“Europa o północy” to drugi tom cyklu „Pęknięta Europa”. W podzielonej Europie wyrastają kolejne quasi-państewka. Dla Jima, oficera wywiadu, to koszmar…


Europa o północyCo tydzień z zaprzyjaźnionego dotychczas kraju wypączkowuje nowy organizm państwowy, który może – ale nie musi – sprzyjać interesom Anglii. Trudno za tym wszystkim nadążyć.

Jednak sytuacja ma się jeszcze pogorszyć. Atak nożownika w londyńskim autobusie rzuca go w świat, w którym jego służba przygotowuje się do starcia z innym wszechświatem i w którym pojawia się człowiek mogący dzierżyć klucz do najściślej strzeżonych tajemnic Europy…

***

Jedna z najbardziej wyjątkowych powieści SF tej dekady”.
„LA Review of Books”

Sugestywna proza autora, intymna znajomość Europy Wschodniej i jego fuzja Kafki z Lenem Deightonem tworzą czarującą powieść o intrydze i paranoi.
„The Guardian”

Mapa Europy została przerysowana, a kartografowie wciąż pracują… dla tych, którzy chcieliby sobie wykroić własne królestwa, największym darem w wizji przyszłości Dave’a Hutchinsona jest możliwość przekraczania granic.
Strange Horizons

Intrygujący świat, charyzmatyczne postacie (…) Europa o północy, jak jej poprzedniczka Europa jesienią, jest pulsującą, energetyczną literaturą najwyższej próby.
„LA Review of Books”

Hutchinson pisze świetnie, wyróżniają go nie tylko żywe, wnikliwie scharakteryzowane postacie, ale też nieco czarne poczucie humoru, przez co jego twórczość dostarcza trochę mrocznej rozrywki, a zarazem wydaje się niepokojąco trafna i na czasie.
Locus

Z pozorną literacką łatwością Hutchinson splata bogate wątki, snując skomplikowaną alegorię politycznych manipulacji, podstępów i umiejętnego zarządzania państwem.
„The Guardian”

Cykl „Pęknięta Europa”:

Europa jesienią
Europa o północy
Europa w zimie

Dave Hutchinson urodził się 1960 r. w Sheffield. Studiował amerykanistykę na University of Nottingham. Przez 25 lat pracował jako dziennikarz. Autor czterech powieści i licznych zbiorów opowiadań.

Dave Hutchinson
Europa o północy
Pęknięta Europa |2
Przekład: Mirosław P. Jabłoński
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 3 lipca 2018
 
 

