropne przeczucia i myśl, że ona i Amin, a być może nawet Hamad, należą do siebie, i że ma do wykonania jakieś zadanie.
– Wiejemy – syczy przez zęby i jakiś mężczyzna w czarnym swetrze, który stoi obok Amina z kurtką przewieszoną przez ramię, patrzy na nich zirytowany. Ma go gdzieś. – Wiejemy stąd – mówi i dopiero wtedy Amin postanawia zareagować – uwalnia dłoń z jej uścisku, chwyta ją za ramię i przeciągle patrzy jej z wyrzutem w oczy. Potem lekko ją szturcha, trochę dlatego, żeby się odczepiła, a trochę po to, żeby przypomniała sobie, jaki mają plan.
Mają się rozejść i zaczekać.
Siedzący przy stoliku Hondo mówi, że nienawidzi religii, że wywodzi się z czegoś, co nazywa kierunkiem tradycyjnie subwersywnym, nic z tego nie rozumie ani nie potrafi osadzić w odpowiednim kontekście, „kierunku libertyńskiego”, odzywa się pobrzmiewający dyszkantem głos z głośnika, „czegoś w stylu galerii odpadków”.
Zamyka oczy i czuje, jak fale uporczywego bólu głowy podchodzą pod powierzchnię czaszki, a potem znów opadają. Nie powiedziała Aminowi, że od kiedy Hamad przekazał im, co mają zrobić, czasem widzi w myślach nagłówki gazet. Tak jakby już teraz wiedziała, co o tym napiszą, już po wszystkim.
Coś w stylu: „Para terrorystów pobrała się przed atakiem. Zobacz zdjęcia ze ślubu tutaj”.
Kiedy otwiera oczy, widzi, że Hondo zdążył już rozwinąć kolejną planszę, na której jakaś kobieta stoi na moście i celuje z karabinu maszynowego do tłumu ludzi. Za jej plecami widać transparent: Refugees welcome.
– Niejednokrotnie grożono ci z powodu tych rysunków.
– Komu nie grożono śmiercią, ten nie powiedział niczego istotnego – odpowiada Loberg, poprawiając okulary.
Ludzie wokół niej parskają śmiechem. Wyglądają upiornie, jakby byli z wosku, jakby ich skóra nabrała szarego, trupiego połysku. Śmiech zamiera, drapią się po głowach i zapisują coś w notatnikach, przechylają się do przodu albo krzyżują ramiona.
Myśli o tym, że za niecałą godzinę wszyscy będą martwi.

Zaczyna się bez ostrzeżenia, po jakichś dwudziestu minutach od początku rozmowy. Göran Loberg mówi akurat o tym, że sztuka powinna poszerzać pole działania i to jest jej cecha konstytutywna, gdy nagle jego wywód przerywa mężczyzna, który wydaje z siebie niezrozumiały okrzyk, tam albo ma – a może raczej po angielsku, gun?
Gdy słyszy ten krzyk, przebiega jej przez myśl, że ktoś krzyczy po angielsku, bo Amin, który wyciągnął pistolet zza paska szybkim, niedbałym ruchem, nie jest Szwedem.
Gun. Słyszy to słowo, a potem wystrzał i kobieta w pierwszym rzędzie chowa głowę w ramiona, pochylając się do przodu jak pasażerowie samolotu przed katastrofą.
Stoi na tyle blisko, by czuć zapach siarki, i to on, a nie gwałtowny huk, sprawia, że dociera do niej, że akcja już naprawdę się rozpoczęła.
Amin stoi w miejscu z uniesionym pistoletem. Po kuli w jednej z płyt gipsowo-kartonowych nad jego głową został ziejący otwór. Próbuje zatrzymać jego spojrzenie, ale on patrzy w jakiś punkt przed nią lub daleko za nią.
Ludzie zerwali się z krzeseł. Przeciskają się w kierunku wyjścia, ich stopy zaplątują się w składane krzesła, ale na widok Amina zawracają. Nagle stają się nieporadni i żałośni, jakby nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, kręcą się wokół własnej osi, strącając z półek gazety i książki w miękkich okładkach. Przedmioty nabierają ciężaru. Czas zwalnia, a potem przyspiesza, w posklejanych ciągach zdarzeń. Chłopak z płócienną torbą na ramieniu i irokezem na głowie próbuje wydostać się przez drzwi za kasą, ale Hamad przewraca go na ziemię – jego głowa uderza w róg lady z głuchym, okropnym odgłosem i więcej się nie podnosi.
Czcij Boga, aż pomyślą, że oszalałeś.
Hondo siedzi, jak gdyby nigdy nic, przy stoliku. Tak jakby myślał, że to, co się dzieje, zostało zaplanowane, było częścią dzisiejszego wydarzenia – uśmiecha się nawet szyderczo, rozglądając się dokoła. Na krótką chwilę spotykają się wzrokiem.
Ludzie wokół nich przewracają się i potykają o siebie nawzajem, jakby przechyliła się podłoga.
Hamad coś krzyczy i kiedy wreszcie to do niej dociera, uświadamia sobie, że krzyczy już dłuższą chwilę. Nie potrafi rozróżnić słów, potrafi pojąć tylko sam fakt, że krzyczy. Przerywany, uporczywy dźwięk.

 
Wesprzyj nas