Olśniewająca powieść Maggie O’Farrell, zdobywczyni Costa Book Award – wciągająca historia miłosna, która przemierzając kontynenty i przekraczając strefy czasowe, z kpiarskim humorem i głęboką wrażliwością pokazuje dzieje niezwykłego małżeństwa i niezapomnianej rodziny.


To tutajPoznajcie Daniela Sullviana, człowieka o poplątanym życiorysie. Ten żyjący w irlandzkiej głuszy nowojorczyk ma w Kalifornii dzieci, których nigdy nie widuje, a także żonę-samotniczkę, byłą gwiazdę filmową, gotową mierzyć z broni do każdego, kto pojawi się przed jej domem.

Claudette, niegdyś najefektowniejsza i najbardziej osławiona kobieta kina, upozorowała swoje zaginięcie i odnalazła błogie odosobnienie na irlandzkiej farmie.

Jednak życie, które tak starannie wykuli sobie Daniel i Claudette, zostaje zakłócone, gdy do Daniela nieoczekiwanie docierają wieści o pewnej kobiecie, z którą stracił kontakt dwadzieścia lat wcześniej.

To odkrycie sprowadzi go na manowce, z dala od żony, dzieci i domu. Czy miłość do Claudette wystarczy, by udało się go ściągnąć z powrotem?

Maggie O’Farrell (ur. w 1972 w Coleraine, Irlandia Północna), brytyjska autorka powieści obyczajowych. Wychowała się w Walii i Szkocji. W Hongkongu pracowała jako dziennikarka, była zastępcą redaktora literackiego brytyjskiej gazety „The Independent on Sunday”, wykładała także na kursie twórczego pisania. W 2005 uhonorowana nagrodą Somerset Maugham Award za powieść “Ten dystans między nami”. Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazała się znakomita powieść autorki “Zalecenia na wypadek upałów”.

Maggie O’Farrell
To tutaj
Przekład: Ewa Borówka
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 20 czerwca 2018
 
 

