“Gorączka” to oparta na faktach niepokojąca opowieść o Mary Mallon, której historia paraliżowała opinię publiczną w Stanach Zjednoczonych początku XX wieku. Media nazywały ją „najbardziej niebezpieczną kobietą w Ameryce”. Jaka była naprawdę?


GorączkaPiętnastoletnia Irlandka przybija do brzegów ziemi obiecanej. Przykładna katoliczka, dziewczyna z ambicjami, pracowita, odważna. Marzy o tym, by zostać kucharką. Nowy Jork spełnia jej oczekiwania. Mary jest zaufaną gospodynią w kolejnych nowojorskich domach. Dostaje dobre referencje, a jej lody brzoskwiniowe uchodzą za przysmak. Poznaje Alfreda. Zakochuje się. Jest szczęśliwa…

Niczym mroczny żniwiarz podąża jednak za nią tyfus, kładąc się cieniem na jej życiu i karierze. W każdym domu, w którym gotuje, dochodzi do zarażeń gorączką tyfusową. Inspektor sanitarny, dr Soper, dopatruje się w tym nieszczęśliwym zrządzeniu losu pewnego schematu. Uważa, że Mary jest rzadkim przypadkiem nosiciela choroby. Kobieta zostaje aresztowana i przymusowo izolowana na Wyspie North Brother na East River. Jej przypadek jest szeroko dyskutowany i uznany za ważne odkrycie medyczne. Jedni uważają ją za ofiarę, inni za morderczynię.

“Gorączka” to fascynująca i niejednoznaczna powieść, której równorzędnymi bohaterami są Nowy Jork początku XX wieku i ówczesny rozkwit medycyny. Mary Beth Keane rozprawia się z legendą, która narosła wokół Tyfusowej Mary. Oddaje jej głos i pozwala dostrzec w niej pełną pasji kobietę, która jest zmuszona nieustannie walczyć o prawo do normalnego życia. Doskonała, trzymająca w napięciu lektura.

Na podstawie książki powstaje serial BBC, w którym główną rolę zagra Elisabeth Moss, znana m.in. z takich produkcji, jak “Mad Men”, “Tajemnice Laketop” i “Opowieść podręcznej”.

Tyfusowa Mary – ofiara czy morderczyni?

Mary Beth Keane (ur. 1977) – amerykańska pisarka irlandzkiego pochodzenia, stypendystka Guggenheim Foundation (2015). Debiutowała powieścią “The Walking People” (2009), dzięki której National Book Foundation uznał ją za jedną z pięciu najbardziej obiecujących pisarek poniżej 35. roku życia. Wydana w 2013 roku “Gorączka” utwierdziła pozycję Kean na amerykańskim rynku. Pisarka publikuje także m.in. w „New York Times”, „Chicago Tribune” oraz „Daily Beast”.

Mary Beth Keane
Gorączka
Przekład: Jędrzej Polak
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 23 maja 2018
 
 

