“Żona ambasadora” to trzymająca w napięciu, a jednocześnie głęboko poruszająca opowieść o miłości, małżeństwie i przyjaźni poddanym najcięższej próbie.


Żona ambasadoraKiedy Miranda, malarka obracająca się w kręgach artystycznej bohemy, zakochuje się w Finnie, brytyjskim dyplomacie piastującym stanowisko ambasadora w jednym z krajów arabskich, z dnia na dzień staje się częścią świata, na który zupełnie nie była przygotowana.

Wraz z mężem i ich maleńką córeczką wiedzie żywot w okazałej rezydencji, mając do dyspozycji liczną służbę. Jednak ceną, jaką Miranda płaci za ten luksus, jest utrata wolności. Zostaje zmuszona do zrezygnowania z kariery zawodowej. W dodatku na każdym kroku towarzyszą jej ochroniarze strzegący jej bezpieczeństwa w kraju trawionym wojną domową. Cały jej świat wali się w chwili, gdy zostaje porwana przez terrorystów, co, jak się okaże, będzie miało dalekosiężne konsekwencje.

Przez pierwsze lata spędzone w Mazruku Miranda nie ma żadnej styczności ze światem dyplomacji. Na co dzień zajmuje się malarstwem i wprowadzaniem w arkana sztuki grupy młodych muzułmanek. Udziela im lekcji rysunku, choć nie wszystko, czego je uczy, jest dozwolone w ich kulturze.

Podążając za meandrami narracji rozpiętej pomiędzy czasem przeszłym i teraźniejszym, powoli odkrywamy, że idealizm Mirandy i Finna, a także tajemnice, które próbują skrzętnie ukrywać, narażają na niebezpieczeństwo najdroższe ich sercu osoby.

A gdy Miranda przywiązuje się do dziecka, z którym dzieli niewolę, okazuje się, że odzyskanie wolności być może wcale nie przywróci jej szczęścia, jakie dotychczas odczuwała u boku Finna.

Jennifer Steil jest autorką “Roku w Jemenie”, książki, w której opisuje swoje doświadczenia związane z pełnieniem obowiązków redaktor naczelnej gazety w Jemenie. Mieszka w Boliwii, gdzie jej mąż jest ambasadora Unii Europejskiej.

Jennifer Steil
Żona ambasadora
Przekład: Zofia Szachnowska-Olesiejuk
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 20 czerwca 2018
 
 

Żona ambasadora


17 września 2010
Kiedy Miranda przytula się do wynędzniałego ciała obcego dziecka, podtrzymując dłonią jego maleńką główkę, z gąszczu ponurych myśli wyłania się wspomnienie pewnego promieniującego blaskiem obrazu. Płótno przedstawia śpiącą w łodzi kobietę, która spoczywa w ramionach swojego męża. Przy jej boku śpi wtulone w nią dziecko. Ze skąpanej w bladej poświacie postaci matki emanuje błogi spokój. Łódź sunie przez ciemne wody wzdłuż jeszcze ciemniejszego brzegu. Ciało kobiety wydaje się bezwładne, ufne, zdane na łaskę losu. Naprzeciw pogrążonej we śnie rodziny, z wiosłami w dłoniach, siedzi Fortuna, która w asyście niosącego nadzieję Kupidyna steruje łodzią. Jest w tym obrazie coś, co napawa Mirandę przerażeniem – całkowita rezygnacja z kontroli nad własnym losem. Ci ludzie, pogrążeni w objęciach Morfeusza, dryfują spokojnie prosto w otchłań ciemności. „Obudźcie się!” – ma ochotę do nich krzyknąć. „Obudźcie się i chwyćcie za wiosła! Fortuna i Kupidyn to nie są przewodnicy, którym można zaufać”. W tym momencie niemowlę ciągnie ją za pierś. Miranda spogląda na nie pustym wzrokiem, usiłując sobie przypomnieć tytuł obrazu. Jak on się nazywa? Dziewczynka wypuszcza sutek z ust i natychmiast zaczyna kwilić. Nie daje rady ssać przez dłuższą chwilę. Jest za słaba. „Marzenie o szczęściu”, przypomniała sobie. „Marzenie o szczęściu” autorstwa Constance Mayer – malarki, która sama zaznała go tak niewiele w życiu. Za każdym razem, gdy Miranda myśli o krótkim czasie spędzonym z Cressidą i Finnem, przed oczyma staje jej ten właśnie obraz. Moment błogiej nieświadomości, po którym zapada całkowita ciemność.