Europa o północy


CZĘŚĆ PIERWSZA
WYGNAŃCY

PO JESIENI

1

W chłodne, mgliste poranki lubiłem schodzić nad rzekę i wędkować przez jakiś czas. Nigdy niczego nie złowiłem, ale to nie było szczególnie ważne. Odprężało samo stanie na brzegu, zarzucanie wędki i obserwowanie pomarańczowego spławika unoszonego przez prąd wody. Arblaster, portier w mojej Rezydencji, zaopatrywał mnie w kanapki i termos, a ja spędzałbym tam z przyjemnością cały dzień. Niekiedy potrafiłem niemal zapomnieć o tym, co powinienem był robić.
Pewnego dnia haczyk zaczepił o coś wielkiego i opornego. Wysilałem się, żeby wyciągnąć obiekt z dna, wyobrażając sobie kłody drewna i stare rowery. Mówiono, że ten odcinek rzeki zamieszkuje ogromny szczupak liczący ze sto lat i mający niemal dwa metry długości, ale to nie była ryba. Zamiast niej pojawił się jeden z uciekinierów, kołyszący się na powierzchni wody i wzdęty z powodu procesów gnilnych; jego plecy opinał ciasno gruby płaszcz z sześcioma poszarpanymi otworami.
Kazałem bagrować ten odcinek rzeki, z którego wyciągnięto trzy kolejne ciała, wszystkie podobnie spuchnięte i tak samo podziurawione.
– Gdzieś tam powinien być rzekomo ten wielki, kurewsko stary szczupak – zwrócił się do mnie John Holden, gdy obserwowaliśmy, jak jego zespół rzuca ponownie dragę do wody.
Skinąłem głową.
– Słyszałem o tym.
– Założę się, że przepłoszyliśmy dzisiaj tego sukinsyna.
– Jeśli ma choć trochę rozumu, to jest już gdzieś indziej.
Usłyszałem mlaskanie jego woderów w błocie poniżej brzegu.
– Jest tutaj od chuja żarcia, to na pewno. Nie rozumiem, dlaczego zawracasz sobie głowę wędkowaniem w tym miejscu.
– To mi pomaga myśleć.
John ssał fajkę, obserwując swoich ludzi szamoczących się na płaskodennej łodzi. Zamontowana na rufie draga składała się z napędzanego parą kabestanu, z którego zwisał długi łańcuch. Na jego końcu znajdowała się mosiężna rama z wielkimi, tępymi, przylutowanymi na twardo hakami. John i ja staliśmy na brzegu od trzech godzin, nadzorując operację, a w tym czasie dwoje jego studentów wpadło do wody, jeden zaś musiał zostać wycofany ze służby, gdyż to, co się pojawiało na włóku, przyprawiało go nieustannie o mdłości.
– Głupie dranie – skomentował John, kręcąc głową, a ja nie wiedziałem, czy ma na myśli studentów czy też zwłoki, które wyciągaliśmy z wodorostów.
– Mogło im się udać – powiedziałem, postanawiając być wyrozumiały wobec chłopców i dziewcząt na łodzi. – Zawsze warto spróbować.
John pokręcił głową. Wyjął fajkę z ust i wskazał nią przeciwległy brzeg rzeki.
– Nawet dzieciaki wiedzą, że tutaj nie próbuje się blitzu.
Dawno temu, jeszcze przed moim urodzeniem, ktoś nazwał ten odcinek rzeki Pasem Startowym Numer Cztery, prawdziwą autostradą nieudanych ucieczek. W tym miejscu rzeka była szeroka, a nurt leniwy, łatwy do pokonania. Łąki po drugiej stronie, ukryte pod dryfującymi malowniczo poziomymi pasmami mgły, były usiane minami-pułapkami, do których usunięcia jeszcze się nie zabraliśmy. Jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt kilometrów dalej rósł las Abbotsbury, którego mapy mogły się znajdować – albo i nie – w Apokryfach i który był podobnie zaminowany. A za nim wznosiły się Góry. Z mojego gabinetu w Budynku Administracji widywałem niekiedy śnieg na ich szczytach, gdy pogoda była odpowiednia, a powietrze nadzwyczaj czyste. Tylko szaleniec porywałby się na ucieczkę Pasem Startowym Numer Cztery. Akta, które odziedziczyłem po moim poprzedniku, wskazywały jednak, że dorobiliśmy się mnóstwa szaleńców. W trakcie ostatnich dwóch dziesięcioleci życie straciło tutaj ponad siedemdziesiąt osób – czy to na łąkach, czy w lesie. Nikt nie dotarł do Gór.
– Nie rozumiem, dlaczego ciągle próbują – powiedziałem.
John spojrzał na mnie.
– Czego nie rozumiesz?
No właśnie. Przekazałem prośbę do Apokryfów i ku mojemu zaskoczeniu przed upływem miesiąca na moim biurku wylądowało cienkie streszczenie akt. Oprawione w płowożółtą okładkę z czerwonym paskiem z napisem Poufne w rogu, przedstawiało szczegółowo działania „Grupy Ucieczkowej 9”, która wykorzystała chaos Jesieni, żeby ukryć swój blitz.
To była smutna lektura. Apokryfy należało traktować z odrobiną rezerwy, ale jeśli akta były chociaż w przybliżeniu dokładne, to akcja Grupy Ucieczkowej 9 mogła być ostatnią próbą zwiania stąd. Gdyby zaczekali jeszcze kilka tygodni, mogliby się już nie trudzić, ale pamiętałem tamten okres i nie potrafiłem ich winić za to dążenie.
