Szesnastoletnia Emma, mieszkanka angielskiego Yorku, pewnego dnia postanawia, że kiedy dorośnie, zostanie Francuzką…


Zawsze będziemy mieli ParyżOdtąd jej życiowe wybory podporządkowane są wyłącznie jednemu celowi – zamieszkać w słynnym mieście zakochanych.

Po studiach kobieta trafia do Rouen, gdzie pracuje jako nauczycielka angielskiego. Tam poznaje swojego przyszłego męża, Oliviera. Oboje postanawiają przeprowadzić się do wymarzonego Paryża.

Miasto świateł szybko jednak rozczarowuje, a Emma stopniowo zdaje sobie sprawę, że to, czego szukała całe życie, to niekoniecznie eleganckie mieszkanie we francuskiej stolicy mody, a prawdziwy, ciepły dom.

Kto nie marzył chociaż raz w życiu o podróży do Paryża?
Zabawna i lekka opowieść dla każdego, kto choćby przez chwilę uległ fascynacji miastem Prousta i Coco Channel.

 
Emma Beddington
Zawsze będziemy mieli Paryż
Jak próbowałam zostać Francuzką i poniosłam fiasko
Przekład: Grażyna Jagielska
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 23 maja 2018
 
 

Zawsze będziemy mieli Paryż


Część pierwsza

Paris, plus vague de l’Océan, miroitait donc aux yeux
d’Emma dans une atmosphère vermeille.
„Paryż, rozleglejszy od oceanu, lśnił przed jej oczyma skąpany w złocistym blasku”.

Gustav Flaubert, Pani Bovary, przeł. Aniela Micińska

1. „Elle”

