Dr Amin Dżaafari, Arab izraelskiego pochodzenia, pracuje jako chirurg w szpitalu w Tel Awiwie. Jest oddany swojej pracy, szanowany i podziwiany przez kolegów i społeczność. Nauczył się żyć w owładniętym chaosem i przemocą mieście…


ZamachKiedy dochodzi do zamachu bombowego w wypełnionej dziećmi restauracji, pracuje niestrudzenie, aby pomóc zszokowanym pacjentom z izby przyjęć.

W pewnym momencie identyfikuje szczątki własnej żony i dowiaduje się, że to ona była zamachowcem samobójcą. Nie może i nie chce uwierzyć, że kobieta, z którą żył i którą kochał, była kimś zupełnie innym, osobą zdolną do zamordowania dzieci.

Wiele ryzykując, postawania dowiedzieć się prawdy o osobie, z którą spędził ostatnie piętnaście lat…

Na podstawie książki w 2012 roku powstał film nagrodzony m.in. na międzynarodowym festiwalu filmowych w San Sebastian oraz w Marakeszu, gdzie zdobył Grand Prix. Obraz został zakazany w państwach arabskich ze względu na sceny kręcone w Izraelu.

Yasmina Khadra – pseudonim Mohammeda Moulessehoula, algierskiego pisarza, tworzącego w języku francuskim, ur. 10 stycznia 1955 r. w miejscowości Kenadsa, w Algierii. Jego powieść “Jaskółki z Kabulu” opowiadająca o Afganistanie pod rządami talibów znalazła się wśród finalistów międzynarodowej nagrody literackiej International IMPAC Dublin Literary Award. W 2004 r. „Newsweek” ogłosił go jednym z rzadkich pisarzy zdolnych oddać znaczenie przemocy we współczesnej Algierii, a w 2014 roku startował w wyborach prezydenckich. W przekładzie na język polski ukazało się 7 powieści, w tym “Co dzień zawdzięcza nocy”, “Afrykańskie równanie”, “Aniołowie umierają od naszych ran” i “Ostatnia noc Kaddafiego” opublikowane nakładem wydawnictwa Sonia Draga.

Yasmina Khadra
Zamach
Przekład: Beata Kowalska
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 13 czerwca 2018
 
 