CZĘŚĆ PIERWSZA

9 sierpnia 2010
Miranda

Miranda obserwuje swoją lewą dłoń, która niepewnie porusza się po kartce szkicownika, jakby nie do końca wiedziała, dokąd ją ten ruch zaprowadzi. Ręka szybuje w górę, pozostawiając za sobą na grubym, białym papierze czarny niczym sadza ślad. Następnie przesuwa się w prawo, potem znowu w dół, i z powrotem do lewej. Cztery czarne kreski tworzą ramę. Na chwilę odrywa ołówek od kartki, po czym jej dłoń zastyga w powietrzu. Spogląda w stronę okna. Świt w Mazruku przychodzi gwałtownie. W ciągu tych kilku sekund, gdy nalewa sobie kawę, czerń nieba ustępuje miejsca barwie złota. Ogród zalewa fala blasku. Rozległy trawnik skrzy się od kropel deszczu, który spadł wczorajszej nocy. Posadzone w eleganckich rzędach kwiaty otwierają kielichy, wyciągając łodygi w stronę słońca. Wzdłuż granicy ogrodu ciągnie się szpaler powyginanych drzew, których gałęzie opierają się o żelazne kolce bramy niczym zmęczeni wartownicy. Kwiaty pnącej się po ścianach bugenwilli wypełzają na zewnątrz przez otwory między prętami, jakby chciały wydostać się z niewoli. W najdalszym zakątku ogrodu połyskuje gładka tafla basenu, jeszcze nie zmącona przez porannych pływaków.
Bezchmurne niebo, jak zwykle o tej porze, ma barwę najczystszego błękitu.
Rozciągający się z okna widok na ów rajski ogród, ich prywatną oazę w tym pustynnym kraju, jest podzielony na osiem niemal równych fragmentów przez pręty z kutego żelaza. Pomalowana na biało krata przypomina koronkową firankę. Ozdobne metalowe zawijasy teoretycznie mają maskować jej faktyczną funkcję, lecz nie osiągają zamierzonego skutku. Ręka Mirandy wraca do pracy. Na kartce pojawiają się kolejne żelazne pręty, ale widziane od zewnątrz: zamiast ogrodu zza krat wyłania się postać dziewczyny. Wiwisekcja kobiety. Jej głowa tu, serce tam. Tutaj jej ręka, a tu usta. Rysując, Miranda czuje się jak nastolatka, która bawi się w seans spirytystyczny z planszą Ouija. I za każdym razem zastanawia się, do jakiego stopnia podświadomie kontroluje ruchy poruszanego przez nią wskaźnika. Występując jednocześnie w roli twórcy i medium, rzadko kiedy wie dokładnie, jaki będzie końcowy efekt.
Jest tak zaabsorbowana swoją układanką, że w pierwszej chwili w ogóle nie słyszy budzika. Od jak dawna dzwoni? Do tej pory nie tknęła kawy, która stoi przed nią na stole. Nie zrobiła też Finnowi herbaty. Bosa wypada na korytarz, biegnie do sypialni i wyłącza budzik stojący na stoliku nocnym Finna. Po co w ogóle go nastawiali? Przecież wcale go nie potrzebują. Mają dziecko. I wtedy sobie przypomina: policjanci. Wciąż tu są. A to oznacza, że musi się ubrać na śniadanie.
Na chwilę zatrzymuje się przy łóżku i nasłuchuje. Cisza. Cressida wciąż spokojnie śpi.
– Kochanie – mówi, delikatnie szturchając Finna w ramię i całując jego powieki.
– Przecież nie śpię – słyszy w odpowiedzi.
– Tak? A nie widać po tobie.
– Nie śpię, nie śpię. Już wstaję – mruczy Finn, ale nie rusza się z łóżka. Nawet nie otwiera oczu. Nie jest typem rannego ptaszka. W ciągu tygodnia wstaje o szóstej, żeby zdążyć zjeść śniadanie przed wyjściem do ambasady, gdzie musi być na siódmą trzydzieści. Za to w weekendy mógłby przespać cały dzień, gdyby go nie zbudziła.
– Zrobię ci herbatę.
W niewielkiej prywatnej kuchni znajdującej się pomiędzy ich sypialnią i pokojem Cressidy, gdzie codziennie spędza ze swoim szkicownikiem pierwszą godzinę po przebudzeniu, Miranda parzy earl greya. Finn nie lubi jej kawy, jest dla niego za mocna. Stawia herbatę na stoliku tuż przy głowie męża, który nadal leży bez ruchu, po czym wraca do kuchni po swój kubek.