Gorączka


„Jezu, litości”
Nagrobek Mary Mallon
Cmentarz St. Raymond’s
Bronx, Nowy Jork

PROLOG

1899

Dzień rozpoczął się od zwarzonego mleka, a potem było tylko gorzej. Za szybko pracujesz, strofowała się Mary, gdy pan Kirkenbauer odesłał do kuchni porcelanowy dzbanuszek z mlekiem i wiadomością, aby bardziej się przykładała. Był zmęczony, wiedziała o tym, bo dziecko płakało przez całą noc: zawodziło i prosiło, żeby je ukołysać. Pan Kirkenbauer zamartwiał się tym. Starały się oszczędzać mu przykrości – Mary, pani Kirkenbauer i niania siedziały na zmianę przy chłopcu, ale pokój dziecięcy był naprzeciw sypialni rodziców, a deski w nowym domu skrzypiały i jęczały, aż wreszcie pan Kirkenbauer wyszedł w nocnej koszuli z sypialni i zapytał, jak ma pomóc.
– Daj mi go – zwrócił się do Mary na początku jej zmiany, gdy niania z zaczerwienionymi z niewyspania oczami uciekła do małej izdebki na tyłach.
O drugiej nad ranem żadne z nich nie dbało o to, że paradują w bieliźnie nocnej. Podała chłopczyka ojcu. Mówiąc szczerze, było to małe dziecko (nazywali go „chłopcem”, bo sam zaczął tak na siebie mówić, choć to nie była prawda; może za jakieś sześć miesięcy, owszem, ale jeszcze nie teraz), bo wciąż miał tłuściutkie nóżki i policzki, truchtał niepewnie przed siebie i częściej siadał na kolanach niźli na jakimkolwiek krześle.
– Jest rozpalony – zauważył szeptem pan Kirkenbauer.
Przyłożył zaciśnięte usta do czoła syna. A potem oddał dziecko Mary i usiadł w fotelu w kącie, a ona kołysała chłopczyka, opowiadając mu o wszystkich cudach, które przyniesie dzień. Chce zobaczyć żaglowiec? Chce puszczać kaczki na rzece? Chce ciepłą bułkę prosto z pieca? Ale dziecko tylko wpatrywało się w nią, płakało i obejmowało ją za szyję rozpalonymi rączkami – mocno, jakby płynęli przez morze, a ona była jego jedynym ratunkiem.
Mary starała się nie przejmować za bardzo odesłanym mlekiem i lokajem naśladującym głos i minę pana; upominała się, że pan Kirkenbauer jest zmęczony, jak oni wszyscy, i dlatego poskarżył się na mleko, a Bóg jeden wie, jakim naprawdę tonem przekazywał wiadomość lokajowi, który od samego początku wydawał się Mary dosyć nerwowy.
Pani Kirkenbauer była wciąż na górze, spała albo starała się usnąć, a niania od trzech godzin, co godzinę, zabierała chłopczyka do chłodnej kąpieli. Na piersi dziecka pokazała się lekka wysypka, więc z samego rana pani Kirkenbauer kazała sporządzić okład z chleba i mleka albo pobiec do sąsiadów po olej lniany, ale Mary zaprotestowała, bo widziała już tę wysypkę wcześniej i nic na nią nie pomoże, jak tylko odpoczynek i przekonanie dziecka, żeby coś zjadło. Kirkenbauerowie nie należeli do najbogatszych rodzin, u których pracowała. Ich kuchnia nie była tak dostatnia, jak większość tych, w których gotowała. Ale byli uprzejmi, płacili jej dobrą pensję, a jeśli nie liczyć paru dziwactw pani Kirkenbauer, Mary mogła kupować i podawać to, co jej się żywnie podobało.
Czasem po kolacji pani Kirkenbauer pomagała przy zmywaniu, co – jak stwierdziła ze zdumieniem Mary – w niczym jej nie ujmowało. Pani krzątająca się po kuchni i spiżarni z rękami w garnkach byłaby zazwyczaj nie do zniesienia. Gdyby ktoś powiedział wcześniej Mary, że właśnie tak będzie wyglądała jej praca, nigdy nie zdecydowałaby się na tę posadę, ale skoro już tu była i poznała domowników, nie przeszkadzało jej to w żadnej mierze. Pani Kirkenbauer zwierzyła się, że ma w Filadelfii trzy siostry i czasem bardzo brakuje jej kobiecego towarzystwa. Mary usiłowała raz po raz oszacować, na ile pani czuje się przy niej swobodnie, by któregoś dnia zdobyć się na zadanie jej pytania: Czy zawsze była posażna, czy dopiero po ślubie z panem?