To tutaj


Przedziwne odczucie w nogach

Daniel, Donegal, 2010

A oto i mężczyzna.
Stoi w progu tylnych drzwi i skręca papierosa. Dzień jest jak zwykle niestały; bujny ogród lśni, a gałęzie zwisają pod ciężarem padającego nieprzerwanie deszczu.
Oto i mężczyzna, a tym mężczyzną jestem ja.
Stoję w tylnych drzwiach z puszką tytoniu w dłoni i obserwuję obiekt między drzewami, postać stojącą na obrzeżach ogrodu, gdzie przy parkanie tłoczą się osiki. Drugiego mężczyznę.
Mężczyzna trzyma lornetkę i aparat.
Ornitolog-amator, konstatuję, przesuwając po języku delikatną bibułkę; trafiają się tacy w tych stronach. Ale zarazem myślę: czyżby? Obserwowanie ptaków w głębi doliny? Myślę też: gdzie moja córka, synek, żona? Jak szybko bym ich odnalazł w razie potrzeby?
Moje serce rozkręca się do pełnych obrotów i wali w piersi jak młotem. Patrzę spod zmrużonych powiek na białe niebo. Wyjdę do ogrodu. Ma wiedzieć, że go widzę, ma widzieć, że go widzę. Ma zauważyć moją posturę, sylwetkę niegdysiejszej gwiazdy lekkoatletyki (dziś co prawda nieco rozprężoną, poluzowaną). Ma szacować naprędce swoje szanse: ja kontra on. Nie może wiedzieć, że nigdy się nie biłem i ani myślę to zmieniać. Ma poczuć to, co czułem ja, zanim ojciec wymierzał mi karę: mam cię na oku, mówił, i wskazywał uniesionym palcem najpierw siebie, potem mnie.
„Mam cię na oku!” – chcę teraz powtórzyć, upychając w kieszeni zapalniczkę i skręta.
Facet patrzy w stronę domu. Dostrzegam nikły błysk słońca na soczewce i ruch ręki, który może sugerować odgarnianie włosów z czoła albo wyzwalanie migawki.
W mgnieniu oka dzieją się dwie rzeczy. Koło moich nóg przemyka pies – wąsaty, długonogi, nieco artretyczny wilczarz, który na ogół oddaje się drzemkom przy piecu, a teraz, tubalnie ujadając, wypada do ogrodu, tymczasem zza węgła domu wychodzi kobieta.
Na plecach niesie niemowlę, na głowie ma zydwestkę, gumowy kapelusz, jaki noszą zazwyczaj rybacy na Morzu Północnym, a w ręce trzyma strzelbę.
A poza tym jest moją żoną.
Do ostatniego faktu jeszcze nie do końca przywykłem, nie tylko z powodu ciągłego niedowierzania, że ta istota w ogóle zechciała mnie poślubić, ale również dlatego, że raz po raz wykręca mi takie niespodziewane numery.
– Jezu, skarbie – jęczę i zaraz dociera do mnie, jak przenikliwie brzmi mój głos. Niemęsko to mało powiedziane. Jakbym co najmniej upominał ją za nierozsądny wybór tkanin dekoracyjnych albo włożenie czółenek kontrastujących kolorystycznie z torebką.
Ona jednak ignoruje moją piskliwą interwencję – cóż się dziwić – i strzela w powietrze. Raz i drugi.
Jeśli podobnie jak ja nie słyszeliście nigdy z bliska wystrzału z broni palnej, to mówię wam – bębenki od tego pękają. W głowie rozbłyskują światełka w odcieniu magnezu, w uszach rozbrzmiewa trzytaktowa fraza rodem z arii, zatoki wypełnia smoła.
Huk wystrzału odbija się od ściany domu i zbocza góry, a potem wraca: potężna foniczna piłka tenisowa skacząca sprężyście po dolinie. Pochylam się, kulę, osłaniam głowę, a tymczasem niemowlak wydaje się dziwnie obojętny. Ssie kciuk z głową opartą o rozpuszczone włosy matki. Prawie jakby do tego przywykł. Prawie jakby chciał rzec: to dla mnie nie pierwszyzna.
Prostuję się. Odrywam dłonie od uszu. W oddali widać postać biegnącą przez zarośla. Moja żona się odwraca i składa z trzaskiem strzelbę w zagłębieniu ramienia.
– Ha! – odzywa się do mnie. – Teraz ma nauczkę. – Po czym znika z powrotem za węgłem.