W najlepszym przypadku może cieszyć się godziną błogiej samotności, dziś jednak ma tylko dwadzieścia minut, zanim będzie musiała wskoczyć w letnią sukienkę. W chwili gdy opuszcza ich prywatny apartament, rzadko kiedy może liczyć na luksus, jakim jest spędzenie poranka w samotności. Nim zdąży zejść na dół po marmurowych schodach, dom już tętni życiem. W kuchni krząta się Negasi, ich etiopska gosposia, która kroi mango i melony, obiera granaty i parzy kawę. Szybka jak błyskawica Desta pucuje łazienki. Yonas i Semere pracują w ogrodzie, wyrywając chwasty z rabat kwiatowych i doglądając swoich warzywnych grządek. (Miranda nie sądziła, że na popękanej, jałowej ziemi tego spalonego słońcem miasta cokolwiek zapuści korzenie, a jednak zasadzone przez nich figi, rabarbar, sałata, brokuły i pomidory są nadzwyczaj dorodne). Kiedy Miranda i Finn kończą muesli z owocami, dopijają ostatni łyk porannej kawy albo herbaty i wycierają usta płóciennymi serwetkami w tęczowe paski, w kuchni pojawia się Teru i zaczyna powoli przeglądać strony w którejś z książek kucharskich, by sporządzić listę zakupów.
Lecz choć Mirandzie często brakuje prywatności, jej życie obfituje w wiele innych luksusów. Nie musi gotować. Nie musi prać. I co najlepsze, nie musi wychodzić z domu, kiedy nie ma na to ochoty. Cały dzień może poświęcić na malowanie. Albo na zabawę z córeczką. Albo na gapienie się w okno i fantazjowanie.
Ale dziś nie ma czasu na bujanie w obłokach. Szybko dopija ostatni łyk kawy i idzie umyć zęby. W łazience są dwie umywalki, dwie szafki, dwa uchwyty na szczoteczki do zębów. Wszystko Jej i Jego, plus wanna (Jej) i prysznic (Jego). Otwierając oczy każdego ranka, nie może uwierzyć, że to jej życie. Nieraz, gdy siedzi na sedesie, myśli sobie: „Mój Boże, ja tutaj  m i e s z k a m”.  I choć minęły już trzy lata, ten fakt wciąż zdaje się do niej nie docierać, a powinien, zwłaszcza że ma do dyspozycji siedem czy osiem toalet. Nie przestając szorować zębów, wychodzi na korytarz i idzie do pokoju swojej córeczki. Cressida leży na plecach w pozycji, którą Miranda nazywa „pozycją kapitulacji”: ramiona uniesione ponad głową, pulchniutkie nóżki rozłożone szeroko. Przed chłodem pustynnej nocy chroni ją zapinana na guziki, flanelowa piżamka w biało-niebieską kratkę. Dziewczynka oddycha głęboko, a jej mały okrągły brzuszek napina się pod materiałem w regularnych odstępach czasu. Cressida nigdy nie miała problemów ze spaniem. Odkąd skończyła cztery miesiące, zaczęła przesypiać całe noce. Miranda była święcie przekonana, że przez kilka lat będzie musiała wstawać do niej po nocach, a tymczasem nic takiego się nie wydarzyło. W obecności innych matek stara się tym nie chwalić, gdyż ma wyrzuty sumienia z powodu posiadania tak bezproblemowego dziecka. A do tego jeszcze może korzystać z nieograniczonej pomocy w opiece nad tym bezproblemowym dzieckiem. Dlatego sama siebie upomina, że nie ma prawa na nic narzekać. Nigdy.
Po powrocie do łazienki przemywa twarz mydłem o zapachu kadzidła i przeczesuje palcami mokre, splątane loki. Po chwili w progu wreszcie staje Finn. Jest zaspany, włosy sterczą mu na wszystkie strony.
– Śniadanie z policjantami, pamiętasz? – przypomina mu. – To już ostatni dzień!
– W takim razie wieczorem romantyczna kolacja tylko we dwoje – proponuje z uśmiechem Finn, obejmując ją w pasie.
– Chciałabym, ale niestety dziś wieczorem masz spotkanie z ambasadorami Unii Europejskiej, zapomniałeś?
– Przeklęci ambasadorzy.
– Czy ja wiem? Niektórzy nie są wcale tacy źli.
Finn odwraca ją twarzą do siebie, a ona przywiera policzkiem do jego porośniętej delikatnymi włoskami piersi.
Nigdy w życiu nie czuła się taka szczęśliwa.

