“Ulga, druga powieść Natalii Fiedorczuk, jest jak huragan, który zbiera wszystko po drodze, zostawiając niepokojącą ciszę.


UlgaŻycie Karoliny pewnie mogło wyglądać inaczej, być może nawet pięknie. Dzisiaj jej pozornie zgodne małżeństwo z jednym dzieckiem wiedzie żywot tyleż stateczny i uporządkowany, co przesycony nudą i niepokojem. I złością. Karolinie ciągle towarzyszy poczucie, że znajduje się w swoim mieszczańskim życiu jakby przypadkiem, jakby niezamierzenie.

Autorka przenikliwie portretuje pokolenie współczesnych trzydziestolatków, z jego pakietem bazowym: deweloperskim kredytem, stresującą pracą i średnio satysfakcjonującym życiem rodzinnym. Normalsi, karierowicze, młode i mniej młode mamuśki – to dystansujące etykiety, to nie o nas, to na pewno nie o mnie. Ale i my, prędzej lub później zakochujemy się, zdradzamy, robimy zakupy w hipermarkecie, zawozimy dzieci do szkoły i odwiedzamy teściów.

Świat opisany przez Fiedorczuk to gra kontrastów: tu miłość miesza się z seksem i przemocą, szczęście idzie w parze z depresją, a cierpienie przynosi ulgę. Rzeczywistość tej mocnej, dojrzałej i pięknej prozy to także lęki i koszmary kryjące się za cienkimi ścianami nowego budownictwa mieszkaniowego.

To świat cielesny, somatyczny, dotkliwy, dlatego tak mocno czujemy każde przeczytane słowo. Powieść pochłania czytelnika, a „Ulga” zaciska się na szyi i chwyta za gardło.

Natalia Fiedorczuk
Ulga
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 23 maja 2018
 
 

Ulga


Uważasz się za nagle nawróconego. Tymczasem nosiłeś Go w sobie od pierwszego zbrzydzenia światem.
Emil Cioran, Święci i łzy,
przeł. Ireneusz Kania

Wznosząc się coraz wyżej, mówimy, że Bóg nie jest duszą, intelektem, wyobrażeniem, mniemaniem, rozumem i rozumieniem, słowem i pojmowaniem; nie może być nazwany ani pomyślany; nie jest liczbą, porządkiem, wielkością, małością, równością, nierównością, podobieństwem, niepodobieństwem; nie stoi, nie porusza się, nie odpoczywa, nie posiada mocy i nie jest ani mocą, ani światłością, nie żyje i nie jest życiem; nie jest substancją, wiecznością i czasem; nie można Go objąć ani myślą, ani wiedzą, ani prawdą; nie jest królem ani mądrością, ani jednią, ani jednością, ani Boskością, ani dobrocią, ani duchem (o ile znamy ducha), ani synostwem, ani ojcostwem, ani niczym innym, co jest nam znane, lub jakimś innym bytem; nie jest też niczym z niebytu, ani czymś z bytu; jest niepoznawalny, jaki jest, przez byty, i nie zna bytów takimi, jakie są; nie istnieje ani słowo, ani imię, ani wiedza o Nim; nie jest ani ciemnością, ani światłością, ani błędem, ani prawdą; nie można o Nim niczego zaprzeczać ani nic pewnego orzekać, bo twierdząc o Nim lub zaprzeczając rzeczy niższego rzędu, nic o Nim ani nie stwierdzamy, ani nie zaprzeczamy. Ta najdoskonalsza przyczyna wszystkiego jest bowiem ponad wszelkim potwierdzeniem i ponad wszelkim zaprzeczeniem: wyższa nad wszystko, całkowicie niezależna od wszystkiego i przenosząca wszystko.
Pseudo-Dionizy Areopagita, Pisma teologiczne, tom I,
przeł. Maria Dzielska

PROLOG

Ach, kolebko moich stroskań…

1

Ach, kolebko moich stroskań,
Piękna jak spokojny grób.
Miasto piękne, podzielone,
Bywaj zdrowa, bywaj zdrów![1]

