„Prowincja” w wydaniu Marcina Króla nie ma nic wspólnego z idylliczną wizją rodem z popularnych seriali i książek obyczajowych.


ProwincjaSzemrane interesy, skorumpowane przez lokalnych tuzów biznesu władze, wszechobecna zmowa milczenia i wreszcie krążące nad tym wszystkim widmo nacjonalizmu…

Błyskotliwą karierę naukową Adama Rucińskiego przerywa niespodziewane oskarżenie o plagiat.

Młody historyk postanawia zaszyć się na podlaskiej wsi i poświęcić się pisaniu książki. Kiedy jednak po pomoc zgłasza się do niego znajomy, poszukujący narzeczonej, która przepadła bez śladu, odzywa się w nim detektywistyczna żyłka.

Ich amatorskie śledztwo szybko trafia na trop nacjonalistycznego stowarzyszenia, finansowanego przez lokalnego biznesmena…

Marcin Król
Prowincja
Seria: „Mroczna Seria”
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 13 września 2017
 
 

Prowincja


Szła mgła. Klony, lipy, brzozy i dęby pogrążały się w otchłani. Jeszcze gęsty rząd sosen się nie dawał. Ale po jarzębinie został tylko czubek. Żadnego światła od strony wsi. Utonęła. Nie było domów, ludzi, psów. Po chwili i jarzębina zniknęła. Ciemny kształt stał przy lipach. Nie ruszał się. To był pień świerka, który wysechł poprzedniego roku. Chudy i brunatny, nie miał czym zaczepić mgły, więc go omijała. Mgła omijała śmierć. Ale sama zabiła światło. Początek kwietnia. Jeszcze przed momentem było jasno. Potem lekki zmierzch. Słońca, które lubiło zachodzić za lasem, już nie było.
Szła mgła. Czy wejdzie do domu? Oparty o balustradę ganku czekałem. Wiedziałem, że nie wejdzie, ale wiedziałem też, że wszystko jest możliwe. Ludzie pytali, czy nie boję się mieszkać sam w lesie. Ale nie byłem sam, bo była mgła. To znaczy sam pod lasem, a wokół mgła. Mgła towarzyszka moja, koleżanka. Szła, jak zawsze, od zachodu, od łąk i rzeczki, która miała najwyżej pół metra głębokości. A i tak utopił się w niej pijany rowerzysta z sąsiedniej wsi. Może wtedy też była mgła. We wsi nikt się nie przejął. Paru tylko roztrząsało, jak musiał się ułożyć, żeby utonąć w takiej płyciźnie. Może bobry go zagryzły, ktoś rzucił. Bobry nie jedzą ludzi, inny na to. Skąd wiesz? Gadali pod sklepem. Człowieka to wszystko zje, na przykład rak. Rak to nie bóbr. Starali się podtrzymać rozmowę jak najdłużej. Bóbr też podły. O, tamę na rzece zbudował. Szczupaki wyginęły. A raków dawno nie ma.
Otrząsnąłem się. Odepchnąłem zjawy. To nie były omamy, tylko zjawy. Jeszcze wracały, ale coraz rzadziej. Udało mi się uciec, wymknąć im, chociaż nie byłem pewien, czy to ostateczne zwycięstwo. W tej mgle. Ale kto mógł wygrać z mgłą. Z ganku wszedłem do przedsionka i dalej do kuchni. Do wyboru była kawa rozpuszczalna albo z ekspresu. Ekspres, stół kuchenny i trzy krzesła przywiozłem w Warszawy. Czwarte gdzieś się zapodziało jeszcze u ojca. Przywiozłem także biurko. Resztę kupiłem, kiedy wynająłem dom. Na stole stał zielony koszyczek z wikliny, do którego wkładałem wszystkie klucze – od domu, spichrza, stodoły i samochodu. Czasem kładłem na stół obrusik, ale trzeba go było prać po kilku dniach, więc zrezygnowałem. Niby była pralka, ale jej nie lubiłem. Musiałem podejmować decyzję, kiedy ją uruchomić, a ponieważ byłem sam, wystarczyło dwa razy w tygodniu. Nie chciało mi się podejmować żadnych decyzji. Pralka ostatecznie się przydawała, ale zmywarki nie kupiłem – z tych samych powodów. Naczynia czekałyby tydzień. Gotowałem rzadko.
Przebrałem się w dres, włożyłem lekką kurtkę. Wyszedłem na zewnątrz, zamknąłem dom. Pobiegłem drogą wśród łąk. Miałem grube sportowe buty. Droga była wilgotna. Wolałem biegać w lesie, ale w kwietniu było w nim mokro, pełno kałuż. Miałem już wyliczone dwa i pół kilometra. Bieganie miało sens, może tylko bieganie. Potem czułem się lepiej. Po lewej stronie pierwsze domy wsi. Daleko. Po prawej łąka. Przede mną łąka. Łąka – matka mgły. Na horyzoncie las. Próbowałem pomyśleć, co robić dziś wieczorem, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Nie miałem najmniejszej chęci pracować, może wezmę się za tłumaczenie, też niechętnie. Nie mogłem nie robić nic. Jeszcze nie wiedziałem, jak nic nie robić.
Po pięciu kilometrach wróciłem do domu. Wziąłem prysznic. Ekspres miał dobrych kilka lat. Trzeba go było pilnować i wyłączyć, kiedy kawa już przeleciała. Nalałem trochę więcej niż pół filiżanki i dodałem odrobinę mleka. Filiżanka była kupna, mleko tutejsze. Nie lubiłem gotowych skondensowanych mleczek z supermarketu. W ogóle nie lubiłem mleka, wyjąwszy tę odrobinę do kawy. Szedłem więc lub jechałem co kilka dni do sąsiadki. Brałem mleko, ale trudno było mniej niż litr. W lodówce wytrzymywało najwyżej pięć dni. Przynosiłem je w poniedziałki i potem jeszcze raz w tygodniu.
