“Bunt chimery” to drugi tom obszernej, wielopokoleniowej sagi. Barwne opisy i porywająca intryga przenoszą czytelnika w niezwykłą podróż przez historię wyjątkowej rodziny hotelarzy i wyjątkowego miasta.


Hotel Varsovie t.2 Bunt chimeryMroczne zaułki miasta, pełne przepychu salony, świat romansów, skrywanych skandali i niepohamowanych namiętności.

Warszawa, koniec XIX wieku. W stolicy panuje zepsucie, prostytucja jest na porządku dziennym, pleni się hazard. Hotelem Varsovie zarządza Regina, zimna wdowa po Jeremim Żmijewskim. Gdy pewnego dnia odnajdują się listy mogące ją obciążyć, na jaw wychodzą wstydliwe tajemnice długo skrywane przez właścicielkę posiadłości. To jednak dopiero początek rodzinnych sekretów.

Na dodatek zbuntowana córka Reginy, Waleria, wbrew woli rodziny postanawia zostać wyzwoloną malarką i wpada w tarapaty.

Warszawa, początek XIX wieku. W burzliwych czasach napoleońskich elegancki młodzieniec przybywa z Francji do podupadłej Warszawy. W tym samym czasie w mieście pojawia się piękna madame de Gris podejrzewana przez mieszkańców stolicy o szpiegostwo na rzecz Napoleona. Kobieta na miejsce noclegu wybiera pokój w skromnym hotelu Varsovie. Z czasem okazuje się, że przybyłego do miasta Ludwika Żmijewskiego i tajemniczą damę łączy więcej, niż można by przypuszczać.

Warszawa, XXI wiek. Urodziwa Dana Spakowski, podająca się za dziedziczkę rodzinnych posiadłości przy ulicy Długiej, z pomocą przystojnego prawnika zamierza odzyskać cenną nieruchomość. Sprawy wymykają się jednak spod kontroli, a rzeczywistość Dany zamienia się w koszmar.

Sylwia Zientek
Hotel Varsovie t.2 Bunt chimery
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 18 kwietnia 2018
 
 

Hotel Varsovie t.2 Bunt chimery


Rozdział I

Dzień, w którym ukazał się ostatni odcinek Lalki
Sam stoję w polu życia, a nade mną świeci
Księżyc, i nic nie trapi mnie i nie pociesza,
Bo czytam, jak w magicznej księdze, w gwiezdnym niebie:
Rychło przyjdzie dzień, w którym opuszczę sam siebie

Wacław Rolicz-Lieder, Wierzba na pustkowiu (fragm.)

24 maja 1889 roku

1.