Zamach


Nie pamiętam, żebym słyszał wybuch. Może jakiś gwizd, coś jak zgrzyt rozdzieranego materiału, ale nie jestem pewny. Moją uwagę przykuwał ów swoisty bożek, wokół którego roiła się chmara owieczek, podczas gdy jego gwardia pretoriańska torowała mu drogę do samochodu. „Proszę o przejście. Proszę się rozstąpić”. Wierni rozpychali się łokciami, żeby zobaczyć szajcha z bliska, musnąć połę jego koszuli. Wielbiony starzec odwracał się, od czasu do czasu pozdrawiając znajomego lub dziękując akolicie. Ascetyczną twarz rozświetlało spojrzenie ostre jak klinga bułatu. Próbowałem wydostać się z kłębowiska miażdżących mnie ciał, bez skutku. Szajch wskoczył do samochodu, pomachał ręką zza pancernej szyby, dwaj ochroniarze usiedli po obu jego stronach… Potem już nic. Na niebie pojawiły się smugi i pośrodku ulicy rozbłysło coś podobnego do błyskawicy. Fala uderzeniowa runęła z całą siłą, rozrzucając tłum, który więził mnie w swym szaleństwie. W ułamku sekundy niebo się zawaliło, a ulica, przed chwilą brzemienna religijną ekstazą, pogrążyła się w chaosie. Ciało jakiegoś mężczyzny, a może chłopca, przemknęło przez wciągający mnie wir niczym mroczny flesz. Co się dzieje?… Pochłonął mnie wzbity kurz i ogień, wyrzucając poprzez tysiące odłamków. Mam niejasne poczucie, że się rozpadam, roztapiam w ogniu wybuchu… Kilka metrów dalej – czy może całe lata świetlne – płonie samochód szajcha. Oplatają go żarłoczne macki, wypełniając powietrze potwornym smrodem kremacji. Ich trzask pewnie jest przerażający, ja go nie słyszę. Nagła głuchota odgradza mnie od miejskiego hałasu. Nic nie słyszę, nic nie czuję, po prostu unoszę się w powietrzu, lecę.
Unoszę się całą wieczność, potem spadam na ziemię oszołomiony, rozdarty, lecz zadziwiająco przytomny, z oczami większymi od potworności, która zwaliła się na ulicę. W chwili gdy dotykam ziemi, wszystko zamiera: płomienie nad rozerwanym samochodem, dym, chaos, zapachy, czas… Tylko jakiś niebiański głos wznoszący się nad niezbadaną ciszą śmierci śpiewa: „kiedyś wrócimy do naszej dzielnicy”. Właściwie to nie głos: przypomina szmer, filigran… W mojej głowie coś ożywa… „Mamusiu!”, woła dziecko. Jego krzyk jest słaby, ale wyraźny, czysty. Dochodzi z daleka, z innej, rozpogodzonej rzeczywistości… Płomienie pożerające samochód trwają w bezruchu, odłamki nie spadają… Moja ręka na żwirze szuka samej siebie: myślę, że oberwałem. Próbuję poruszyć nogami, podnieść głowę; nie słucha mnie żaden mięsień… „Mamusiu”, krzyczy dziecko… „Jestem, Aminie…” I naprawdę jest, wyłania się zza kurtyny dymu. Idzie pośród zawieszonego w powietrzu gruzu, zamarłych gestów, ust otwartych na otchłań. Jej zasłona barwy mleka i udręczone spojrzenie sprawiają, że przez chwilę biorę ją za Dziewicę. Matka zawsze taka była, promienna i zarazem smutna, jak woskowa świeca. Kładąc dłoń na moim rozpalonym czole, wyciągała ze mnie całą gorączkę i wszystkie smutki… I jest tutaj; jej magia nie straciła nic ze swej siły. Moje ciało przeszywa dreszcz uwalniający wszechświat, wyzwalający szaleństwo. Płomienie podejmują makabryczny taniec, odłamki ożywają w locie, na nowo wybucha panika… Mężczyzna w strzępach ubrania, z twarzą i rękami pokrytymi sadzą, próbuje podejść do płonącego samochodu. Jest ciężko ranny, ale pcha go niepojęty upór; za wszelką cenę chce ratować szajcha. Ilekroć kładzie rękę na drzwiach, odpycha go strzelający płomień. Wewnątrz samochodu płoną uwięzione