Żona moja, muszę nadmienić, jest pomylona. Nie żeby potrzebowała leków, szpitali i panów w białych fartuchach – choć zastanawiam się czasem, czy nie ma za sobą takich epizodów – tylko w subtelniejszy, bardziej akceptowalny społecznie, mniej demonstracyjny sposób. Sposobem myślenia odbiega od innych. Uważa, że traktowanie bronią palną czającego się za naszym ogrodzeniem, najpewniej Bogu ducha winnego człowieka, jest nie tylko dopuszczalne, ale wręcz wskazane.
Oto nagie fakty o kobiecie, z którą się ożeniłem:
– jest, jak już wspomniałem, pomylona,
– jest odludkiem,
– jest, jak widać, gotowa wymierzyć z broni do każdego, kto by zagrażał ujawnieniem jej kryjówki.
Śmigam przez dom, żeby ją złapać, tak szybko, jak pozwala mi na to postura. Zaraz się z nią rozmówię. Nie może trzymać broni w domu, w którym są małe dzieci. Nie może i już.
Po drodze powtarzam to sobie w duchu i przymierzam się do zgłoszenia protestu. Gdy jednak wychodzę przez drzwi wejściowe, czuję się, jakbym wkroczył do innego świata. Zamiast kapiącej szarej mżawki ogród frontowy wypełnia oślepiające, pierwiosnkowe w odcieniu światło słońca, a wszystkie rośliny lśnią i iskrzą jak wyciosane z klejnotów. Moja córka przeskakuje przez trzymaną przez matkę skakankę. Moja żona, która zaledwie przed chwilą była mroczną, złowrogą figurą ze strzelbą, w długim szarym płaszczu i kapeluszu niczym kaptur kostuchy, zrzuciła już nakrycie głowy i wcieliła się na powrót w swoją zwykłą postać. Maluch, z mokrymi kolanami, raczkuje po trawie, ściska w dłoni rozkwitłego irysa i paple do siebie w najlepsze, wydając gardłowe pomruki.
Tak jakbym wkroczył w całkiem inne ramy czasowe, jakbym został bohaterem klechdy, który sądzi, że spał nie dłużej niż godzinę, a po przebudzeniu przekonuje się, że minęło całe życie, że wszyscy najbliżsi i wszystko, co mu znane, odeszło w niebyt. Czy ja naprawdę przybyłem z drugiej strony domu, czy może przespałem sto lat?
Otrząsam się z tej myśli. Sprawę broni trzeba załatwić od ręki.
– Odkąd to mamy w domu broń palną? – pytam twardo.
Moja żona unosi głowę i patrzy mi w oczy kamiennym spojrzeniem człowieka, który podejmuje rękawicę. Skakanka przestaje się obracać.
– My nie mamy – odpowiada. – Ja mam.
Typowa riposta. Nie odpowiada na pytanie, ale zachowuje się, jakby było inaczej. Wychwytuje szczegół, który nie jest przedmiotem dociekań. Unik w najczystszej formie.
Zbieram siły. Mam już niemałą wprawę.
– Odkąd to ty masz broń palną?
Wzrusza ramieniem, nagim – zauważam – opalonym na delikatne złoto i przedzielonym na pół cienkim białym ramiączkiem. Przez chwilę czuję gdzieś głęboko pod bielizną bezwiedną mobilizację – dziwne, że u mężczyzn nie zmienia się to z wiekiem, że jesteśmy stale o włos od naszych nastoletnich wcieleń – ale zaraz wracam myślami do rozmowy. Nie wywinie się z tego.
– Od teraz – odpowiada.
– A co to jest broń palna? – pyta moja córka, podnosząc drobną twarz w kształcie serca i patrząc na matkę.
– Tak się mówi w Ameryce na strzelbę – wyjaśnia moja żona.
– A, na strzelbę – mówi moja słodka Marithe, w jednakowym stopniu wróżka, anioł i sylfida. Odwraca się do mnie.
– Święty mikołaj przyniósł Donalowi nową, żeby maman mogła wziąć starą.
To stwierdzenie odbiera mi na chwilę mowę. Donal to niepięknie pachnący homunkulus, który uprawia ziemię w głębi doliny. Ma przy tym – podobnie jak, zdaje się, jego żona – tak zwane problemy z samokontrolą. Taki trochę zapalczywy jest ten Donal. Strzela do wszystkiego, co mu się nawinie: wiewiórek, królików, lisów, amatorów pieszych wędrówek (żartuję).
– Co jest grane? – pytam. – Trzymasz w domu broń i…
– Strzelbę, tatusiu. Mów: strzelbę.
– …strzelbę i mnie o tym nie informujesz? Nie omawiasz tego ze mną? Nie rozumiesz, jakie to niebezpieczne? A gdyby któreś dziecko…
Żona się odwraca; mokra trawa szeleści pod rąbkiem płaszcza.
– Chyba powinieneś już jechać na stację?

