Dzieje tej niebanalnej pary to jedna z najpiękniejszych i najbardziej intrygujących historii miłości, determinacji i wielkiej odwagi.


Kobieta, którą pokochał MarszałekW 1901 roku dziewiętnastoletnia Ola Szczerbińska przyjeżdża z Suwałk do Warszawy. Marzy o zdobyciu wykształcenia i o wolnej Polsce.

W czasach, kiedy uważano, że jedynym zadaniem kobiet jest dobrze wyjść za mąż i wychować dzieci, ona przemyca dynamit w gorsecie i rewolwery w fałdach spódnicy, organizuje siatkę wywiadowczyń i walczy z bronią w ręku.

Podczas prezentacji składu broni, wśród mauzerów i browningów poznaje Piłsudskiego, legendę podziemnej Polski, bohatera… oraz męża innej kobiety.

Mimo przeszkód stanie u jego boku, odważnie stawi czoła konwenansom epoki i wyzwaniom historii, a ta zawiedzie ją do Belwederu i uczyni pierwszą damą II RP.

Co takiego miała w sobie Ola, że Piłsudski obdarzył ją wielkim uczuciem i uczynił partnerką nie tylko w życiu, ale też w walce o wolność?

Dzieje tej niebanalnej pary to jedna z najpiękniejszych i najbardziej intrygujących historii miłości, determinacji i wielkiej odwagi. Historia, która pokazuje, że wielkość nie liczy się z konwenansami.

Katarzyna Droga
Kobieta, którą pokochał Marszałek
Opowieść o Oli Piłsudskiej
Wydawnictwo Znak
Premiera: 4 kwietnia 2018
 
 

Kobieta, którą pokochał Marszałek


Dedykacja
Miała odwagę być kobietą niezależną. W czasach kiedy walka była sprawą mężczyzn, walczyła jak mężczyzna. Przemycała broń, szyfrowała wiadomości, brała udział w zamachach. Zapamiętano ją jednak przede wszystkim jako żonę marszałka Piłsudskiego, a odzyskanie wolności kraju jako sukces mężczyzn. Czas nanieść korektę na to przekonanie, bo polskie kobiety miały wielki wkład w dzieło niepodległości.
Książkę poświęcam Aleksandrze Piłsudskiej i Polkom walczącym sto lat temu o nasze dzisiaj, z podziękowaniem za to, że mogę napisać ją po polsku.
Katarzyna Droga