Kirkenbauerowie nie prowadzili jeszcze w Dobbs Ferry ożywionego życia towarzyskiego, co świadczyło o tym, iż sami rzadko przyjmowali, a to z kolei oznaczało, że Mary tylko wyjątkowo gotowała dla więcej niż trzech osób w rodzinie oraz dla służby i samej siebie. Dom stał nad rzeką Hudson, więc w niedziele, gdy świeciło słońce, państwo urządzali pikniki na brzegu i zapraszali na nie każdego spośród służby, kto akurat nie pojechał do domu albo do rodziny.
Mary trzymała dzbanuszek z mlekiem podany jej przez lokaja.
– Naprawdę się zwarzyło? – spytała, podnosząc naczyńko do nosa. – Zepsute – orzekła, zaciskając zęby, żeby nie zwymiotować.
Podeszła szybko do wąskich kuchennych drzwi, żeby na zewnątrz wylać mleko. Gdy to robiła, rozległo się ciche cmoknięcie, a potem Mary zobaczyła, jak mleko leci w powietrzu niczym przedmiot, aż wylądowało jakieś sześć stóp od niej i rozprysło się grudami po mokrej trawie. Po kilku sekundach smród pokonał odległość między trawą a kuchennymi drzwiami, w których wciąż stała Mary. Cofnęła się do domu i chwyciła za czajnik z wrzątkiem. Następnie wybiegła przed dom, stanęła nad białymi grudami i odwróciwszy głowę, polała zepsute mleko gotującą się wodą. Kiedy spojrzała w dół, dostrzegła strumyczki grudek chwytane przez zielone źdźbła i wsiąkające zaraz w ziemię.
– Nie ma już więcej? – spytał lokaj, rzucając nerwowe spojrzenie w głąb długiego holu prowadzącego do jadalni.
– Jest. Jest mnóstwo – odpowiedziała Mary. – To było mleko, co je odstawiłam na chleb, ale zapomniałam o nim i wczoraj do chleba wlałam maślankę. Robota paliła mi się w rękach. Brakuje lodu. Odłupałam duże bryły do kąpieli dla dziecka, a to, co zostało z bloku, trzeba przysypać trocinami. Potrzebują prawdziwej skrzyni do lodu, ot co. Taką wybitą od środka cynkiem. Wstawiłam dobre mleko do skrzyni, a dzisiaj rano… – Wydało się jej, że słyszy kroki w holu. Podniosła palec, każąc lokajowi zaczekać.
– Co dzisiaj rano? – zapytał lokaj.
Byli sami. To tylko świeże drewno, z którego wzniesiono dom, skrzypiało namokłe nocą od zacinającego deszczu, a teraz, choć otworzyli szeroko okna i drzwi, wnętrze wypełniało parne powietrze. Wszystko było zaraz mokre, a kołnierzyk sukienki Mary zaciskał się jak pętla.
– Nic, nic. – Tłumaczenie nie miało sensu. Pan Kirkenbauer czekał przy stole w jadalni z miseczką suchych jagód i wciąż czarną kawą. – Masz – zwróciła się do lokaja, stawiając mu dzbanuszek z mlekiem na tacy. Przez tę głupią pomyłkę będzie musiała upiec świeży chleb na lunch, choć z wczoraj zostało jeszcze w kredensie prawie pół bochenka, a każdą kromkę można by opiec i posmarować odrobiną masła, żeby wszystkim smakowało.
– Co dzisiaj z dzieciakiem? – zapytał lokaj. Jego pokój mieścił się na poddaszu, dlatego przespał całą noc.
– Ani gorzej, ani lepiej. Biedactwo.
Kiwnął głową ze zrozumieniem.
– A w sprawie tego mleka, Mary, to pewnie przez upał. I chłopak też ma przez to gorączkę. Bo i mnie coś trzęsie.
Nie każdy lokaj jest taki miły, choć we wszystkich domach, w których gotowała, było z nimi raz tak, raz siak. Służba albo współpracuje ze sobą, i porozumiewa się bez słów ukradkowymi skinieniami głowy, albo rywalizuje i psuje sobie nawzajem robotę.