ciała. Z drugiej strony nadchodzą dwa zakrwawione widma. Próbują otworzyć tylne drzwi. Widzę, że wywrzaskują rozkazy, a może krzyczą z bólu, ale ich nie słyszę. Obok leży starzec. Wbija we mnie tępe spojrzenie zniekształconej twarzy. Nie wydaje się świadomy, że jego flaki są na wierzchu, że krew spływa strumieniem w uliczną wyrwę. Jakiś ranny pełznie po rumowisku, na plecach ma wielką dymiącą plamę. Przeczołguje się tuż przy mnie, jęczący i oszołomiony, i nieco dalej wydaje ostatnie tchnienie z szeroko otwartymi oczami, jak gdyby nie mógł pojąć, że jemu mogło się to przydarzyć. Dwóm widmom w końcu udaje się wybić przednią szybę. Rzucają się do środka samochodu. Z pomocą śpieszą inni ocaleni. Gołymi rękami szarpią płonący pojazd, tłuką szyby, mocują się z drzwiami i wreszcie wydobywają ciało szajcha. Dziesięć rąk je przenosi, kładzie na chodniku z dala od żaru, podczas gdy chmara innych rąk walczy, by ugasić ubranie. Czuję stada mrówek w biodrze. Moje spodnie niemal znikły, okrywają mnie strzępy, miejscami zwęglone. Noga leży przy moim boku. Z golenią łączy ją tylko groteskowy i zarazem przerażający cienki pasek mięsa. Nagle opuszczają mnie wszelkie siły. Mam uczucie, że włókna mego ciała odrywają się od siebie, już się rozkładają … W końcu dociera do mnie zawodzenie karetki; uliczne odgłosy powoli ożywają, nacierają, ogłuszają. Ktoś pochyla się nade mną, pobieżnie mnie bada i odchodzi. Widzę, jak kuca przy kupie zwęglonego mięsa, sprawdza jej puls, daje znak noszowym. Inny mężczyzna ujmuje mój nadgarstek i zaraz go puszcza… „Już po nim. Nic tu nie pomożemy…” Chcę go zatrzymać, zmusić, by rzetelnie odrobił lekcje: moja ręka odmawia posłuszeństwa, wypiera się mnie. „Mamusiu”, znów odzywa się dziecko… Szukam matki pośród chaosu… Widzę tylko rozciągające się jak okiem sięgnąć gaje pomarańczowe… Gaje dziadka… Patriarchy… Krainę drzew pomarańczowych, gdzie na co dzień było lato… I chłopca snującego marzenia na skale. Niebo jest przejrzyście niebieskie. Drzewa pomarańczowe wyciągają ku sobie dłonie w nieskończoność. Dwunastoletni chłopiec i wrażliwe serce. W tym kochliwym wieku, dlatego po prostu, że jest w nim ufność nie mniejsza od jego radości, chciałby schrupać księżyc jak owoc, pewny, że wystarczy wyciągnąć rękę, by pochwycić szczęście całego świata… I oto wbrew tragedii, która na zawsze oszpeciła wspomnienie tego dnia, wbrew ciałom dogorywającym na jezdni i całunowi płomieni spowijającemu samochód szajcha, na moich oczach chłopiec zrywa się i z ramionami rozpostartymi niczym skrzydła krogulca biegnie wśród pól, gdzie każde drzewo jest jak z baśni… Łzy zalewają mi twarz… „Ten, kto ci powiedział, że mężczyźni nie płaczą, nie wie, co znaczy być mężczyzną”, powiedział ojciec, gdy znalazł mnie zrozpaczonego w pokoju, gdzie spoczywało ciało patriarchy. „To nie wstyd płakać, mój mały. Łzy są tym, co w nas najszlachetniejsze”. Nie chciałem puścić ręki dziadka, kucnął więc i wziął mnie w ramiona. „Siedzenie tutaj nic nie da. Zmarli są nieżywi, skończeni. Gdzieś tam już odsiedzieli swoją karę. A żywi to duchy, jeszcze zanim wybije ich godzina…” Dwaj sanitariusze podnoszą mnie i kładą na noszach. Podjeżdża karetka na wstecznym biegu, z szeroko otwartymi drzwiami. Czyjeś ręce wciągają mnie do wnętrza, rzucają niemal wśród inne trupy. W ostatnim drgnięciu słyszę własne łkanie… „Boże, to jakiś straszny koszmar, spraw, żebym się obudził, tylko szybko”…