W wieku szesnastu lat zdecydowałam, kim będę, gdy dorosnę – Francuzką.
Na korzyść bycia szesnastolatką przemawia właściwie tylko to, że piętnastka już minęła. W sobotnie popołudnia możemy teraz przynajmniej pójść, razem z moją przyjaciółką Alex i gromadką szkolnych kumpli z niższą kategorią popularności, do jedynego pubu w Yorku, który bez zbędnych pytań obsługuje niegodnych zaufania nastolatków. Tkwimy tam nad małym piwem i oglądamy Bee Gees na wideo, obserwowani beznamiętnie przez starszych jegomościów stanowiących pozostałą klientelę Brewer’s Arms. Jest to nowy, znaczący aspekt naszego życia towarzyskiego, ograniczonego dotąd do słuchania Radio1 w pokoju tego czy innego kumpla, przesiadywania w McDonaldach, grzebania w płytach z logo Rough Trade, przymierzania ciuchów w River Island i wyjadania darmowych ciastek wystawionych pod plastikowym kloszem w herbaciarni Betty’s. Nuda wisi nad nami jak mgła nad rzeką Ouse. Moje próby założenia młodzieżowego ruchu na rzecz rozbrojenia atomowego spełzły na niczym z powodu różnic ideologicznych oraz bezwładu, a członkowie zespołu Wind Band, w którym nieudolnie gram na klarnecie, stoją jeszcze niżej na szkolnej drabinie społecznej niż ja. Jestem zbyt tchórzliwa, by pojechać do Leeds, które postrzegamy jako szczyt cywilizacji, a gdybym nawet pojechała, nie wiedziałabym, co tam robić.
Przeważnie rozczulam się nad sobą w swoim pokoju, czytając albo słuchając kapeli The Smiths, czyli robię to samo, co robiłam jako piętnastolatka. Kiedy wkurza to moją matkę do tego stopnia, że zaczyna mi podsuwać absurdalne propozycje wartościowego spędzenia czasu („Skoro tak się nudzisz, może zgłosisz się do pomocy w domu opieki na rogu?”, proponuje kilkakrotnie, na co ja z pogardą przewracam oczami), wlokę się do szkoły i zamiast u siebie w pokoju czytam w bibliotece. I tam właśnie po raz pierwszy stykam się z francuskim „Elle”.
Nie da się w sposób zadowalający wyjaśnić tego, że kwakierska szkoła dla chłopców, która dopiero od niedawna przyjmuje dziewczęta, wykupiła prenumeratę „Elle”. Urzędnicza pomyłka? Bunt bibliotekarki? Pod pewnymi względami szkoła nie jest miejscem czysto kwakierskim – w piątkowe poranki, zamiast trwać w modlitewnej ciszy, nauczyciel muzyki bębni na fortepianie Hymny stare i nowe (Jerozolima, Drogi Panie i Ojcze, Nieśmiertelny, Niewidzialny), a większość uczniów to dzieci farmerów z doliny Wetherby, a nie prawdziwi kwakrzy. Tak czy inaczej, pewnego popołudnia, które spędzam w imitującej styl Tudorów, wyłożonej drewnianą okładziną bibliotece, mój wzrok przykuwa osobliwa cukierkowa okładka ze zdjęciem ładnej dziewczyny; biorę egzemplarz z półki i zaczynam czytać. Przekartkowawszy jeden numer z rosnącym zainteresowaniem, wracam do regału, znajduję jeszcze kilka, siadam i z pełną uwagą oddaję się lekturze.
Francuskie „Elle” jest dla mnie w większości niezrozumiałe. Nie wiem, kim są ludzie, o których mowa w artykułach: pisarze, politycy, aktorki. Prawie w każdym wywiadzie wspomina się tam o ćwiczeniach barre au sol, co mnie zdumiewa („drąg w ziemi”? Co to takiego? Kojarzy mi się z biegiem z przeszkodami na tłustym szetlandzkim kucu w szkole jeździeckiej w Escrick), i każdy „rozkwita” (s’épanouit) albo okazuje się czyjąś „muzą” (l’égérie); w ogóle tego nie rozumiem. O le couple piszą tam w taki sposób, jakby to była delikatna roślina doniczkowa wymagająca nieustannej uwagi.
Z początku skupiam się na stronach poświęconych kosmetykom i modzie, gdzie pełno jest nazw artykułów niedostępnych w domu towarowym Brownsa (wiem, bo spisuję nazwy i idę sprawdzić). To rozbudza moje zainteresowanie i stwierdzam, że chcę dowiedzieć się czegoś więcej. „Elle” pisze o szminkach, seksie i gwiazdach filmowych, ale także o literaturze, filozofii i polityce. Gwiazdy filmowe, wypytywane o swoje ostatnie komedie romantyczne, swobodnie wypowiadają się na poważne abstrakcyjne tematy.
Zdarza się, że w jednym zdaniu mówią o serum do twarzy, Victorze Hugo i swoich relacjach z rodzicami, i nikomu nie wydaje się to dziwne. Seks jest wszechobecny, ale inaczej niż w hormonalnym zaduchu świetlicy szkolnej. We francuskim „Elle” seks jest omawiany poważnie i dogłębnie. Zresztą dość szybko okazuje się, że w „Elle” poważnie traktuje się przyjemności wszelkiego rodzaju: jedzenie, seks, kulturę i olejki do kąpieli. Ojcowie założyciele kwakryzmu by tego nie pochwalili.