Maszerowała po szerokich, butnych ulicach, tym razem z pełną świadomością bycia obcą, bycia gościem. Jeszcze na studiach wyobrażała sobie, że mogłaby tu przynależeć. Wówczas spacer po mieście stawał się możliwością i ciekawą propozycją na przyszłość – jasną i nieokreśloną. Idąc tą samą trasą trzynaście lat później, wiedziała już, że nigdy nie będzie stąd, nie przysposobi sobie okolicznej piekarni, nie będzie nazywać szkoły dziecka, z dziedzińcem ukrytym między kamienicami, „naszą” szkołą, „naszym” urzędem, „naszym” mieszkaniem, „naszą” stacją. Z kim miałaby dzielić to „nasze”? Spacerowała z ukrytą, niewypowiedzianą nadzieją, że pośród stu sześćdziesięciu czterech przystanków kolejki – pajęczej siatki zarzuconej na wymykające się spod kontroli miejskie mięso – być może kątem oka zobaczy przygarbioną, wysoką sylwetkę, znajomy zarys. Może jakieś odległe spojrzenie z drugiego końca wagonu, mignięcie? Czuła bolesną bliskość z tym miastem i to nie tylko z uwagi na stypendialne pół roku za unijne pieniądze. Pewnej lutowej nocy, trzynaście lat temu, otworzyła przed kimś, zupełnie przypadkiem, zupełnie bez zastanowienia, ciężki, żeliwny właz osłaniający wejście do jej podziemnego świata połączeń i zasypanych kanałów. Świat ten utkany z wciąż pulsujących, żywych komórek, ale też świat zwapniałej, zapomnianej tkanki.
Po mieście przesuwały się przedświąteczne tłumy: grubi, chudzi, blond, ciemnoskórzy, na wózkach, o kulach, z twarzami skrytymi za mgłą intelektualnej niepełnosprawności, w chustach i hidżabach, z wąsami, brudni i czyści. Odwykła od tej różnorodności. W autobusie, w biurze, na osiedlu poruszała się w masie sobie podobnych, w stołecznym morzu bladych głów, w burej oprawie czapek i płaszczy, na niezmiennie, chociaż groźnie pstrokato-szarym tle. Tam trudniej znoszono inność, nawet skrywaną. Tutaj – pomyślała – inność może była widoczna, wręcz wyniesiona na piedestał, rzucona niczym wyzwanie: „Nie podoba ci się? Nie wychodź z domu”. Wtapiając się w krajobraz berlińskiej ulicy, należało inność automatycznie tolerować. Mimo to, a może właśnie za tego sprawą, międzyludzkim zależnościom i relacjom towarzyszyło specyficzne rozmycie. Każdy był równocześnie i obcy, i swój.

Teraz czuła wyraźnie, kim jest. „Jestem obca, jestem obca, jestem obca” – mamrotała trochę nieprzytomnie, schodząc ze schodów szarego budynku stacji Hallesches Tor. Po okrągłym, szpetnym Mehringplatzu hulał wiatr, rozsiewając wylewające się z koszy papierowe śmieci, kubki, usmarowane keczupem serwetki. Gołe gałęzie nielicznych drzew drapały wełniste, zimne niebo.
Lutowej nocy trzynaście lat temu nie doszło między nią a Johanem do niczego szczególnego. Kojarzyła go jako znajomego znajomych Rity, koleżanki poznanej na miejscu, która studiowała historię sztuki i miała śląskie korzenie. To razem z nią pierwszy raz spotkała go na pewnej imprezie, na której nikt nie tańczył – wszyscy stali grzecznie z butelkami słabego piwa w rękach, co rusz chodząc do łazienki, gdzie w wannie chłodziły się jeszcze dwie kraty. Tam go widziała na pewno, chociaż w przelocie zobaczyć mogła go już wcześniej. Przyszedł z dziewczyną, małą blondynką. Przyszła na imprezę z Ritą, Agnieszką i Henrym. Stali wszyscy w ciasnym kręgu, przewracali oczami, chichocząc, i próbowali ukryć onieśmielenie, gdyż słabo znali pozostałych. Tubylcy – koledzy i koleżanki gospodyni – zachowywali się sztywno, uprzedzająco grzecznie. W oczach towarzystwa Karoliny, rozochoconych marihuaną ludzi z rozmaitych stron świata, tutejsi byli tacy sami jak ten niskoalkoholowy lager, grzejący się w ich spoconych dłoniach. Johan przystanął obok jej grupy w drodze z łazienki i uśmiechnął się ładnie. Zapamiętała ten uśmiech – miał w sobie coś życzliwego, ciekawskiego i jednocześnie spokojnego. Spytał, z czego się śmieją, z miną belfra, który przyłapał uczniów podczas błaznowania na lekcji. Bez zastanowienia odpowiedziała mu (po niemiecku, z twardym, słowiańskim akcentem i udawaną, pompatyczną powagą): „To jest strasznie poważny bankiet”. Złapała się na tym, że to było nieco przesadzone – cały semestr do spółki z Ritą, zniemczoną Polką, eksploatowały komiczno-tragiczny potencjał stosunków polsko-niemieckich.
Nie była flirciarą, tylko za wszelką cenę chciała zatrzymać na jego twarzy ten zainteresowany, trochę kpiący uśmiech. Czyżby wmówiła sobie, że był przeznaczony specjalnie dla niej? Johan zatrzymał na niej wzrok, znów się uśmiechnął.
– Ma dziewczynę – powiedziała Rita niepytana, kiedy dreptały z zimna już na stacji, czekając na nocną kolejkę.
Karolina wzruszyła ramionami.