Odłożyłem teczkę, myśląc, że będzie stanowiła mały, smutny przypis do naszej kolektywnej Historii, ale podczas następnego spotkania Rady Chris Davenport powiedział:
– Jeśli to była Grupa Ucieczkowa 9, to co się stało z pozostałymi ośmioma?
Wszyscy spojrzeli na mnie, a ja jęknąłem w odpowiedzi i pochyliłem się tak nisko, że dotknąłem czołem blatu stołu.
– Powinieneś myśleć o tego rodzaju sprawach – powiedział mi łagodnie Rossiter.
– Tak – odparłem, siadając prosto i robiąc notatkę. – Tak, przepraszam.
– Ponieważ pozostałym ośmiu mogło się udać – ciągnął Chris, nie przejmując się, że jeszcze bardziej komplikuje mi życie, które było już wystarczająco skomplikowane.
Zrobiłem kolejną notatkę.
– Każę ponownie bagrować rzekę.
– Chodzi mi o to – mówił dalej Chris – że dlaczego mieliby się nazwać Grupą Ucieczkową 9, jeśli nie było poprzednich ośmiu?
Powiodłem wzrokiem wokół stołu. Obecni patrzyli na mnie.
– A dlaczego nie? – zapytałem słabym głosem.
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, ale Rossiter podniósł dłoń, nakazując milczenie. Kiedy już zapadła cisza, spojrzał na mnie.
– Mamy tylko notatkę – powiedziałem. – Pochodzi z nieprzypisanej Historii Rezydencji. Nie wiemy, skąd się wzięli, i nie znamy ich nazwisk.
Rossiter zrozumiał, o czym mówię, i stwierdził:
– Nie.
Odłożyłem ołówek i plasnąłem dłońmi o blat przed sobą.
– Nie mogę nikogo do tego wyznaczyć, Richardzie, i nie mogę zrobić tego sam. Jestem zajęty.
– Wszyscy jesteśmy zajęci – poinformował mnie. – Mam stos memorandów od Harry’ego Poola, który chce, żeby ludzie zajęli się grypą na South Side.
– Zrobię to, gdy będę miał czas – obiecałem.
– To niewyjaśniony wątek, który przysparza nam mnóstwa różnych kłopotów – powiedział, patrząc na mnie ponad oprawkami okularów.
– Tak jest, sir.
– I przestań zwracać się do mnie „sir”.
Nie miałem czasu przejmować się Grupą Ucieczkową 9. Zawsze było zbyt dużo roboty i za każdym razem, kiedy pozwoliłem sobie na coś więcej niż przelotny kontakt z moją tacką na pocztę przychodzącą, zdawało się, że czeka na mnie jeszcze więcej pracy. Złożyłem kolejną prośbę do Apokryfów, żeby sprawdzono wszystko, co mogłoby nam przynieść jakieś informacje o składzie osobowym GU9, ale niczego nie znaleziono. Jakiś miesiąc po mojej pechowej wyprawie na ryby zaczęło wyglądać na to, że środki bezpieczeństwa otaczające GU9 były lepsze niż w większości innych wypadków. Tym większa szkoda, że nie zaliczyli ostatniej bazy.
To mniej więcej wtedy wróciłem nad rzekę. Pierwszego poranka, gdy obserwowałem spławik podskakujący łagodnie na powierzchni wody, rytmiczny chlupot w górze rzeki zaanonsował pojawienie się wiosłującej energicznie młodej kobiety w canoe. Tkwiłem na swoim miejscu, a łódka przepłynęła obok, zatapiając spławik.
Canoe przemknęło z pluskiem i zniknęło z pola widzenia za zakrętem rzeki, a mnie nie pozostało nic innego, jak nawinąć linkę na kołowrotek. Na końcu żyłki nie było nic prócz końca żyłki, skręconego niczym włos łonowy. Haczyk, spławik i jakieś trzydzieści centymetrów przyponu zostały gładko odcięte.
Kiedy się pakowałem, wrócił plusk-plusk. Przywiosłowała do brzegu i chwyciła się wystającego korzenia, żeby nie uniósł jej prąd.
– Hej.
– Hej tam – odparłem.
Lekkim ruchem brody wskazała mój sprzęt wędkarski.
– Złowiłeś coś?
– Nic a nic.
Rozejrzała się, popatrzyła na rzekę i krzaki porastające brzeg.
– A w ogóle coś kiedyś złapałeś?
– Absolutnie nic.
Patrząc na mnie, zmarszczyła nos w sposób, który wydał mi się dosyć atrakcyjny.
– Nietęgi z ciebie wędkarz, co?
Zapiąłem sprzączki torby wędkarskiej i zarzuciłem ją sobie na ramię.
– To szkoła myślenia – wyjaśniłem, podnosząc spinning – która uczy, że ryby są w istocie dużo inteligentniejsze od ludzi, ale dysponując jedynie pamięcią krótkotrwałą, zapominają o tym, jakie są bystre. W związku z tym zadaniem wędkarza jest ocenić, w którym momencie ryby są najgłupsze i najłatwiej je złowić.
Oddam jej sprawiedliwość – zastanowiła się nad tym.
– To bzdura! – stwierdziła.
– Poza tym na tym odcinku rzeki nie ma ryb. To mi pomaga myśleć – dodałem na wypadek, gdyby wzięła mnie za wariata. – Dokąd płyniesz?
– Szukam pracy.
– A co robisz?
– Wykładam literaturę. Jest tutaj jakaś posada?
Odłożyłem wędkę.
– Jak się nazywasz?
– Araminta Delahunty. A ty?
– Rupert von Hentzau. – Ostatnio czytałem zbyt wiele Anthony’ego Hope’a. Wyciągnąłem rękę, żeby pomóc jej wysiąść z canoe. – Jestem pewien, że możemy ci znaleźć jakieś zajęcie.