W tej chwili w ich pokojach gościnnych przebywają trzej policjanci – negocjatorzy ze Scotland Yardu. Dawniej nie zdarzało się jej obracać w podobnym towarzystwie. W poprzednim życiu, w domu na Starym Mieście, który swego czasu dzieliła z Vícentą, podejmowała studentów, pisarzy, fotografów, wspinaczy, podróżników, czasem turystów. Ci wszyscy ludzie pomagali wypełnić lukę, jaką pozostawiła po sobie Vícenta. Przewijający się przez jej dom goście pochodzili z różnych stron świata. Niektórzy zostawali na kilka dni, inni mieszkali u niej przez wiele tygodni czy miesięcy. Ale większość z nich była samowystarczalna i zadowalała się miską muesli albo talerzem fasoli z chlebem zjedzonym na suku1. Czasami też któryś zrobił kolację, a inny podzielił się butelką własnoręcznie pędzonej whisky.
Odkąd zamieszkała w Rezydencji – lśniącej białej fortecy pośrodku szarego, kamiennego miasta – zaczęła gościć u siebie osoby zupełnie innego kalibru: miała teraz do czynienia z ministrami, policjantami, funkcjonariuszami wywiadu, politykami, dziennikarzami, naukowcami, biznesmenami, żołnierzami i przedstawicielami organizacji humanitarnych. A oni wszyscy potrzebują trzech pełnych posiłków dziennie, nie wspominając o herbacie i ciasteczkach. Poza tym trzeba ich oprowadzać po mieście, godzinami zabawiać uprzejmą rozmową, zapewnić im zapas trunków, a często także ochronę. Do ich dyspozycji jest pięć eklektycznie urządzonych pokoi gościnnych z łazienką, wyposażonych zarówno w brytyjskie, jak i mazruckie łóżka i biurka, a także źle dobrane zasłony i dywany, ponieważ żony kolejnych ambasadorów miały zupełnie odmienne gusta. „Tu jest trochę jak w drogim pensjonacie, który umeblowała czyjaś bogata, ale ekscentryczna ciotka” – stwierdziła kiedyś w rozmowie z Finnem.
Jej oczywiście ten niekończący się pochód obcych twarzy zupełnie nie przeszkadza; uwielbia poznawać nowych ludzi.
Z trójki policjantów najwyższy rangą jest Alastair (Miranda musiała się tego dowiedzieć, żeby móc ustalić, kto dostanie „apartament ministerski”, czyli największy pokój gościnny). Po nim jest Mick, a na końcu Gary (na którego wszyscy mówią Gazza). Mieszkają w Rezydencji już od niemal trzech tygodni.
Policjanci i żołnierze to ulubieni goście Mirandy, co dla niej samej stanowiło dość duże zaskoczenie, ponieważ przez całe życie była raczej wrogo nastawiona do przedstawicieli tych służb i wszystkiego, co związane ze sferą wojskową. Ale brytyjscy oficerowie, których zaczęła poznawać po wprowadzeniu się do Finna, okazali się jednymi z najmilszych, najciekawszych, najbardziej kulturalnych i elokwentnych osób, jakie kiedykolwiek spotkała. Tamtego wieczora, kiedy Alastair, Mick i Gazza przyjechali do Rezydencji, sama gawędziła z nimi przez kilka godzin w salonie, czekając na powrót Finna z ambasady. Na szklanym stoliku kawowym rósł stos łupin od pistacji, podczas gdy mężczyźni, rozparci wygodnie na puszystych, białych sofach, wychylając trzecią kolejkę ginu, raczyli ją opowieściami o akcjach odbijania zakładników w Iraku, Nigerii, a nawet w rodzimej Wielkiej Brytanii, bo także i na Zachodzie, o czym zdążyła już zapomnieć, zdarzały się podobne incydenty. Nie rozmawiali o tym, jaki był powód ich wizyty – Miranda wiedziała, że nie powinna o to pytać pod nieobecność Finna, a sami policjanci również nie poruszali tego tematu. Oczywiście nie mogła nie zauważyć pękatych toreb, które ze sobą przywieźli. Kiedy robiła w kuchni herbatę, Mick otworzył jedną z nich. Wracając do salonu, dostrzegła w środku lateksowe rękawiczki i plastikowe torebki z napisem „dowody rzeczowe”.