Gdy chłopczyk się rozchorował, Mary pracowała u Kirkenbauerów zaledwie od miesiąca, lecz kiedy później o tym myślała, usiłowała sobie przypomnieć, jakie okoliczności zmusiły ją do podjęcia pracy w tak odległym jak Dobbs Ferry miejscu, choć przecież na Manhattanie nie brakowało wolnych posad.
W roku 1899 Alfred wciąż jeszcze znajdował dobrą robotę. Golił się każdego ranka, a zarobione przez tydzień pieniądze oddawał jej w piątek, żeby zapłaciła częściowo za czynsz i za jedzenie. W agencji pośrednictwa pracy dla służących często proponowano jej posady w New Jersey albo Connecticut, bądź też po zachodniej stronie Hudsonu, gdzie nie dojeżdżały pociągi, ale nigdy się na to nie zgodziła, chyba że na krótki czas i tam, gdzie dobrze płacono, przez co państwo z tamtych okolic musieli zazwyczaj obywać się gorszymi kuchtami – takimi, które nie znalazły miejsca na Manhattanie. Natomiast Mary nie miałaby problemu z zatrudnieniem się na wyspie, dlaczego więc zgodziła się aż do Dobbs Ferry, żeby pracować u osoby, która nie była w zasadzie damą, ale jakby służącą, wnosząc ze sposobu, w jaki zaglądała do mytych przez siebie garnków, czy jak rozglądała się po kuchni, żeby wypatrzeć tłuste plamy. Poznała panią Kirkenbauer w agencji pośrednictwa i może zatrudniła się u niej, bo ta przypadła jej do gustu? Nie pytała, na przykład, czy Mary chodzi do kościoła. Ani o to, czy ma męża albo chce wyjść za mąż. Dowiadywała się tylko, jak Mary gotuje, a gdy mówiła o posiłkach i odpowiedzialności, jaką jest ich przygotowywanie przez siedem dni w tygodniu, odwoływała się chyba do własnego doświadczenia.
„Czy kisiłaś kiedyś kapustę, czy zawsze ją kupujesz?”, spytała pani Kirkenbauer podczas pierwszej rozmowy, a Mary szczerze wyznała, że nigdy dotąd nie robiła ani jednego, ani drugiego, gdyż żaden z jej dotychczasowych pracodawców nie życzył sobie kiszonej kapusty, a przede wszystkim jej zgniłego smrodu w korytarzach z kwiecistymi wzorami na ścianach i pod delikatnymi stiukami na suficie. Jak Alfred wieczorem miał apetyt na kiszoną kapustę, to wychodził na ulicę i szukał wędrownego sprzedawcy, przemierzającego miasto ze stalową beczką na plecach.
„A czy chciałabyś się nauczyć kisić kapustę, gdybym ci raz pokazała, jak się to robi? Szybko się uczysz?” Ciekawe, kiedy ta paniusia wyprowadziła się z filadelfijskiej Lower East Side, zastanawiała się Mary, ale odpowiedziała zwyczajnie: „Tak”.
Czy tylko z tej przyczyny zgodziła się wyjechać z miasta tamtego lata? Czy pensja była wyższa od innych? Nie. Wiele lat później, gdy miała mnóstwo czasu, żeby się nad tym zastanowić – a mogła to robić, jeśli tylko chciała, przez cały dzień o każdej godzinie i w każdej minucie – nic się jej w tym nie zgadzało, a najmniej ona sama, młodsza, wysiadająca z pociągu i czekająca na odebranie przez pana Kirkenbauera, który nie miał szofera na pełen etat. Alfred błagał ją, żeby nie brała tej roboty. Chciał, żeby znalazła sobie coś bliżej domu i obiecywał jej na czwartego lipca taki pokaz fajerwerków, jakiego jeszcze nie widziała. Zaczął już zbierać petardy i zimne ognie, i miał zamiar zaprosić wszystkich z kamienicy na pokaz. Ale w tamtym roku czwarty lipca przypadał we wtorek, a Mary nie miała zamiaru organizować sobie lata wokół jednego święta, więc zostawiła Alfreda samego na Dwudziestej Trzeciej Ulicy, żeby się o siebie zatroszczył. Niewykluczone, że tamtej wiosny obiecał jej, że się z nią nie ożeni. Choć nie dlatego, że jej nie kocha, ale z tej przyczyny, że nie wierzy w śluby. W Starym Świecie, w porządku, trzeba żyć w zgodzie z niewzruszonym zwyczajem, ale w Ameryce! Bo przecież co znaczy ta Ameryka, jeśli dwoje ludzi nie może żyć, jak chce!