Siedzę za kółkiem z dłonią na kluczyku i przygotowanym wcześniej skrętem w zębach. Szperam w kieszeni w poszukiwaniu nieuchwytnej zapalniczki albo zapałek. Muszę stanowczo wypalić tego papierosa, zanim wybije południe. Ograniczam się do trzech dziennie i wyglądam ich jak kania dżdżu.
Jeszcze krzyczę co sił w płucach. Mieszkanie na pustkowiu zachęca do takich przyjemności.
– No chodź! – wrzeszczę i podziwiam skrycie swój gromki głos, który niesie się po niższych partiach gór. – Spóźnię się na pociąg!
Marithe zdaje się nie zauważać zamieszania, co niby jej się chwali, ale zarazem trochę mnie drażni. Włożyła do skarpetki piłkę tenisową, czy coś w tym rodzaju, stoi oparta plecami o ścianę domu i odlicza (po irlandzku, zauważam z niemałym zaskoczeniem). Z każdą liczbą – aon, dó, trí, ceathair – trzaska piłką o ścianę, niebezpiecznie blisko swojego ciała. Krzyczę dalej i nie spuszczam jej z oka; nieźle sobie radzi. Przyłapuję się na myśli: gdzie się nauczyła tej gry? O irlandzkim nie wspominając. Matka uczy ją w domu, podobnie jak uczyła jej starszego brata, póki ten się nie zbuntował i nie zapisał (z moją dyskretną pomocą) do jednej z angielskich szkół z internatem.
Ze względu na charakter swojej pracy często spędzam dni robocze w Belfaście i do tego zakątka Donegal wracam na weekendy. Wykładam językoznawstwo na uniwersytecie – uczę studentów rozbijać to, co wokół siebie słyszą, podawać w wątpliwość konstrukcje zdań oraz sposoby użycia słów i próbować odgadnąć, dlaczego jest tak, a nie inaczej. W badaniach skupiam się od zawsze na ewolucji języka. Nie należę do tych purystów, którzy lamentują i załamują ręce z powodu zubożenia gramatyki i poluzowania standardów semantycznych. Nie, ja skwapliwie przyjmuję ideę przemiany.
Z tego względu w swojej niezmiernie rzadkiej dziedzinie językoznawstwa akademickiego uchodzę za oryginała. Niezbyt to zaszczytny tytuł, ale co poradzić. Jeśli słuchaliście kiedyś audycji radiowej o neologizmach i przemianach modeli gramatycznych albo o tym, jak nastolatki zagrabiają i zawłaszczają sobie pojęcia na własny, często wywrotowy użytek, to pewnie gościem byłem ja, a ściągnięto mnie po to, bym orzekł, że zmiana to dobra rzecz, a elastyczność to cecha pożądana.
Kiedyś wspomniałem o tym mimochodem swojej teściowej, a ona zahipnotyzowała mnie na moment władczym spojrzeniem spod wytuszowanych rzęs i odezwała się nienaganną paryską angielszczyzną:
– Och, nie, nie mogłam cię słyszeć, bo zawsze wyłączam radio, gdy słyszę Amerykanina. Ten akcent jest wręcz nieznośny.
Mniejsza z akcentem; za kilka godzin mam wygłosić wykład na temat języków pidżynowych i kreolskich na przykładzie jednego zdania. Jeśli spóźnię się na ten pociąg, następnym już nie dojadę na czas. Żegnaj wykładzie, żegnajcie języki, witaj grupo studentów nieświadomych fascynującej, złożonej genealogii lingwistycznej zdania: „Jego ukraść ona mango”.
A po wykładzie mam jeszcze złapać samolot do Stanów. Wskutek intensywnych międzykontynentalnych nacisków moich sióstr i wbrew zdrowemu rozsądkowi wybieram się na przyjęcie z okazji dziewięćdziesiątych urodzin ojca. Jakie przyjęcie można wyprawiać w wieku dziewięćdziesięciu lat, to się dopiero okaże, ale spodziewam się masy papierowych talerzyków, fury sałatki ziemniaczanej, letniego piwa i powszechnych prób ignorowania faktu, że jubilat siedzi naburmuszony w kącie i gdera. Siostry powtarzają, że ojciec może w każdej chwili z ziemskiego wykręcić się zamętu1 i wprawdzie wiedzą, że on i ja nie zawsze znajdowaliśmy wspólny język (delikatnie mówiąc), ale jeśli nie przyjadę czym prędzej, to będę tego żałował do końca życia i tak dalej, i tak dalej. Słuchajcie – odpowiadałem – facet dzień w dzień pokonuje pieszo ponad trzy kilometry, wcina tyle wieprzowiny, że wnet doprowadzi do depopulacji świń w stanie Nowy Jork, a poproszony do telefonu z całą pewnością nie sprawia wrażenia zniedołężniałego: jeśli chodzi o wytykanie mi niedociągnięć i błędów w rozumowaniu, nigdy nie brak mu słów. Uważam zresztą, z całym szacunkiem dla majestatu jego osławionego potencjalnego zgonu, że nie grozi mu zatrzymanie akcji serca, bo nigdy go nie miał.