W siedemnastym roku życia zakochuję się w świecie przedstawianym we francuskim „Elle”, kocham wszystko: od ciasta bûche de Noël w zimie do diety régime maillot w lecie. Co wtorek biegnę do biblioteki, żeby przeczytać nowy numer. W świecie francuskiego „Elle” można się interesować – bez popadania w wyraźną sprzeczność – książkami, filmem, polityką, mężczyznami, eklerkami oraz ładnymi stanikami, i tego właśnie chcę; do tego podświadomie dążę. W „Elle” nikt nie odczuwa zażenowania, nie przeprasza, a ja owszem, zdarza się nawet, że jednocześnie. Wygląda na to, że nareszcie dostrzegam cel tego upokarzającego marszu przez okres dojrzewania w North Yorkshire – Francję.
Nie jestem jakoś szczególnie predysponowana do tego, by zakochać się we Francji. Mamy w domu francuskie gry pamięciowe z krajobrazami i obiektami typowo francuskimi, więc Francja pierwotnie kojarzy mi się z frustrującym poszukiwaniem drugiego zdjęcia nugatu z Montélimar w deszczowe popołudnie albo koniecznością zdobycia krążków brie, zanim zrobi to moja matka. Czasem jeździmy do Francji na wakacje; długie mdląco-upalne wyprawy samochodem, ja wymiotuję w zatoczkach na szosie, ojciec robi się humorzasty. Któregoś razu matka tak się wścieka na mnie i mojego przyrodniego brata, że zamawia dla nas końskie steki tylko po to, by móc nam o tym powiedzieć po latach i zobaczyć, jak zareagujemy. Kiedy indziej zatrzaskuję się w pełnej przeciągów toalecie w zamku w Bretanii i tkwię tam, upokorzona, przez całe popołudnie, czekając, aż uwolni mnie miejscowa złota rączka. Podczas kolejnego mojego nastoletniego lata ojciec wynajmuje, bardzo tanio, podupadający chȃteau z wypchanym niedźwiedziem i spędzamy tam długie rodzinne wakacje; strych pełen jest pamiątek po okupanckich oficerach niemieckich, larwy much mrowią się pod tapetą na ścianie, a w stawie ze stojącą wodą w ogrodzie umierają żaby. Potem jedziemy do Lot-et-Garonne, gdzie opalając się toples w ogrodzie, słucham okropnego europopu. W rezultacie dostaję poparzenia słonecznego, a moją siostrę ukąsza żmija i musimy jechać do szpitala.
Zadośćuczynieniem za nasze liczne drobne nieszczęścia i rozczarowania we Francji jest zawsze to samo: ciasto. Zanim zakochuję się we francuskim „Elle”, strasznie zakochuję się we francuskich wypiekach: w pains aux raisins, w ślicznych malinowych tartach i w trzęsących się, rozchwianych flans z połówką pulchnej moreli na wierzchu.
Cierpię także pod jarzmem lekcji francuskiego udzielanych mi przez przyjaciółkę matki, wykładowczynię semiotyki. Te lekcje, jak dano mi później do zrozumienia, miały przynieść więcej korzyści jej niż mnie (musiała podreperować swoje finanse). Pewnie tak było, ponieważ mnie nie bawiły w najmniejszym stopniu. Raz w tygodniu semiotyczka czekała na placu zabaw, żeby odebrać mnie ze szkoły, chuda, dość złowroga postać, której widok nie zwiastował dobrej zabawy. Eskortowała mnie do pobliskiej kawiarni i próbowała wbić mi do głowy podstawy: nazwisko, wiek, czy mam jakieś zwierzątko domowe?, kolory, smutne piosenki o kurkach, które poszły na pole i wróciły, o kukiełkach, które obróciły się trzy razy i sobie poszły. Bałam się wszystkiego, z czym łączyły się te stresujące, kłopotliwe popołudnia – było jasne nawet dla mnie, że kobieta nie wkłada w nie serca. Lubiłam tylko ciastka, które wolno mi było zamawiać podczas naszych konwersacji. Z uporem rezygnowałam z zajęć pozaszkolnych, które zakłócały mój napięty plan czytania „Famous Five” i udawania, że jestem koniem, więc i tym razem tak długo prosiłam, by pozwolono mi odpuścić lekcje francuskiego, aż matka uległa. Wiele lat później wypomniałam jej te lekcje. „Siedziała u stóp Derridy”, oburzyła się, jakby dzięki temu Nicole miała większe kwalifikacje, by nauczyć mnie liczyć do dwudziestu.
W szkole średniej jestem dobra z francuskiego, ale lekcje są nieopisanie nudne i mało inspirujące. Nasza nauczycielka, madame Cockroft – kadra francuska składa się głównie z Francuzek o angielskich nazwiskach, zesłanych do naszego mglistego hrabstwa za miłość – jest wielką zwolenniczką monotonnych ćwiczeń pisemnych i ustnych, spędzamy więc wiele godzin, odmieniając czasowniki nieregularne, omawiając cechy naszych charakterów i wypytując się nawzajem o nasze dolegliwości. Wybrałam kurs zaawansowany nie dlatego, że lubię francuski, ale ponieważ jestem z niego dobra; nudna musztra ćwiczeń trwa dalej. Na osłodę mamy aspekt „kulturalny”, który w dużej mierze sprowadza się do poznania lokalizacji elektrowni en Haute-Normandie, studiowania procesu wyrobu normandzkiego sera i obejrzenia kilku ziarnistych filmów wideo o porcie Le Havre. Nasz drugi nauczyciel francuskiego, monsieur Collins, który zdaje się balansować nieustannie na granicy załamania nerwowego, czasem czyta nam poezję de Vigny’ego i Verlaine’a, ale to jest po prostu żenujące, rumiany Irlandczyk roniący łzy nad facetami w sepiowych surdutach. Seul le silence est grand, deklamuje drżącym głosem, tout le reste est faiblesse. To przynajmniej jest zgodne z duchem szkoły kwakrów, choć nie bardzo do nas przemawia.