Pożałowałem tego, w jaki sposób się przedstawiłem. Zaczęła sypać jak z rękawa dowcipami na temat Więźnia na zamku Zenda. Nie zgodziła się używać mojego prawdziwego imienia, woląc zamiast tego nazywać mnie „Rupe”. Uczyła z pasją i surowością, które na przemian zniechęcały i urzekały jej studentów. Nie sypiała ze mną, ale upierała się przy paradowaniu nago po moim mieszkaniu i nie widziała niczego niezwykłego we wchodzeniu do łazienki i nawiązywaniu ze mną rozmowy, kiedy siedziałem na kiblu.
Powiedziała, że przepłynęła kajakiem niemal sto sześćdziesiąt kilometrów, ze Szkoły 902 na East Side, i przeciągała nieco samogłoski na wschodni sposób. Zawsze miała mnóstwo pytań. Chciała wiedzieć, w jaki sposób Jesień nastała w tej części Kampusu, jaka była ostatnia Zima, jak są zorganizowane rejestry Rezydencji. Miała zupełnie fatalny zmysł orientacji – „Jedyny sposób, żeby się wydostać z tamtego pieprzonego miejsca, to rzeką, Rupe”, powiedziała mi pewnego dnia. „Na rzece nie można zabłądzić” – i zebrała oszałamiającą liczbę map. „Po prostu ogarniam sytuację”, nazwała to.
Przywiozła ze sobą ze wschodu cztery komplety ubrań i metalową walizeczkę zamykaną na klucz. Czytała zachłannie, dokładając do całego dnia zajęć szkolnych cztery czy pięć godzin spędzanych w Bibliotece. Medytowała rankami, a wieczorami uprawiała coś w rodzaju tańca, który nazywała jakoś tak jak „kapibara” i twierdziła, że to także rodzaj walki wręcz.
W tym czasie drobna, smutna tajemnica Grupy Ucieczkowej 9 zaczynała pochłaniać znaczną część mojego czasu. To, że nie poznaliśmy do tej pory tożsamości czterech topielców wydobytych z rzeki, było irytujące, prawda, ale Jesień pozostawiła nam setki niezidentyfikowanych i często niemożliwych do zidentyfikowania zwłok, a ja uważałem, że mógłbym jakoś przeżyć ze świadomością istnienia kolejnych czterech. Musi nadejść chwila, w której przestajesz się dręczyć zmarłymi.