Tłumaczę sobie, że wcale nie te odwiedziny – pierwsze od ponad pięciu lat – są w tej chwili przyczyną mojego wzmożonego napięcia i podłożem ryjącego banię głodu nikotynowego oraz spazmatycznych ruchów powiek. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego, absolutnie nic. Po prostu jestem dziś nieco poirytowany. To wszystko. Dotrę na Brooklyn, odwiedzę staruszka, będę gładki w obejściu, wybiorę się na przyjęcie, wręczę mu prezent wybrany i zapakowany przez żonę, pogawędzę z siostrzeńcami i siostrzenicami, zostanę na wymaganą liczbę dni – a potem pojadę w cholerę.
Uchylam drzwiczki samochodu.
– Gdzie się podziewasz? Spóźnię się na wykład! – wrzeszczę wprost w wilgotne powietrze i w tej samej chwili dostrzegam na podłodze wymięte pudełko zapałek. Nurkuję po nie jak poławiacz pereł, a po chwili już trzymam je triumfalnie w dłoni.
W tym momencie moja żona otwiera szarpnięciem drzwi i zaczyna przypinać niemowlę do fotelika.
Robię wydech i zapalam zapałkę. Jeśli ruszymy od razu, powinniśmy zdążyć.
Marithe gramoli się na swoje miejsce, pies wciska się za nią, wchodzi na siedzenie i daje susa do bagażnika; otwierają się drzwi pasażera i do auta wślizguje się moja żona. Ma na sobie męskie spodnie przepasane czymś, co podejrzanie przypomina mój jedwabny krawat. Na górę narzuciła kurtkę, która, wiem to na pewno, jest warta więcej niż moje miesięczne uposażenie – obszerny, szpetny łach ze skóry i tweedu, pasków i pętelek – a na głowie ma czapkę z królika z fikuśnymi nausznikami. Czyżby następny prezent od Donala? Mam ochotę dopytać, ale nie robię tego ze względu na Marithe.
– Uf! – sapie moja żona. – Ale tam syf.
Rzuca na tylne siedzenie kosz wiklinowy, płócienny worek, coś w rodzaju miedzianego kandelabra i wreszcie zmatowiałą przedpotopową trzepaczkę.
Milczę jak zaklęty.
Wrzucam pierwszy bieg i zwalniam hamulec ręczny, z perwersyjnym uczuciem spełnienia, jakby nakłonienie rodziny do wyjazdu z dziesięciominutowym opóźnieniem było wybitnym osiągnięciem, i wciągam do płuc pierwszy dziś dymek, a on zwija się tam w kłębek jak kot.
Moja żona wyciąga rękę, wyrywa mi papierosa z ust i go gasi.
– Ej! – protestuję.
– Nie przy dzieciach – upomina i ruchem głowy wskazuje tylne siedzenie.
Już mam przechwycić ten argument i go rozwinąć – mam w głowie całą linię obrony na temat porównania zagrożeń płynących z używania broni i palenia papierosów w towarzystwie nieletnich – ale moja żona zwraca ku mnie twarz, wpija we mnie spojrzenie zielonych oczu i obdarza uśmiechem naznaczonym taką czułością i zażyłością, że słowa mojej przećwiczonej przemowy odpływają jak woda do spustu.
Kładzie mi dłoń na nodze, ledwie w granicach przyzwoitości, i szepcze:
– Będę za tobą tęsknić.
Jako lingwistę zachwyca mnie liczba form wynajdowanych przez dwoje dorosłych dla omówienia życia erotycznego w obecności nieświadomych niczego małych dzieci. To świadectwo, apoteoza adaptacyjności semantycznej języka. Kiedy moja żona uśmiecha się w ten sposób i mówi, że będzie za mną tęsknić, to zasadniczo można to przetłumaczyć tak: kiedy cię nie będzie, to nici z tego, ale jak tylko wrócisz, zaprowadzę cię do sypialni, zdejmę z ciebie wszystkie ubrania i przystąpię do rzeczy. A gdy ja odchrząkuję i odpowiadam, że też będę za nią tęsknić, to myślę: uhm, będę na to czekał cały tydzień.
– Nie przejmujesz się tą podróżą?
– Na Brooklyn? – pytam, siląc się na swobodę, ale słowa wydają się nieco zduszone.
– Do ojca – uściśla.
– A! – Kręcę dłonią młynka w powietrzu. – Tak. Będzie dobrze. On… yyy… będzie dobrze. W końcu lecę na krótko, prawda?
– Według mnie on… – zaczyna.
Marithe może coś wyczuła, bo krzyczy znienacka, nieco głośniej niż potrzeba:
– Brama! Brama, maman!
Hamuję. Moja żona odpina pas, otwiera zamaszyście drzwiczki, wysiada, zatrzaskuje je za sobą i wychodzi poza kadr wytyczony przez nakrapiany deszczem romb okna pasażera. Chwilę później wyłania się w panoramie przedniej szyby: oddala się od samochodu. To pobudza u niemowlaka synapsę odpowiedzialną za komunikację przedwerbalną; układ nerwowy podpowiada mu, że uciekające plecy matki to zła wiadomość, że może już nigdy nie wrócić, a on sam sczeźnie z głodu, że towarzystwo jego nieco roztrzepanego i tylko tymczasowo obecnego ojca nie wystarczy mu do przetrwania (coś w tym jest).Wydaje z siebie rozpaczliwy ryk, sygnał dla matki: porzuć misję, nakazuję natychmiastowy odwrót.
– Calvinie – uspokajam go i wykorzystuję wolną chwilę do wydłubania skręta zza deski rozdzielczej. – Nie traćże ducha.

 
Wesprzyj nas