W dniu, w którym tragiczne wypadki miały dotknąć właścicielkę hotelu Varsovie, Reginę Żmijewską, jej syn Konstanty oglądał wystawione w galerii gigantycznych rozmiarów płótno nieznanego mu malarza, zatytułowane Orestes zabija swoją matkę, i pomyślał, że on sam w głębi duszy nieraz chciał zgładzić swoją rodzicielkę. Przypomniał sobie grecki mit, wedle którego Orestes, syn króla Agamemnona i Klitajmestry, pomścił ojca, mordując matkę i jej kochanka. Długo stał w bezruchu, do głębi wstrząśnięty. Nie wiedział, czy czuł się tak za sprawą siły wyrazu dzieła, czy też własnych myśli i odczuć, które zaatakowały go zupełnie niespodziewanie, jakby widok muskularnego młodzieńca w greckiej tunice pochylającego się nad leżącą kobietą wydobył z podświadomości okrutne pragnienie. Czyżby naprawdę pragnął śmierci własnej matki?
„Waleria bez cienia litości skrytykowałaby ten obraz” – pomyślał o swojej najmłodszej siostrze, patrząc na klasyczne ujęcie tematu, zbliżony do rzeczywistego wizerunek ludzkich ciał, chociaż teatralnie wygięte postaci sylwetki kolumn i drzewa o idealnych koronach wydały mu się nieco odrealnione. Stara szkoła wciąż miała się dobrze, chociaż na całą Europę rozlała się już „impresjonistyczna zaraza”, jak nowoczesny styl w sztuce określiła kiedyś pani Regina Żmijewska.
Ledwie przed tygodniem wróciły z Paryża: matka w towarzystwie przyjaciółki Wandy Mednis oraz Waleria – jego dwudziestoletnia siostra. Konstanty liczył na to, że będą tam bawić dłużej, co zapewniłoby mu swobodę działania w hotelu Varsovie, jednak dziwne kobiece dolegliwości pani Wandy zmusiły je do szybszego powrotu. Waleria była podekscytowana tym wszystkim, co zobaczyła, oczarowana konstrukcją metalowej, wielkiej wieży górującej nad miastem, którą ledwie w marcu ukończono z myślą o Wystawie Światowej (Regina i Wanda uważały Tour d’Eiffel za szkaradztwo szpecące widok znad Sekwany). Zachwyciły ją też nowe prądy w sztuce, zwłaszcza impresjonizm, ale też samo miasto, które – jak twierdziła – odnalazła dokładnie takim, jakim opisał je Bolesław Prus w drukowanej w odcinkach w „Kurierze Codziennym” powieści pod tytułem Lalka.
„Z tą dziewczyną były i będą wielkie kłopoty. Teraz podobno rozpowiada, że postanowiła zostać malarką” – powiedział do siebie w duchu Konstanty.
Pod wpływem tematyki obrazu przerażająca myśl o śmierci matki obudziła w nim pewne nadzieje na lepszą przyszłość. Kiedyś przecież Regina Żmijewska zejdzie ze sceny, przestanie się zachowywać jak poddana pani Mednis – tej olbrzymki o fałszywym uśmieszku i tajemniczej przeszłości, kiedyś wreszcie on, Konstanty, jako głowa rodziny Żmijewskich, będzie mógł zacząć żyć po swojemu.
Od jakiegoś czasu miał zamiar sprzedać hotel Varsovie i wynieść się z mieszkania w sąsiadującej z budynkiem hotelu kamienicy przy Długiej, gdzie się wychował i gdzie teraz mieszkał – z łaski matki – ze swoją rodziną. Szczerze nie znosił tego lokum, nieustannie czując się tam jedynie jako lokator, którego każdy ruch śledzony jest przez osoby trzecie. Mimo że matka wraz z panią Mednis ulokowały się w reprezentacyjnym apartamencie hotelowym na pierwszym piętrze, ich obecność w jego mieszkaniu była niemal namacalna. Te babska w swoich szeleszczących, drogich toaletach były wszędzie!
Jego trzy siostry – był o tym przekonany – nie zaprotestują i równie chętnie pozbędą się hotelu. A kiedy będzie miał w rękach swój majątek (kto wie, może nawet pięćdziesiąt tysięcy rubli – szacował optymistycznie), ruszy w świat, może na Dziki Zachód, który w trakcie kilkuletniego pobytu w Ameryce skradł mu duszę.
Zapatrzony teraz w obraz o wielkich gabarytach, pędzla artysty, którego nazwisko nic mu nie mówiło, zupełnie zapomniał, że przecież przyszedł do galerii, aby spotkać się z kolekcjonerem japońszczyzny, od którego miał odkupić – na wyraźne życzenie matki – ciekawą wazę z motywem bambusów, mającą ozdobić recepcję hotelu. Szał japońszczyzny, jaki ogarnął jakiś czas temu panią Reginę, sprawił, że niemal każde pomieszczenie w hotelu Varsovie ozdobione było przedmiotami pochodzącymi z Kraju Kwitnącej Wiśni.