– Uciekli cztery dni przed Jesienią – powiedziałem Radzie.
– Biedne gnojki – stwierdził ktoś.
Rossiter przyglądał mi się przez dłuższą chwilę.
– I?
Sprawdziłem swoje notatki i wzruszyłem ramionami.
– I.
– To wszystko? Po dwóch miesiącach?
– To wszystko, co zdołałem wydobyć z Apokryfów – wyjaśniłem mu, po czym wdaliśmy się w pojedynek wzrokowy, który przegrałem.
– Jeśli Grupa Ucieczkowa 9 nie była pierwszą, a wszystkie pozostałe miały tę samą liczebność – odezwał się Joe Richardson – to daje trzydzieści sześć osób. Z czego brakuje nam trzydziestu dwóch.
– Tylko wtedy, jeśli były tak samo liczne – wtrącił Ian Daniel, zawsze chętny podpiąć się pod innych. – Być może nie znaleźliśmy jeszcze wszystkich ciał z Grupy 9.
– Kazałem jeszcze raz przebagrować rzekę i nie znaleźliśmy więcej zwłok – powiedziałem. – Czy wy nie czytacie moich raportów, chłopaki?
– Panowie – ostrzegł Rossiter.
– To się robi śmieszne – zwróciłem się do niego. – Nie mam na to czasu. Nadal pomagam przygotowywać sprawę przeciwko Fakultetowi Humanistycznemu.
– Uznałbym zatem, że ma to związek z twoją pracą – stwierdził Rossiter. – Pas Startowy Numer Cztery to terytorium Fakultetu Humanistycznego.
Westchnąłem. Nie dane mi było się tego pozbyć bez względu na to, jak bardzo się starałem.
– Dobra, przyjrzę się temu. Ale będę potrzebował pomocy. Bibliotekarze tego nie udźwigną; wiesz, jacy są. Brakuje mi ludzi, a ci, których mam, są przeciążeni. Nie mogę sam przeorać całych pieprzonych Apokryfów.
Rossiter skinął głową.
– W porządku, dostaniesz to, czego chcesz. Dopilnuję, żebyś dostał asystenta naukowego.
– Kilku asystentów naukowych. – Patrzyliśmy na siebie przez kilka sekund, ale wiedziałem, że to nie ma sensu, więc w końcu podniosłem przypadkową teczkę ze stosu akt przed sobą i pomachałem nią ze znużeniem w jego stronę, żeby zademonstrować mój wzrastający nieustannie nawał prac.
Ruchem głowy wskazał dossier.
– To i tamto – powiedział – jest dokładnie tym samym.
Pojąłem nagle, czym macham.
– Nie jest – zaoponowałem. Przeczytałem rano te dokumenty i nie były podobne do niczego, co widziałem wcześniej.
Przesunął czubkiem języka między górną wargą a zębami.
– To okropność – stwierdził oschle. Zaczął zbierać swoje notatki. – Potrzebujemy wszystkich dostępnych ludzi do pomocy przy odbudowie East Side.
– East Side może zaczekać.
Spojrzał na mnie i pokręcił głową. Cmoknął.
– Wstydź się. I ty żyjesz z laską ze wschodu?
– Nie jest moją laską – zaprzeczyłem, a wokół stołu przetoczyła się fala śmiechu, na co liczył Rossiter.
W ostatnich tygodniach atmosfera podczas regularnych spotkań bywała nieco napięta. Nikt nie wyglądał na wyspanego. Nieraz, w odniesieniu do Starej Rady, pojawiało się określenie „masowa egzekucja”. Wszyscy odkrywaliśmy, że demokracja jest dużo trudniejsza, niż nam się zdawało.

 
Wesprzyj nas