Od czasu do czasu jednak grupę zaawansowaną zagania się do City Screen, jedynego kina studyjnego w Yorku, na seans z Gérardem Depardieu. Wydaje się, że aby francuskie filmy z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych mogły być w pełni francuskie, musi w nich wystąpić Gérard Depardieu. Dla nas jego twarz jest nierozerwalnie związana z kulturą francuską. Patrzymy, jak zakochuje się w swojej sekretarce przy dźwiękach impromptu Schuberta (Trop belle pour toi – Zbyt piękna dla ciebie), z przyprawionym nosem recytuje wersy (Cyrano de Bergerac), w kędzierzawej peruce snuje wspomnienia o grze na altówce (Tous les matins du monde – Wszystkie poranki świata). „Nie jest przystojny”, mówi z namysłem madame Lofthouse (jeszcze jedna Francuzka z Yorkshire) podczas naszych pofilmowych dyskusji. „Jednak coś w sobie ma”.
Już na własną rękę idziemy z Alex na Les Valseuses – Jaja – gdzie o wiele młodszy Gérard – który w tym obrazie zdecydowanie coś w sobie ma – nosi ekstrawaganckie dzwony i uprawia podniecający i niepokojący seks z kobietą, która najwyraźniej nie może się oprzeć ani jemu, ani Patrickowi Dewaere. Najbardziej podobają nam się Les Nuits fauves – Dzikie noce – ponieważ reżyser i pierwszoplanowy aktor Cyril Collard jest piękny, biseksualny i tragiczny i ponieważ jest tam mnóstwo seksu i dramatyzmu. Za to osławione ménage à trois w Jules et Jim – Jules i Jim (bez Gérarda tym razem) – jest gorzkim rozczarowaniem (O co, u licha, chodzi? Nic nie rozumiemy). Mimo to dodaję pocztówkę ze sceną z filmu (Jeanne Moreau, z wąsem dorysowanym węglem, biegnie przez most w szykownym obszernym męskim swetrze i bufiastych spodniach) do mozaiki posępnych biało-czarnych fotografii Roberta Doisneau i Cartiera-Bressona, które mam nad biurkiem. W domu oglądamy z mamą i ojczymem A bout de souffle – Do utraty tchu. Zamiast śledzić akcję, fantazjuję, że chodzę po Paryżu ostrzyżona na chłopaka, w spodniach typu capri i całuję lubieżne jaggerowskie usta Jeana-Paula Belmondo grającego łobuza i zabójcę gliny. Ponieważ nie tylko chcę być Francuzką, ale też moja orientacja seksualna jest zdecydowanie francuska. Szaleję za Belmondem, Alainem Delonem, za Danielem Auteuilem, Vincentem Lindonem i Depardieu z czasów Les Valseuses (choć przy Jeanie Rocheforcie mówię pas).
Wkrótce zakochuję się we Francji bardziej niż w gościu ze sklepu elektrycznego na Monkgate, bardziej niż w Garym Speedzie z Leeds United, bardziej niż w Dafyddzie, gitarzyście basowym, który mieszka na naszej ulicy. W swoim pokoju słucham Ne me quitte pas w wykonaniu Niny Simone, przeciągam ekstrawagancko francuskie „r” i buszuję w sklepach z ciuchami w poszukiwaniu skórzanej kurtki w stylu Romane Bohringer. Niestety, mam niewiele okazji, by dać upust swojej francuskości. W radiu łapię na długich trzeszczącą nudną France Inter.
Nasz sąsiad Geoff tłumaczy Madame Bovary i pozwala mi poczytać maszynopis (a raczej pozwala mi trzymać maszynopis na nocnym stoliku i mówić do lustra: „Tak, czytam nowy przekład Madame Bovary”. Męczą mnie opisy wiejskich krajobrazów i na próżno szukam scen erotycznych). Mama kupuje mi Le Grand Meaulnes – Mojego przyjaciela Meaulnes’a – Alaina-Fourniera (wysoce nieprawdopodobne, acz poruszające) i Mémoires d’une jeune fille rangée – Pamiętnik statecznej panienki Simone de Beauvoir. (Podobają mi się kawałki o spotkaniu z ekshibicjonistą w księgarni katolickiej i piciu dżinu z szampanem, ale pomijam całe rozdziały suchych akademickich dysput o Humie). Moja ukryta francuskość nie znajduje jednak pełnego wyrazu aż do wymiany uczniowskiej w Święta Wielkanocne w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim.
Nie jest to, ściśle rzecz biorąc, „francuska” wymiana, ponieważ moja partnerka, choć Francuzka, mieszka w Casablance. To dość ekscentryczne przedsięwzięcie dochodzi do skutku dzięki matce mojego ojczyma, która zauważa notkę w sekcji ogłoszeń drobnych w „Catholic Herald”. Po krótkiej wymianie listów i kłopotliwej rozmowie telefonicznej ustala się, że pojadę i zamieszkam z Aurelie, córką francuskich ekspatów, wybitną baletnicą i modelką, ni mniej, ni więcej. Oraz że Aurelie przyjedzie do nas latem.

 
Wesprzyj nas