Zabawne, że tak przywykła do Alfreda i tego, jak ze sobą żyją – aż trudno sobie wyobrazić, że kiedyś chciała, żeby wzięli ślub. Myślała, że wreszcie to zrobi, jak przyzna sam przed sobą oraz przed nią, że to jedyne właściwe rozwiązanie. Jeszcze trudniej było jej uwierzyć, iż kiedykolwiek uważała, że brak ślubu jest ich największym problemem. Ale tamtego lata roku 1899 pogodziła się w końcu z tym, że Alfred najpewniej wierzy w swoje słowa. Mówił to, co mu leżało na sercu, i było pewne, że nie zmieni zdania. A Mary nie należała do kobiet gotowych namawiać mężczyzn do żeniaczki. Bo wielu dałoby się za to posiekać. Tak było, jak pamiętała, dawno temu, bo teraz mogła tylko wspominać szczegóły tamtego lata. Właśnie o to chodziło – uraził jej dumę. Chciała dać mu nauczkę. Chciała mieć czas, żeby nad wszystkim się zastanowić i może zebrać się na odwagę, żeby od niego odejść i spróbować jakiegoś innego życia. Dlatego wyjechała tamtego lata; życzyła mu, żeby udał się pokaz fajerwerków i dodała, że będzie przyjeżdżać w niedziele albo i nie, w zależności od nastroju.
– Ma pani dziecko, prawda? – zapytała pośredniczka w agencji pośrednictwa podczas tego pierwszego spotkania, zerkając do notatek. Mary zauważyła, że pani Kirkenbauer jest nienagannie ubrana w szytą na miarę suknię, której fason podkreśla jej szczupłą figurę, a jednocześnie ją ukrywa. Była młodsza od Mary i miała piękną niemiecką buzię.
– Tak, mam synka. Czy to problem?
– Oczywiście, że nie – odpowiedziała pośredniczka. – Mary uwielbia dzieci. Prawda, Mary?
– Tak – odpowiedziała obojętnym tonem.
Właściwie nie lubiła dzieci, ale ten chłopczyk przypadł jej do gustu. Po czterdziestu ośmiu godzinach od przyjazdu do Dobbs Ferry przekonała się, że żadna siła nie utrzyma małego Tobiasa z dala od kuchni, więc powiedziała niani, żeby go zostawiła, posadziła na podłodze z zabawką i pozwoliła mu patrzeć.
Sprytny chłopczyk bawił się, póki niania nie znikła mu z oczu, a potem wyciągnął rączki do Mary, żeby go podniosła – żeby mógł podziwiać z wysoka wszystko, co stoi na piecu.
– Łyżka – powiedziała, kiedy chciał spróbować. – Gorące! – ostrzegła go, gdy wpatrywał się w parę nad rondlem.
Każdego dnia uczyła go nowego słowa, a on je zapamiętywał i powtarzał po kilku dniach, jakby znał je od urodzenia. I stało się tak, że zaczynało jej brakować Tobiasa w kuchni i czuła się bez niego samotna. A gdy jej towarzyszył, mówiła do niego przez całe popołudnia.
– Jesteś grzecznym chłopczykiem – zwracała się do niego Mary, a on uderzał się w pierś i powtarzał:
– Gzecny chłopcyk.
Ubierając się wcześnie rano, zanim ktokolwiek w domu się obudził, czekała już na szarpnięcia spódnicy małą pulchną rączką, na grube krótkie nóżki wystające ze spodenek do kolan. Nasłuchiwała, gdy nadbiegał korytarzem przed śniadaniem – pędził do kuchni, najszybciej jak mógł, żeby ją zobaczyć, przytulić się do niej i wypowiedzieć jej imię.