ROZDZIAŁ 1

■ WRZESIEŃ 1908, LITWA

Na małej stacji kolejowej nieopodal Wilna znużeni pasażerowie czekali na pociąg. Było ich tu całkiem sporo jak na późny wrześniowy wieczór. Po peronie przechadzała się dama w kapeluszu i rdzawej podróżnej pelerynie. Druga, towarzysząca jej, z solidnym sakwojażem, niecierpliwie stukała obcasem w trotuar. Młody mężczyzna w granatowym szynelu flirtował z ładną Żydówką, na ławce chrapał spity w gnat jegomość, a dwaj panowie w kaszkietach zagadali się o polityce. Czas płynął sennie. Pociąg miał wjechać na stację o jedenastej. Wskazówka zegara zawieszonego na budynku dworca powoli zbliżała się do tej godziny.
O właściwym czasie rozległ się gwizd lokomotywy i dwa snopy światła przecięły mrok. Pociąg carski do Petersburga, przewożący w wagonie pocztowym srebro i ruble z podatków w Królestwie, wtaczał się leniwie na stację. Panie ruszyły ku torom, pijak, nagle całkiem trzeźwy, żwawo zerwał się z ławki i wyciągnął rewolwer. Na peronie huknął potężny strzał, jakby na znak. Od tej chwili sprawy potoczyły się błyskawicznie.
Kilkunastu uzbrojonych mężczyzn otoczyło pociąg. Wśród nich domniemany pijak, obok flirciarz z bronią wycelowaną w wagony. Padają strzały, ludzi ogarnia panika, rzucają się do ucieczki.
– Sza! Sza! Nikomu nic się nie stanie – krzyczy spiskowiec do przestraszonych podróżnych. Mężczyźni w kaszkietach odpalają petardy. W tym samym momencie jacyś dwaj jegomoście wychylają się z okien pociągu i otwierają ogień z mauzerów. Mierzą w uciekających żandarmów, którzy winni ochraniać skład. Rozbity telefon i telegraf, przecięte druty, zgrzyt semaforów. Skład hamuje gwałtownie, kilku zamachowców przyjechało w pociągu, widać zaciągnęli hamulce. Huk eksplozji w jednym z wagonów niemal ogłuszył wszystkich. Dźwięk tłuczonego szkła zmieszał się z krzykiem kobiet, wybuch ze strzałami z karabinów. Światła w pociągu zgasły. Przedziały wypełniły się dymem, zamajaczyły w nim postacie.
Po wąskim korytarzu wagonu biegł ku zamachowcom mężczyzna z karabinem.
– Kto idiota? Kto idiota? – krzyknął w jego stronę dowódca akcji, lecz ten nie odpowiedział, nie słyszał ogłuszony hałasem. Jeden z napastników skierował ku niemu broń, ale szef, wiedziony intuicją, położył dłoń na jego broni i powstrzymał strzał.
– Kto idiota? – powtórzył pytanie.
– Komuniści! – odkrzyknął wreszcie ochrypły mężczyzna. Odetchnęli z ulgą. Znał odzew, znaczy – swój. Był już na tyle blisko, że go rozpoznali.
– Omal cię nie zabiliśmy, Lutze-Birk! – rzucił dowódca, kiedy dym się przerzedził i już dało się rozpoznać twarz kolegi, przystojnego trzydziestolatka, specjalisty od pirotechniki. – Co u was?
– Nie udało się wysadzić szyn – odpowiedział zmartwiony Birk. – Pociąg zatrzymał się dalej, niż obliczyłem. Ale sterroryzowaliśmy obsługę! – dodał z łobuzerskim uśmiechem, skubiąc imponujący wąs.
Pieniądze i srebro wciąż tkwiły w pocztowym. Kolejny wybuch rozwalił ścianę i zamachowcy wpadli do środka, ale dostępu do skarbu broniły jeszcze pancerne drzwi i zamknięci za nimi uzbrojeni konwojenci. Nie mieli już więcej bomb, ani jednej. Dowódca zdecydował się na blef:
– Wychodzić – krzyczał po rosyjsku. – Otwierać, a to wysadzimy wsio*, z wami i z nami! Liczę do dziesięciu…
Na „siedem” otworzyły się drzwi, rosyjscy konwojenci wyszli z rękami nad głową. Droga do skarbca była wolna.
– Szybko, szybko! – poganiali się zamachowcy, segregując paczki z banknotami i srebrem oraz cenne rosyjskie księgi o taktyce wojskowej. Ostry dźwięk trąbki wezwał do odwrotu. Koniec akcji, za chwilę na peron wjeżdżał następny pociąg. Była godzina 11.45.