Kilkadziesiąt minut później, już po owocnym spotkaniu (dobił targu i ustalił warunki dostarczenia przedmiotu do jego domu przy Długiej), Konstanty opuścił galerię przy Krakowskim Przedmieściu i bez namysłu kupił od okrytej wiejską chustą zgarbionej babiny bukiecik konwalii. Pomyślał, że zaniesie je żonie. Może to choć odrobinę przyjaźnie usposobi do niego Klarę, a na jej bladej twarzy pojawi się cień uśmiechu. Od kiedy młoda małżonka nosiła w łonie ich trzecie dziecko (oby tym razem był upragniony chłopiec!), stała się nieznośna, marudna i nadmiernie krytyczna, przez co Konstanty niemal całe dnie spędzał poza domem.
Przed sześcioma laty, tuż po powrocie z Ameryki, Żmijewski podjął jedyną słuszną w jego sytuacji decyzję – postanowił raz na zawsze dać sobie spokój z malarstwem i zabawą w bycie artystą, a zacząć normalnie, spokojnie żyć, zająć się niezbyt wyczerpującą pracą, założyć rodzinę (najlepiej z panną, która wniesie do małżeństwa odpowiedni posag), wreszcie skończyć z pijaństwem, aktorkami, szansonistkami, a zwłaszcza baletnicami, które rujnowały jego zdrowie i finanse. Miał dość tułaczki, nieustannej walki o pieniądze, uciekania przed komornikami i walki o utrzymanie drogich kochanek. Zbliżał się do czterdziestego roku życia i stracił wiele ze swojej urody – zaczął łysieć, a jego wielkie oczy okolone długimi rzęsami straciły dawny blask, do tego podupadł na zdrowiu (nie dojadał, nie sypiał, przemieszczając się z miasta do miasta na amerykańskim Południu, aż w końcu odezwała się nieleczona przez lata choroba nerek). Tak więc potrzebował opieki lekarskiej oraz regularnych, zdrowych posiłków.
Matka zajęła się nim, rzecz jasna, lecz to nie był spontaniczny odruch i wynik matczynej troski – dawna zaborcza miłość, od której Konstanty uciekał, zupełnie bowiem wygasła. Świadomość tego sprawiała mu ból. Bo oto Regina Żmijewska – kiedyś gotowa na absolutnie każde poświęcenie dla syna – teraz niespecjalnie przejmowała się jego dolegliwościami. Powitała go wręcz obojętnie, jakby jego obecność w hotelu była jakąś przeszkodą, której przyczyn nie rozumiał. Nie kryjąc irytacji życiowymi porażkami syna, przydzieliła mu niewygórowaną pensję i zgodziła się – ale bez cienia entuzjazmu – aby zajął miejsce dawnego dyrektora hotelu, pana Tyszki, który po ataku sercowym zmuszony był wyjechać na dłuższą rekonwalescencję do Nałęczowa. Nie można było stwierdzić, czy kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie pracować, więc ktoś musiał zająć się bieżącymi sprawami.
– Ale czy ty, Kostku, się do tego nadajesz? Obrazki umiesz malować i bawić się z kokotami… Przecież znam cię dobrze, synu. Co ty wiesz o składaniu zamówień, spełnianiu zachcianek gości, zarządzaniu służbą hotelową? Tu trzeba mieć twardą rękę, ale też wyczucie, bo o uczciwego i wydajnego, a przede wszystkim taniego pracownika bardzo dziś trudno. Tyle hołoty w tym mieście się zagnieździło! Tłumy chłopów i Żydów wygnanych z Rosji zaludniają Warszawę. Dobrze, że nie prowadzimy sklepu ani składu, bo konkurencji moglibyśmy nie wytrzymać. Wszystko Żydzi przejmują… – narzekała pani Regina.
Konstanty poczuł się urażony. A więc matka nie wierzyła, że podoła obowiązkom! Z nieskrywaną urazą zapewnił maman (teraz tak kazała się do siebie zwracać), że z pełnym zaangażowaniem przystąpi do prowadzenia hotelu. Przecież jako młody chłopak był przygotowywany przez świętej pamięci ojca do tego, aby w przyszłości przejął hotel i nim zarządzał.
– Wtedy wszystko zrobiłeś, żeby uciec przed tym obowiązkiem, a teraz widzę, że wszystko zrobisz, aby wykonać to, co twój nieszczęsny ojciec dla ciebie zaplanował. Szkoda, że biedny Jeremi musiał przypłacić życiem twoje wyskoki, ucieczki i szantaże!
Jeszcze zobaczy mama, to znaczy maman! Jeszcze odwoła te okrutne słowa! Konstanty, poczerwieniały na twarzy i wzburzony, skłonił się i opuścił salonik tonący w rozmaitych materiach, ciężkich aksamitach, perskich dywanach, haftowanych poduszkach, obrusach i narzutkach.