2

Bywaj, przenajświętszy progu,
On – twych kroków wierna straż.
Bywaj, przenajświętsze miejsce,
Gdzie ujrzałem pierwszy raz[2].

I później ten wieczór: pojechały z Ritą najpierw do Schokoladen, potem do Polskich Nieudaczników. W pierwszym klubie – koncertowej tancbudzie w dzielnicy Mitte – zobaczyła go znowu. Pomagał rozstawiać na scenie sprzęt, a później zaaferowany biegał między podestem a budką akustyka. W pewnym momencie obejrzał się i posłał jej ten sam uśmiech co wtedy, na imprezie. Wypiły z Ritą dwa giny z tonikiem, posłuchały przez chwilę zdecydowanie zbyt głośnego rzężenia przesterowanych gitar, a potem poszły po kolejne drinki, które sączyły już w znacznie cichszej salce obok baru. Na koncercie było tłoczno, ale kiedy noise rockowa kapela grała już dobre pół godziny, stare postrzępione kanapy ukryte nieco głębiej zachęcająco opustoszały. Zapadły się w jednej z nich – skórzanej, dwuosobowej, miękkiej i trochę brudnej. Plotkowały i fantazjowały. Karolinie zostały dwa tygodnie do końca stypendialnego semestru. Zajęć było mało, a dwie prace, które pisała w zadbanej uniwersyteckiej bibliotece, czekały tylko na wydrukowanie w darmowym punkcie ksero, w budynku wydziału.
– Gdyby tu zostać – powiedziała w końcu Ricie. – Pojechać po resztę rzeczy i wrócić już z papierami, na stałe.

Tam, w Polsce, w popularnym mazurskim miasteczku, matka opiekowała się niedołężną babką. Był też Sebastian, chłopak, którego poznała na pierwszym roku. Warszawiak z urzędniczej rodziny, z odziedziczonym mieszkaniem na Powiślu. Przyjechała na stypendium między innymi po to, żeby trochę oderwać się od myślenia o jego deklaracjach, a w zasadzie ich braku. „Może powinniśmy trochę wyluzować”, „Mamy jeszcze czas”, „Fajnie jest, kiedy ze mną pomieszkujesz, po co to zmieniać, zatrzymaj pokój”.
Zostawiła wprawdzie w jego mieszkaniu kilka kartonów z rzeczami, ale dałoby się je zabrać nawet bez angażowania pomocy czy taksówki, po prostu tramwajem, zupełnie gdzie indziej.
Problemy z beztroskim Sebastianem – jeśli przypominały jej się teraz – były dalekie i mgliste, jakby do niej nienależące. Z tygodnia na tydzień pisała do niego coraz bardziej zdawkowo i koleżeńsko – jednak im krótsze były jej maile, im częściej zaczynała je lub kończyła enigmatycznym „To cześć!”, tym częściej on pisał, wysyłał jej zdjęcia, a z jego błahych z pozoru listów, spomiędzy wierszy wyzierało coś na kształt niepokoju. Snuł wizje o wspólnym wypadzie na narty (ona nigdy na nich nie jeździła), wyprawie latem do Chorwacji, pisał, że kupił szafę do przedpokoju i że „jest tam dla ciebie miejsce”. Czytała to z irytacją, w odpowiedziach z rozmysłem omijając zagajenia, które jeszcze pół roku wcześniej wywołałyby u niej szybsze bicie serca. Powoli docierał do niej fakt, że go nie kocha, że nie tęskni, że jej nie zależy.
Chodziła z Ritą na koncerty i wystawy, poznała jej znajomych z Universität Der Künste: bandę niespełnionych przyszłych reżyserów teledysków i street artowców.
– Trzymaj się od nich z daleka – mówiła rozsądna Rita, która studiowała historię sztuki i planowała otwarcie własnej, niezależnej galerii. – To wariaci.
– Ale chcesz z nich żyć – śmiała się Karolina.
Lubiła tę nieoczywistą dziewczynę. Rita po polsku mówiła charakterystycznym, trochę pieszczącym się akcentem, ubierała się jak pracownica miesiąca biura nieruchomości, a jej sposób bycia zdecydowanie kontrastował z zachowaniem hałaśliwej grupy przyszłych artystów. Skupiona, z mrocznym poczuciem humoru, uśmiechała się półgębkiem pośród ich nieustającej błazenady, by w końcu wymruczeć lakoniczne zdanie, po którym wybuch zbiorowej wesołości był nieunikniony i wielce wyczekiwany. Miesiąc od rozpoczęcia studenckiej wymiany Ricie zwolnił się pokój w mieszkaniu na Kreuzbergu – jej współlokator właśnie wyjechał na kilka miesięcy do Hondurasu – i zaproponowała Karolinie przeprowadzkę. Ta bez żalu opuściła wygodny akademik i zamieszkała z koleżanką. Im bliżej końca stypendium, tym trudniej było pogodzić się z myślą, że ma wrócić do paskudnej, lutowo-marcowej, błotnistej Warszawy, do zapuszczonych, wybitych boazerią studenckich mieszkanek na Ochocie czy innym Targówku.