Spiskowcy spakowali pieniądze do worków, rozdzielając łup między siebie. W biegu dopadli przygotowanych powozów i popędzili w różne strony: w las, do zaprzyjaźnionych dworów, inni łodzią po rzece Wilii w kierunku Kowna. Na dworcu zostało pobojowisko, szkło z wybitych szyb, puste kasety, obrabowany wagon i przestraszone damy. Kilku rannych, jeden rosyjski trup. Świat ucichł, zapadała fioletowa noc. Po napastnikach nie było śladu, podobnie jak po rublach, srebrze, złocie i papierach wartościowych. Nigdy nie dojechały do Petersburga, bo przejęli je polscy spiskowcy.
Wszystko to rozegrało się w ciągu zaledwie czterdziestu pięciu minut w nocy 26 września 1908 roku w małej miejscowości Bezdany, kilkanaście kilometrów od Wilna. Kwadrans potem, w lesie ciemnym i gęstym jak przystało na litewski bór, dyliżans z dowódcą akcji i jego towarzyszem Momentowiczem dojechał do domku letniskowego w Jedlince, gdzie wyglądała go w napięciu młoda kobieta. Druga, w sąsiednich Borkach, czekała na pozostałych zamachowców. Obie niespokojne o powodzenie akcji, w której odegrały ważną rolę, chociaż w kluczowym momencie przypadło im w udziale niecierpliwe oczekiwanie na mężczyzn. To one wykonały niezbędną robotę: przygotowały plany, szczegółowe mapy terenu, kryjówki na łup, broń i kwatery.
Młoda, szczupła brunetka o ciemnych oczach wpatrzona w okno chaty w Jedlince ujrzała wreszcie ruch przy bramie. Chwyciła poły sukni i pobiegła ku powozowi. Mężczyźni zeskoczyli na ziemię. Wąsaty dowódca uśmiechnął się do niej z triumfem. Spotkały się ich spojrzenia, a w oczach zalśnił błysk porozumienia. Pojęła, że akcja się powiodła, teraz muszą ukryć zdobycz i uciekać.
W żadnych późniejszych relacjach nie wspomniano, czy tych dwoje przywitało się uściskiem, pocałunkiem, czy też może wcale nie okazywali sobie uczuć przy kompanach, ale wiadomo na pewno, że kobietą była młoda Aleksandra Szczerbińska, a mężczyzną Józef Piłsudski, zwany przez przyjaciół i rodzinę Ziukiem, tak jak ona Olą.
Ola miała lat dwadzieścia sześć, Ziuk czterdzieści jeden. On miał za sobą zsyłkę na Sybir, a w owym czasie cieszył się już znaczącą pozycją charyzmatycznego wodza polskiej konspiracji. Ona miała młodzieńczy entuzjazm, doświadczenie w oddziałach bojowych PPS i tworzeniu sieci składów broni, zdążyła też na krótko trafić do więzienia. W czasie akcji bezdańskiej łączyło ich już coś więcej niż wspólna walka w konspiracji; koledzy mówili o niej „dziewczyna Ziuka”. Powściągliwi historycy ujmą to w późniejszych opracowaniach zdaniem: „byli już zaprzyjaźnieni”. Z całą pewnością tak, przyjaźń była to gorąca, uczucie mocno scementowane wspólnym pragnieniem – wręcz obsesyjnym marzeniem o wolnej ojczyźnie. Wprawdzie w roku 1908 niepodległa Polska ciągle pozostawała ułudą szaleńców, wspomnieniem budzącym nostalgię i wywołującym łzy, tej nocy w Jedlince musieli jednak być szczęśliwi. Oto sukcesem zakończyła się najsłynniejsza akcja polskich spiskowców początku dwudziestego wieku. Atak na carski pociąg w Bezdanach przyniósł ładny łup i mocno zagrał władzom na nerwach. Przed Olą i Ziukiem burzliwa przyszłość rysowała się pod znakiem miłości i walki. W tym ciemnym litewskim borze, kiedy przy blasku pochodni kopali doły, by ukryć część zdobyczy, nie mogli przewidzieć, że pokrętna droga zaprowadzi ich nie tylko ku wymarzonej wolności, lecz także do Belwederu. Mieli podążać tą drogą razem, choć i osobno.