Czuł się poniżony tym bardziej, że przykrej rozmowie przysłuchiwała się ta zwiędła, zwalista baba – Wanda Mednis, która siedziała w wielkim fotelu o wezgłowiu okrytym haftowaną serwetą i udawała, że wpatruje się w trzymaną w rękach robótkę. Konstanty szybko zorientował się, że matka dosłownie we wszystkich sprawach jest uzależniona od opinii czy wręcz przyzwolenia pani Mednis, co więcej – pała jakimś niezrozumiałym afektem do tej dziwnej kobiety o fałszywym – wiedział to od chwili, w której zobaczył ją po raz pierwszy – uśmiechu Mony Lisy.
– To się musi skończyć. Jak długo matka i jej przyjaciółka będą uprzykrzać mi życie, traktować jak taniego wyrobnika i chłopca na posyłki? – powiedział do siebie i wsiadł do przywołanej dorożki.
Kazał się wieźć na Długą. Duchota była tak ogromna, że w ciągu kilku minut Konstanty poczuł, jak pot spływa mu po czole i karku, brudząc dopiero co założony kołnierzyk. Nagle poczuł nieziemskie pragnienie napicia się lodowatego piwa.
– Jedźcie jak najszybciej, spieszę się – powiedział, ale dorożkarz coś tylko mruknął pod nosem i dalej jechał po swojemu.
Nadchodziła czwarta – pora, w której większość warszawian zasiadała do obiadu. Pokryte kurzem ulice miasta pustoszały. Ołowiane chmury o przedziwnej – ani granatowej, ani grafitowej barwie – wisiały nisko nad barokowym Pałacem Saskim, otoczonym jaskrawymi koronami rozkwitłych niedawno drzew.
– Podnieście dach, zaraz burza się zerwie. I jedźcie szybciej, muszę zdążyć na obiad! – rzucił w kierunku dorożkarza, ale ten nie zareagował.
Z przytkniętymi do nosa świeżymi konwaliami, które nieco łagodziły przykry zapach gnijących odpadów w rynsztoku, wysiadł z pojazdu na Długiej, mając nadzieję, że obdarowana bukiecikiem małżonka będzie dla niego łaskawsza niż zwykle i nie urządzi mu sceny, gdy wieczorem będzie się chciał wymknąć do Czerwonej Karczmy. Nie był w stanie wysiedzieć w domu – wszystko go tam nudziło i irytowało. Cóż mógł robić w towarzystwie wiecznie niezadowolonej Klary, która siedziała w fotelu nad robótką i niemal się do niego nie odzywała? A jeśli już podejmowali rozmowę o trzecim dziecku, które za cztery miesiące miało pojawić się na świecie (tym razem to musiał być chłopiec!), ich dyskusja zwykle kończyła się histerycznym płaczem żony albo – w najlepszym razie – jej obrażeniem się. O czymkolwiek rozmawiali, zawsze wypływał temat kokot i prostytutek, z których korzystał Konstanty. Mimo że przysięgał i zapewniał, że od dawna już do nich nie chodzi, żona nie dawała wiary temu oczywistemu kłamstwu.
Tłumaczył młodej żonie (jej brak obycia i wiedzy o świecie kładł na karb katolickiego, surowego wychowania w prowincjonalnym ziemskim majątku), że każdy mężczyzna postępuje dokładnie tak jak on, że nawet jeśli nie jest żonaty, musi przecież dać upust swoim zwierzęcym instynktom. Ona zaś niczego zdawała się nie rozumieć.
A więc musiał tego wieczoru wyjść. Będzie miły w trakcie obiadu, pochwali dania (o ile znowu nowa kucharka nie przypali befsztyka), będzie całował dłonie Klary i z wypisanym na twarzy współczuciem wysłucha opowieści o jej dziwacznych dolegliwościach. A gdy tylko malutkie córeczki zostaną uśpione przez nianię (dwuletnia Ewelinka i roczna Eugenia były rozkoszne do przytulania – niczym cudne, ubrane w falbaniaste stroje laleczki, ale szybko go męczyły, a dziecięcy płacz wyprowadzał go z równowagi), Konstanty zaproponuje żonie, aby odpoczęła, on zaś – nie chcąc burzyć jej spokoju – wyjdzie na partyjkę szachów.
Przewidywał, że jak niemal co dzień będzie chciał zaznać odrobiny przyjemności, uścisków z szynkarką z oberży, podszczypywania i sadzania sobie na kolanach dziewcząt roznoszących piwo, obłapiania aktorek teatrzyków ogródkowych, które po występach zaglądały do karczmy. Może z jedną z nich wyskoczy do jakiejś zatęchłej, wynajmowanej przez nią sutereny, aby nasycić nieustannie spragnione ciało.