– Mieliśmy raz w Anglii jednego samobójcę – opowiadał Mick. – Faceta, który groził, że zjedzie samochodem z klifu. Całkiem wysokiego klifu. Wcześniej pokłócił się żoną. Poprzedniego wieczora został zatrzymany przez policję, a potem, kiedy go wypuścili, cały dzień siedział w barze i pił. O ile dobrze pamiętam, miał przy sobie butelkę wina.
Mick rozmawiał z tym mężczyzną przez okno samochodu, próbując go przekonać, żeby wysiadł i dał sobie jeszcze szansę, nie szło mu jednak zbyt dobrze. Tamten tylko ponuro milczał, nie chciał rozmawiać. Ale jedne drzwi do samochodu były lekko uchylone, więc Mick szybko je otworzył, wskoczył do środka, zaciągnął ręczny hamulec i wyrwał kluczyki ze stacyjki. Niedoszłego samobójcę odwieziono do szpitala psychiatrycznego.
– Dostałem nagrodę za tę interwencję – powiedział na koniec – choć była to chyba jedna z najgłupszych rzeczy, jakie zrobiłem w swojej karierze. Bo kto przy zdrowych zmysłach wsiada do samochodu z człowiekiem, który właśnie zamierza zjechać w przepaść?
– Gdybym była twoją żoną, miałabym ochotę cię zabić – podsumowała Miranda.
– Ona też miała.
Słuchając opowieści tych nieustannie podróżujących po świecie policjantów, których przysłano do Mazruku tuż po powrocie z Ugandy, zastanawiała się, jak to wszystko wpływa na ich relacje rodzinne.
– Taka praca chyba odbija się na małżeństwie – stwierdziła. A gdy Gazza wyjawił, że jego żona pracuje w tej samej branży, dodała: – To musi być podwójnie trudne.
– I tak, i nie… Przynajmniej rozumie, czym się zajmuję.
Największym problemem, jak zauważył Mick, nie jest ilość czasu, jaki spędza się z dala od domu, tylko zmiana priorytetów. Kiedy w 2003 roku przyjechał do Bagdadu, zadzwonił do swojej żony, żeby dać znać, że wszystko w porządku. Skorzystał wówczas z telefonu w budynku, w którym brakowało jednej ściany, a wszędzie wokół wybuchały pociski. Gdy żona odebrała, usłyszał, że płacze. „Co się stało?” – zapytał zaniepokojony. „Odkurzacz się zepsuł!” – wyszlochała. Mick nie wiedział, co odpowiedzieć. „Wiesz, gdzie ja teraz jestem?” – wyrzucił z siebie wreszcie. „W tym domu nie ma jednej ściany. Tutaj giną ludzie. Ale cóż, w końcu płacą mi za pracę w niebezpiecznych warunkach, więc będziesz mogła sobie kupić nowy odkurzacz”.
Historia o odkurzaczu rozbawiła całe towarzystwo, ale Miranda naprawdę zastanawiała się, jak długo może przetrwać małżeństwo dwojga osób funkcjonujących w tak diametralnie różnych przestrzeniach mentalnych. Przypomniała sobie pewnego strażaka z Nowego Jorku, który opowiadał, dlaczego po 11 września 2001 jego związek się rozpadł. Otóż nie był już w stanie wykrzesać z siebie żadnego zainteresowania tym, jakie zasłony powiesić w salonie.

 
Wesprzyj nas