* a to (ros.) – w przeciwnym razie; wsio – wszystko

ROZDZIAŁ 2

■ SUWAŁKI, DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ

– Dwieście tysięcy rubli, ciotko! Sztaby złota, worki srebra! Wszystko to pójdzie na broń, na szkolenie żołnierzy i, co najważniejsze, na wykup naszych ludzi z więzień. Z Cytadeli, z Sybiru, oczywista za łapówki! – Ola z apetytem zajadała gołąbki i zerkała na sprzęty w rodzinnym domu, znajome, bliskie sercu, ale jakby mniejsze, niż zapamiętała. Siedziały z ciotką Marią w jadalni, tak dobrze znanej Oli z dzieciństwa. Siedem lat minęło, jak wyjechała z Suwałk, spokojnego gubernialnego miasteczka, w którym się urodziła i wychowała. Zawitała teraz do domu przy ulicy Krzywej pod numer 80, gdzie jak zawsze po kuchni kręciła się tęga Anusia, pachniało ciastem drożdżowym, a w saloniku na stole leżał tamborek do haftu i jak zwykle ciotka Maria z poważną miną, w okularach, z różańcem w ręku, słuchała jej i kręciła głową z niepokojem.
Ola Szczerbińska po dwóch miesiącach od zamachu wracała do Bezdan po resztę pieniędzy ukrytych w lasach Jedlinki. Wyruszyła ze Lwowa, gdzie teraz mieszkała, kierowała się na Wilno, lecz zdecydowała się zboczyć z drogi i zajrzeć do Suwałk, doszły ją bowiem wieści o chorobie ciotki. Maria Zahorska właściwie zastępowała jej matkę, nieodżałowaną Julię, która zmarła zbyt młodo przed piętnastu laty, zostawiając dzieci pod opieką siostry i głowy rodu – babci Karoliny. Cóż, teraz babcia już nie żyła, a siostry Oli porozjeżdżały się po świecie. Ciotka Maria pewnie czuła się samotna w domu przy Krzywej. Dawno się nie widziały, dawno też Ola nie gościła w Suwałkach. Wysiadała na dworcu z dziwnym uczuciem. Bliskie jej były te miejsca, ale zarazem już w jakiś sposób odległe. Chłodne powietrze zapowiadało rychłe nadejście zimy.
Nic tu się nie zmieniło – myślała, jadąc wolantem przez prospekt Petersburski, główną ulicę miasta – te same doły i kałuże, a przy prospekcie reprezentacyjne kamienice i znajome gmachy urzędów. Park w sercu miasta, piękny jak zawsze, chociaż ponury, ogołocony z liści, czeka już na zimę. Nie dziwne, skoro listopad. Gmachy przy ulicy Głównej te same, proszę, proszę, w domu pani Tyszkowej nowy sklep galanteryjny – „Wanda”. Wanda? Pewno to będzie sklep Wandzi Szokalskiej. I tu nowy szyld: „Kapelusze dla dam. Chrześcijański Magazyn Mód”. Czyżby modystka, pani Julia Czaplicka, wzięła się do handlu kapeluszami? Są jednak jakieś modernizacje. Ale cudny kryształowy krzyż błyszczy w słońcu na cerkwi zupełnie tak samo jak niegdyś! I dom babki, parterowy, drewniany, ustawiony frontem do ulicy, przywitał ją taki sam jak przed laty, z gankiem i sienią, z której po lewej wchodziło się do mieszkania Koców, po prawej do Zahorskich.
Ciotka Maria natomiast zmieniła się bardzo, wyraźnie się postarzała. Pokasływała, więc być może to choroba dodała jej lat. Spojrzenie szarych oczu przygasło. Jedno, co nie zmieniło się wcale, to łagodny głos. I troska o siostrzenicę, o jej zdrowie, tak fizyczne, jak i moralne. Udział w akcji z mężczyznami z bronią w ręku! W ogóle to zamiłowanie Oli do broni przerażało ciotkę, a jeszcze eskapady nocą, ucieczki, krycie się po lasach. Uczestnictwo w napadach, rabowanie pociągów, banków! Nie obawiała się o etyczną stronę sprawy, patriotyzm bowiem rozgrzeszał wiele, wiadomo, że dla ojczyzny trzeba działać i siłą, i podstępem. Ale przecież Ola była kobietą, panną. Liczyła już dwadzieścia sześć lat! Maria miała jasno określone poglądy na ten temat: zajęciem niewiast patriotek było wspomaganie partyzantów; kwesty, to owszem, dzielenie się własnym majątkiem ze spiskowcami – a jakże, opatrywanie rannych – tak, i nade wszystko modlitwa, ale reszta to sprawa mężczyzn. Kobieta uczciwa winna wyjść za mąż i strzec domowego ogniska, wychowywać dzieci w miłości do utraconej ojczyzny. Kropka. Czy nie o tym pisał biskup Łętowski w zacnej książce Nauka poznawania ludzi? Niewiasta jest istotą słabą i już myśl o jej usamodzielnieniu winna być traktowana jak obelga. O-b-e-l-g-a! „Spod jarzma matki pod jarzmo męża winna przechodzić, nie mogąc być na moment bez posłuszeństwa”. Maria dobrze pamiętała słowa biskupa, toteż całe życie była posłuszna matce, nawet po jej śmierci. W „Bluszczu” też czytała, że kto chciałby emancypować kobietę, uczyniłby ją nieszczęśliwą. „Sama treść istoty kobiecej, sama jej delikatna natura poddaje ją pod przewodnictwo mężczyzny”1. Tak zawsze było, tak będzie, a tu proszę, własna siostrzenica…
– Ciocia zawsze taka sama. – Ola ujęła w dłonie pomarszczone, suche ręce Marii. Czytała w jej myślach, nie chciała jednak dotknąć ciotki informacją, że uważa poglądy biskupa i podobnych „obrońców” kobiet za brednie. Kobiety miały takie same umysły jak mężczyźni i takie same prawa, by pracować lub walczyć o wolność. Ola wiedziała już, że zacne gazety i nie mniej zacne, ale archaiczne autorytety po prostu się mylą.
– Zaraz mnie ciocia zapyta, czy przy tym wszystkim dobrze jem, dbam o ciepłą bieliznę i czy mam na sobie grube majtki, czy tak?
Opowiadała ciotce o swoich dokonaniach, ale nie wszystko. O powrocie z Jedlinki do Wilna, już po akcji bezdańskiej, wolała nie wspominać. Co powiedziałaby zacna Maria, wiedząc, że jej siostrzenica wsiadała do pociągu już nie taka szczupła i lekka jak zwykle, bo suto obłożona pod sukniami paczkami banknotów, tak suto, że gorset najgrubszej jejmości z warszawskiej konspiracji ledwie dał się zawiązać? Jej towarzysz podróży, Ziuk, uścisnął ją i włożył w dłoń cyjanek potasu zawinięty w papierek. Na wszelki wypadek, w razie aresztowania i groźby przesłuchań. Był spokojny. Ola też. Na peronie pełno policji, zewsząd słychać tylko: Bezdany, Bezdany, brawura, zbrodniarze, buntowszczyki, a oni oblepieni tymi rublami, pod rękę jak para spokojnych mieszczan, w oczekiwaniu na pociąg do Lidy. Kapelusz z piórem ocieniał twarz kobiety, jej towarzysz pochylał wciąż głowę, by zajrzeć pod szerokie rondo, mrugnąć do niej, mocno przyciskał jej ramię. Nikt ich nie skontrolował, mieli mnóstwo szczęścia. Uśmiechnęła się do wspomnienia, oszczędziła ciotce szczegółów, ucałowała jej spracowane ręce.
– Niech no ciotula wspomni babcię! Czyż Karolina Zahorska nie zgodziłaby się ze mną? Co sama robiła w młodości? Kto pędził konno, wierzchem w las, do powstańców? Tylko furkotały białe koronki czepca. I dziś postąpiłaby identycznie.
Maria zamyśliła się, uśmiechnęła na wspomnienie swojej matki. Drugiej takiej kobiety nie było na świecie. Właściwie zawsze trochę się jej bała, ale tęskniła za nią, gdy jej zabrakło. Za surowym głosem, pięknymi dłońmi, niezmiennie czarną suknią, bo matka jej do końca życia nie zdjęła żałoby po klęsce powstania styczniowego. Ta kobieta miała odpowiedzi na wszystkie istotne pytania, dobrze znała miejsce każdego człowieka w strukturze świata i umiała mu wskazać jego obowiązki. Była głową rodziny i jej zgody trzeba było, by Ola mogła wyjechać do szkoły w Warszawie, co nie zdarzało się dziewczętom z Suwałk. Pozwoliła wnuczce studiować – Maria do dziś nie mogła pojąć, jak to się stało. I prawdą jest, że nakazała w niczym Oli nie przeszkadzać. Tak rzekła na łożu śmierci: „Niech nikt nie staje na drodze Oli, cokolwiek postanowi”. Wielką była patriotką Karolina Zahorska, surową dla wszystkich, ale do wnuczki widać miała słabość.

 
Wesprzyj nas