Taki już był, nic nie mógł na to poradzić. Jedyne, na czym mu zależało, to nie złapać wstydliwej choroby, która wykończyła tak wielu jego kolegów i znajomych, nie mówiąc o ich żonach i kalekich, przedwcześnie zmarłych dzieciach, którym wstrętny syfilis ukrócił żywot. Może gdyby nie daleka kuzynka matki – panna Klotylda, którą matka kiedyś przyjęła pod swój dach, Konstanty nie byłby tak nienasycony. Ale tamta starsza od niego o wiele lat kobieta opiekowała się czternastoletnim chłopcem tak namiętnie, że kąpiąc go i czytając mu do snu, bez skrupułów rozprawiczyła go i w ciągu kilku miesięcy udoskonaliła w sztuce miłosnej, sprawiając, że od tej pory zawsze już szukał kobiet, aby zaznać ulgi, pozbycia się napięcia, które ustępowało wyłącznie wtedy, gdy dwa czy trzy razy z rzędu wyrzucił z siebie porcję nasienia.
Zawsze był nienasycony, ale kiedy dając sobie raz na zawsze spokój z życiem artysty, postanowił ożenić się z młodą, wyszukaną przez panią Reginę na prowincji dziewczyną o profilu słowiańskiej bogini i złotych, sięgających bioder włosach, obiecał sobie dotrzymać wierności swojej wybrance. Klara była tak młoda, niewinna i naiwna! Ponadto jej posag okazał się zaskakująco wysoki, co tylko utwierdziło Konstantego w słuszności decyzji o poświęceniu się zwykłemu życiu i rodzinie.
Delikatna, rozmiłowana w literaturze, osiemnastoletnia Klara pragnęła wyrwać się z nudnej prowincji do miasta. Urzekły ją opowieści o Warszawie, w której nigdy nie była, snute przez Konstantego w trakcie przechadzek po parku zdrojowym. Chłonęła bajki o „zielonym karnawale”, podczas którego w miesiącach wiosennych miasto nieustannie się bawi, bo tak wiele jest do wyboru atrakcji w postaci balów, rautów, teatrzyków, spotkań w ogródkach, zabaw na powietrzu. Wykwintnie ubrane damy wirują w ramionach mężczyzn w walcu wiedeńskim, oglądają frywolne sztuki albo tragiczne opery, piją poncz podczas ciepłych wieczorów w roziskrzonych światłami ogrodach i parkach. Cała Warszawa tańczy i nie może przestać się bawić!
Zachęcona taką wizją miasta, które w opowieściach Konstantego w niczym nie ustępowało Paryżowi czy Rzymowi, nie mogła doczekać się życia w roli żony w warszawskiej kamienicy. Dodatkową ekscytację budził fakt, że miała mieszkać tuż obok pierwszorzędnego hotelu Varsovie, należącego do rodziny przyszłego męża, miejsca, w którym zatrzymywały się słynne śpiewaczki i wybitni iluzjoniści – jak zapewniał Konstanty, przesyłając na potwierdzenie swych słów wycinki ze stołecznych dzienników, informujące o przybyciu do Warszawy i zatrzymaniu się w hotelu znakomitości z całej Europy, a nawet świata.
Ślub wzięli późną jesienią. Klara przyjechała na Długą z całym wozem wyładowanym skrzyniami z wianem i ulubionymi przedmiotami z rodzinnego domu, jak stary zegar z kurantem, które z trudem udało się upchnąć w i tak przeładowanym mieszkaniu. Niestety, teściowa nie zgodziła się na nową aranżację pokojów ani dokonanie jakichkolwiek zmian przez młodą panią Żmijewską. Mieszkanie pełne było japońszczyzny, która była obca kobiecie wychowanej w staropolskim dworku. Japońskie latarnie, pomalowana na kolor starego złota boazeria, panele pokryte purpurowym jedwabiem, orientalny parawan z motywem kwiatów kwitnącej wiśni, przeszklone gabloty z palisandrowego drewna z figurkami netsuko, olbrzymie palmy w wazach zdobionych motywem smoka, japońskie poduszki – wszystko to przytłaczało Klarę.
Szybko też przekonała się, że wizje roztaczane przez Konstantego nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Warszawa była brudna, przeludniona, pełna wiecznie głodnych, wynędzniałych nieszczęśników. Miasto potwornie ją rozczarowało. Bała się pędzących koni, które ciągnęły tramwaje i dorożki, potwornie lękała się rosyjskich wojskowych, którzy w jej mniemaniu patrzyli na nią lubieżnym wzrokiem. Ulica Długa, mimo że pełna składów, sklepów i hoteli, odrzucała ją swoim kupieckim charakterem, a poza tym tonęła w błocie i po zmroku przypominała odrażającą gardziel potwora.

 
Wesprzyj nas