1

Po operacji Ezra Ben Haim, nasz dyrektor, przychodzi do mojego pokoju. Jest mężczyzną zwinnym i żwawym, mimo że dawno przekroczył sześćdziesiątkę i zaczął tyć. W szpitalu przezywają go wachmistrzem, bo wprowadził iście wojskową dyscyplinę i ma przyciężkie poczucie humoru. Ale w trudnych chwilach pierwszy zakasuje rękawy, a pole walki opuszcza ostatni.
Zanim się wystarałem o izraelskie obywatelstwo, kiedy jako młody chirurg robiłem wszystko, żeby dostać etat, stał za mną murem. Choć był tylko skromnym ordynatorem, używał niewielkich wpływów związanych ze stanowiskiem, by trzymać na dystans moich wrogów. W tamtych czasach synowi beduina trudno było wejść do środowiska złożonego z elity uniwersyteckiej bez wywołania odruchu wymiotnego. Wszyscy koledzy z roku byli zamożnymi Żydami, nosili złote bransoletki, a na parkingu czekały na nich kabriolety. Patrzyli na mnie z góry, a każdy mój sukces odbierali jako zamach na ich pozycję społeczną. Gdy któryś z nich doprowadzał mnie do ostateczności, Ezra nawet nie pytał, kto zaczął. Zawsze brał moją stronę.
Otwiera drzwi bez pukania, patrzy na mnie z ukosa z cieniem uśmiechu w kąciku ust. W ten sposób okazuje zadowolenie. Potem, gdy obracam się z fotelem, by znaleźć się na wprost niego, zdejmuje okulary, wyciera szkła o przód kitla i mówi:
– Ponoć ściągnąłeś pacjenta z zaświatów.
– Bez przesady.
Zakłada okulary na nos o brzydkich nozdrzach, kiwa głową. Gdy po chwili budzi się z zamyślenia, jego spojrzenie znów jest surowe.
– Wybierasz się wieczorem do klubu?
– Nie ma mowy, wraca żona.
– A mój rewanż?
– Jaki? Nie wygrałeś ze mną ani razu.
– To nie w porządku, Aminie. Zawsze korzystasz z tego, że mam złą passę, żeby mi dokopać. A dziś, kiedy jestem w formie, robisz uniki.
Opadam na oparcie fotela, żeby lepiej widzieć jego twarz.
– Chcesz znać prawdę, biedaku? Nie masz już tyle siły co kiedyś i nie chcę tych resztek nadużywać.
– Nie pozbędziesz się mnie tak szybko. Jeszcze ci kiedyś zamknę buzię raz na zawsze.
– Niepotrzebna ci do tego rakieta. Wystarczy mnie zwolnić i sprawa załatwiona.
Obiecuje to przemyśleć, unosi palec do skroni, lekceważąco salutując, i wraca strofować pielęgniarki w korytarzach.
Gdy zostaję sam, próbuję sobie uzmysłowić, co robiłem przed najściem Ezry, i przypominam sobie, że miałem zadzwonić do żony. Podnoszę słuchawkę, wybieram numer domowy i odkładam po siódmym sygnale. Mój zegarek wskazuje trzynastą dwanaście. Gdyby Siham jechała autobusem o dziewiątej, dawno byłaby w domu.
– Nie myśl za dużo! – zaskakuje mnie doktor Kim Jehuda, wpadając do mojej klitki. I zaraz dodaje: – Pukałam przed wejściem. Bujałeś w obłokach…
– Wybacz, nie słyszałem, jak wchodzisz.
Zbywa przeprosiny wyniosłym gestem, przygląda się ruchom moich brwi i pyta:
– Dzwoniłeś do domu?
– Nic się przed tobą nie ukryje.
– I oczywiście Siham jeszcze nie wróciła?
Jej przenikliwość mnie denerwuje, ale nauczyłem się z tym żyć. Znam Kim z czasów uniwersyteckich. Nie byliśmy na tym samym roku – wyprzedzam ją o trzy długości – ale polubiliśmy się od pierwszego spotkania. Była piękna i spontaniczna. I różniła się od innych studentek, które zastanawiały się pół godziny, zanim poprosiły o ogień Araba, choćby był błyskotliwy i przystojny. Kim kochała się śmiać i miała serce na dłoni. Nasz flirt był niepokojąco naiwny. Ogromnie cierpiałem, gdy odebrało mi ją młode rosyjskie bóstwo, ledwie co odbite Komsomołowi. Jako wytrawny gracz nie protestowałem. Potem ożeniłem się z Siham, a piękny Rosjanin bez uprzedzenia wrócił do siebie natychmiast po rozpadzie sowieckiego imperium; Kim i ja pozostaliśmy przyjaciółmi, a dzięki bliskiej współpracy rozumieliśmy się świetnie.
– Dziś jest powrót z wakacji – informuje mnie. – Drogi są zapchane. Próbowałeś dzwonić do jej babki?
– W gospodarstwie nie ma telefonu.
– Zadzwoń na komórkę.
– Znów ją zostawiła w domu.
– Pech.