Aż w końcu nadszedł ten poranek, kiedy nie przybiegł do kuchni; ten poranek, kiedy przyczłapał ociężale i usiadł w kącie, żeby przyglądać się jej cichutko. Miał zaczerwienione policzki i rozpalone czoło, kiedy go dotknęła. A gdy go podniosła, był bezwładny, jakby usnął. Wtulił głowę w zgięcie łokcia Mary i zdał się na jej łaskę, rozrzuciwszy nogi na jej biodrze i opuściwszy rączki po bokach.
– Chcesz chlebka z dżemem? – zapytała o jego przysmak.
Ale spojrzał na nią tylko szklistym wzrokiem, jakby przez noc urósł i zmądrzał, i miał już za nic wszystkie słodycze. Jakby chłopczyk, który uwielbiał chlebek z dżemem, stał się zupełnie kimś innym: nowym, poważniejszym chłopcem, który wie już tyle, co dorosły. Przez kilka minut kołysała go w kuchni, wymieniając wszystkie jego przysmaki i udając sama przed sobą, że o niczym nie wie.
– Tobias nie czuje się dzisiaj najlepiej – powiedziała niani, a niania poinformowała o tym panią. Wszystkie trzy zebrały się w salonie, gdzie chłopczyk usnął z głową na poduszce.
– Przebywał wczoraj za długo na słońcu – oznajmiła jego matka, przykładając mu dłoń do czoła. – A po obiedzie zjadł mnóstwo ciasta.
– Czy mam pójść po doktora?
– Nie – odrzekła pani Kirkenbauer. – Sen go uleczy. Wyzdrowieje do wieczora. Zostawmy go tutaj.
Ale nie wyzdrowiał. Pogorszyło mu się jeszcze, a po czterech dniach przychodzenia doktor powiedział, że nic nie da się zrobić, oprócz chłodnych kąpieli i nakłaniania Tobiasa do jedzenia.
W tym samym dniu, w którym Mary podała panu Kirkenbauerowi zwarzone przez noc i skwaśniałe mleko, źle poczuła się pani, a po niej niania, wreszcie lokaj i ogrodnik, który przychodził dwa razy w tygodniu i zawsze jadał z nimi lunch. Miała wrażenie, że po Tobiaszu wszyscy zachorowali jednocześnie, nawet o tej samej godzinie i niech Bóg jej wybaczy, ale nie zwracała uwagi na pozostałych, póki nie zaniosła chłopczyka do wanny.
– Wanna – wyszeptała, wkładając go do wody i podtrzymując ręką, żeby się nie ześlizgnął. Puszczała mu kawałki lodu, które odrąbała od bloku, i mówiła, że to góry lodowe, a on jest kapitanem statku i musi zadbać o to, żeby się z taką górą nie zderzyć. Nie przeszkadzało mu zimno. Nie wołał o zabawki. Nie wołał matki. Nie płakał. Po kąpieli – a wyjęła go z wanny, gdy pomarszczyły mu się opuszki i bała się zostawiać go dłużej w wodzie – owinęła go w czyste prześcieradło i opowiadała mu bajki, a on zwinął się w kłębek jak noworodek z kolankami pod brodą. Przypominał wtedy niemowlę z mokrymi loczkami i różowiutkimi policzkami: gdyby ktoś zrobił mu portret, wyglądałby jak zdrowe dziecko, najzdrowsze, takie, co biegało przez godzinę koło domu w mroźny zimowy dzień.
A potem, siódmego dnia choroby, po kilku godzinach kołysania i nasłuchiwania głosów innych, dobiegających z odległych izb, małe ciałko stało się zupełnie bezwładne w jej ramionach i jakby cięższe. Głowa chłopczyka ważyła chyba z tonę, a jego nóżki były niczym kotwice na jej udzie. Gorący powiew oddechu, który łaskotał ją w szyję przez kilka minionych godzin, ustał. Mary kołysała go coraz szybciej, wmawiając sobie, że na pewno mu się polepszy, jeśli się prześpi spokojnie. Nie zaznał takiego snu od tygodnia, więc teraz usnął. Tylko usnął.
Po jakimś czasie położyła go do łóżeczka i poszła powiedzieć o tym panu Kirkenbauerowi, który jako jedyny nie był chory.
– On odszedł, proszę pana – oznajmiła i dotknęła dłońmi jego ramion, nim zdała sobie sprawę z tego, co robi.

 
Wesprzyj nas