– Nie byłaś nigdy na Tarchominie – mówiła tego wieczoru Ricie w Schokoladen. – Czy ty w ogóle wiesz, co to jest boazeria?
– Coś pamiętam – odparła Rita. – U ciotki w Zawierciu ciągle leży takie szkło na niskim stoliku do kawy.
– Na ławie.
– Na ławie. Pod tym szkłem są jakieś widokówki i taka koronkowa cerata. Cudowne.
– Uch, ohyda. Matka zawsze kazała mi ją myć. I jeszcze szyby w regale trze się denaturatem i gazetą. Żadnych smug! Żadnych smug!
– I te dwa fotele ustawione po bokach, symetrycznie. U ciotki wisi jeszcze Jezunio w złotej ramie, za tymi szybami w meblu… Jak to się nazywa?
– Meblościanka.
– Meblościanka, tak! Co to za artefakt jest! – ożywiła się Rita. – W zeszłym roku zabrałam do ciotki Horsta, mojego byłego. Ciągle robił zdjęcia. Jego profesor tak się podkręcił, że wysłał je na krajową wystawę studencką.
Jesteśmy dla nich egzotyczną, orientalną przygodą – pomyślała Karolina i przypomniała sobie czerwoną gwiazdę oraz sierp i młot ułożone z glazury w kiblu jednego ze skłotów w dzielnicy Friedrichshain. Powiedziała Ricie, że to jest trochę oburzające – komuna nie była taka zabawna, wszędzie bieda i syf, ocet na półkach. Bist du eine kleine Antikomunistin?[3] – prychnęła koleżanka.
Mała dziewczynka ze Śląska nie pamiętała parszywych czasów – pierwszy raz odwiedziła Polskę w połowie lat dziewięćdziesiątych. Jej rodzice, gorliwi Spätaussiedlers osiedli w niewielkiej miejscowości pod Hanowerem, skąd przyjechała do Berlina studiować.
Dziewczynie towarzyszyła obecnie niezdrowa fascynacja krajem pochodzenia, podniecało ją kiczowate bizancjum wczesnego polskiego kapitalizmu. Karolina była zawsze nieco zawstydzona i trochę zadziwiona zachwytem koleżanki, kiedy na przykład z pietyzmem pokazywała jej pamiątki z sanktuarium w Licheniu – Madonnę z odkręcaną główką (pojemnik na świętą wodę), plastikowe papieże, opalizujący różaniec. Karolina nie była pewna, czy wypada jej się tak bezkarnie śmiać z własnego świata.
– Mogę ci przywieźć meblościankę z Warszawy, jeśli tak bardzo chcesz – odpowiedziała Karolina. – Sebcio ma taką w dużym pokoju.
Salon chłopaka wciąż był umeblowany praktycznym, ciężkim zestawem, kupionym na początku lat dziewięćdziesiątych w sklepie firmowym Bydgoskich Mebli. Rodzice Sebastiana hojnie wspierali go w wakacyjnych planach i naprawie samochodu, który otrzymał na osiemnaste urodziny. Jednak pomysł z remontem i przemeblowaniem mieszkania, który zaproponował im za sugestią Karoliny, nie spotkał się z entuzjazmem. Praktyczni urzędnicy nie widzieli przyczyny, by studiujący syn miał mieszkać jak człowiek, nim się ustatkuje i założy rodzinę.
– Już ty zostaw tamtego mieszczańskiego synka – żachnęła się Rita. – Po co ci on?

 
Wesprzyj nas