– Czyj? ‒ Unosi piękną brew i kiwa ostrzegawczo palcem. – Czasem dobrym chęciom brakuje odwagi i konsekwencji.
– Do odważnych świat należy – mówię, wstając. – Operacja była męcząca, musimy się pokrzepić… ‒ Ujmuję ją za łokieć i wypycham na korytarz. – Panie przodem, ślicznotko. Popatrzę sobie na te cuda, które masz z tyłu.
– Ośmielisz się to powtórzyć przy Siham?
– Tylko głupcy nie zmieniają zdania.
Śmiech Kim jest w korytarzu taką samą nutą jak girlanda kwiatów w umieralni.
Ilan Ros dosiada się do nas w bufecie, gdy kończymy obiad. Z pełną po brzegi tacą siada po mojej prawej stronie, tak by mieć Kim naprzeciw. W fartuchu rozpiętym na olbrzymim brzuchu, z tłustymi purpurowymi policzkami na wstępie pochłania trzy plastry zimnej pieczeni, potem wyciera usta papierową serwetką.
– Wciąż szukasz letniego domu? – pyta, żarłocznie mlaskając.
– Zależy gdzie.
– Myślę, że mam coś dla ciebie. W pobliżu Aszkelonu. Śliczna niewielka willa z wszystkim, co trzeba, by się odłączyć na całej linii.
Żona i ja od ponad roku szukamy niedużego domu nad morzem. Siham uwielbia morze. Raz na dwa tygodnie, o ile mam wolny weekend, wskakujemy do samochodu i jedziemy na plażę. Po długim spacerze wzdłuż plaży kładziemy się na szczycie wydm i do późnej nocy wpatrujemy się w horyzont. Zachód słońca zawsze fascynował Siham w nieogarniony dla mnie sposób.
– Sądzisz, że mnie na nią stać?
Ilan Ros wydaje z siebie krótki śmiech, który sprawia, że jego karmazynowa szyja zaczyna się trząść jak galareta.
– Tak dawno nie sięgałeś do kieszeni, Aminie, że moim zdaniem możesz spokojnie spełnić połowę marzeń…
Nagle potężny wybuch wprawia w drgania ściany, dzwonią szklanki w bufecie. Jedni patrzą na drugich niezdecydowani, potem ci, którzy siedzą blisko okien, wstają i wyglądają na zewnątrz. Kim i ja rzucamy się ku najbliższemu oknu. Ludzie pracujący na dziedzińcu szpitala trwają w bezruchu z głowami zwróconymi ku północy. Fasada budynku stojącego naprzeciw zasłania widok.
– To na pewno zamach – mówi ktoś.
Kim i ja wybiegamy na korytarz. Grupka pielęgniarek zdążyła wyjść z podziemia i biegnie w kierunku holu. Sądząc po sile fali uderzeniowej, wybuch nastąpił gdzieś niedaleko. Strażnik włącza krótkofalówkę, by się dowiedzieć, co się stało. Rozmówca odpowiada, że sam nic nie wie. Bierzemy szturmem windę. Na ostatnim piętrze biegniemy na taras nad południowym skrzydłem budynku. Jest tam już kilku ciekawskich zasłaniających oczy od słońca. Patrzą w stronę chmury dymu wznoszącej się jakieś dziesięć kwartałów od szpitala.
– To gdzieś w Ha-Kirji – mówi strażnik miejski do krótkofalówki. – Bomba albo kamikadze. A może samochód pułapka. Nie mam żadnych informacji. Widzę tylko dym unoszący się z tego miejsca.
– Musimy zejść – mówi Kim.
– Masz rację. Trzeba się przygotować do przyjęcia pierwszego transportu rannych.
Dziesięć minut później docierają strzępy informacji o prawdziwej jatce. Jedni mówią o zaatakowanym autobusie, inni o restauracji zmiecionej z powierzchni ziemi. Centralka telefoniczna skwierczy z przegrzania. Alarm pierwszego stopnia.
Ezra Ben Haim powołuje sztab kryzysowy. Pielęgniarki i lekarze kierują się do izby przyjęć, gdzie w szalonym, lecz uporządkowanym pędzie są rozstawiane wózki i nosze. Nie pierwszy raz Tel Awiwem wstrząsa zamach, toteż akcje ratownicze są coraz sprawniejsze. Ale zamach pozostaje zamachem. Nawyk sprawia, że można go ogarnąć z punktu widzenia technicznego, lecz nie ludzkiego. Emocje i trwoga nie idą w parze z zimną krwią. Zwalając się na człowieka, potworność zawsze mierzy w serce.
Ja także idę do izby przyjęć. Ezra jest na miejscu, z pobladłą twarzą i komórką przy uchu. Ruchami ręki kieruje przygotowaniami.
– W restauracji wysadził się w powietrze zamachowiec samobójca. Są zabici i wielu rannych – oświadcza. – Opróżnijcie sale trzecią i czwartą. I przygotujcie się do przyjęcia pierwszych ofiar. Karetki są w drodze.

 
Wesprzyj nas