Postawiłem filiżankę z kawą na stole i wyszedłem na ganek. Mgła już się bardziej nie zbliżała. Czekała. Wróciłem do kuchni. Wziąłem filiżankę i poszedłem do pokoju z telewizorem, czyli salonu. Usiadłem na kanapie. Udało mi się kupić nieco wyższą i z bocznymi oparciami. Nie taką nowoczesną z poduszkami tylko. W domu nie zostało nic po dawnym właścicielu, prócz kilku kartonów na strychu. Wiedziałem o nim niewiele. Nikt do niego nie przychodził i chociaż tutejszy, ludzie go nie znali. Samotnik. Nie wiadomo dlaczego. Rozumiałem go, chociaż umarł kilka miesięcy przedtem, zanim się sprawdziłem. Umarł, a dokładnie – powiesił się. Może z tej samotności.
Nie chciało mi się uruchamiać telewizora. Na pewno Pitera kłóciła się z Sasinem. Sięgnąłem po książkę. Kiedy zgłodniałem, wyjąłem z lodówki drugą połowę obiadu. Podgrzałem na patelni kartofle i resztę łososia z supermarketu. Talerze były od kompletu z filiżanką. Wziąłem tylko widelec. Włączyłem jednak telewizor, bo nie chciałem zaciapać książki przy jedzeniu. Jakiś prawnik wyjaśniał, że kilka drzew rosnących obok willi w Konstancinie to jeszcze nie las. Żeby sprzedać willę, nie trzeba zatem zezwolenia Lasów Państwowych. Drugi prawnik miał inne zdanie. Zjadłem w pięć minut i zgasiłem telewizor. Po poprzedniku została antena Cyfrowego Polsatu, więc przedłużyłem umowę. Wydawało mi się, że jak będę miał telewizję, to będę mniej sam. Ale telewizja się nie sprawdziła. Byłem sam.
Wyszedłem znowu na ganek. Mgła stała. Zirytowałem się. Po co ciągle wychodzę i sprawdzam? Przeszedłem przez kuchnię i salon. Wszedłem do sypialni, stosunkowo dużej. Duże było też łóżko i na tyle długie, że nie miałem kłopotów ze spaniem. Przy kupowaniu zadbałem o to. Usiadłem przy biurku. Było dębowe, bardzo ciemne, z czterema wysuwanymi szufladami po lewej i dwiema półkami po prawej. Obok laptopa drukarka. Wygodne krzesło i półka z książkami. Wolałem ich nie pokazywać ewentualnym gościom, chociaż ich nie miewałem.
Wybudził się komputer. Pokazał się tekst do tłumaczenia, skrócona wersja wielotomowej historii Anglii Winstona Churchilla. Sam zaproponowałem książkę wydawnictwu. Bardzo lubiłem całość, ale wiedziałem, że tylu tomów nikt w Polsce nie opublikuje. Nie chciało mi się, ale zacząłem. Pomyślałem, że wszystko przez tę mgłę. Stanowiła zagrożenie, ale i obietnicę. Może coś się z niej wyłoni? A może, kiedy opadnie, coś zostanie? Zamknąłem tłumaczenie.
Ktoś zapukał do drzwi. Ki czort? O dziewiątej wieczorem? Uchyliłem drzwi. Młody człowiek w zamszowej kurtce. Porządne buty. Miła twarz. Obita. Krew mu ciekła z okolic ucha, ale już zakrzepła.
– Bardzo pana przepraszam… Ale jechałem w stronę Rykowa i ugrzązłem.
– Po co pan tędy jechał? Zresztą… – urwałem. Przypomniałem sobie zachowanie Marka Roli. – Niech pan wejdzie. Muszę się ubrać.
Wszedł. Podał mi w korytarzu rękę.
– Kamil Maliszewski.
– Adam Ruciński. – Spojrzałem na niego w świetle. Nieźle oberwał. Twarz opuchnięta z prawej strony, zaschnięta już krew na wardze.
– Gdzie ten samochód?
Ruszył drogą na północ, w stronę lasu. Bardzo rzadko ktokolwiek tędy jeździł. Czasem ktoś z drzewem kradzionym z lasu, czasem pijacy, którzy bali się jechać normalną drogą. Samochód stał niedaleko, ze dwieście metrów. Toyota.
– Może jak pan mnie popchnie, uda mi się wyjechać – powiedziałem. – Niech pan uważa, będę najpierw próbował do przodu, a potem do tyłu.
Wsiadłem. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Po kilku próbach udało się wyjechać. Kamil nie był mistrzem kierownicy.
Wjechałem na podwórko. Kamil szedł za mną.
– Ma pan może garaż? Można by go wstawić? Wolałbym, żeby go nikt nie widział.
– Wstawimy do stodoły. Niech pan otworzy drzwi. – W świetle reflektorów wszystko było doskonale widać. Kamil otworzył drzwi. Wjechałem.
– Proszę do domu.
Poszedłem, Kamil za mną. W przedpokoju powiedziałem:
– Niech pan zostawi tu kurtkę.
– Może lepiej nie – odpowiedział.
Weszliśmy do kuchni. Bez słowa podszedłem do lodówki. Wyjąłem z zamrażalnika kawałek mięsa i mu podałem.
– Niech pan przyłoży.
– Dziękuję. – Był przystojny, a właściwie raczej ładny. Miał tyle lat, co moi studenci. Dwadzieścia kilka. Blondyn, zaczesany do góry.
– Mogę chwilę u pana poczekać?
– Jasne. Kawy? Herbaty? Coś do jedzenia?
– Herbaty bardzo chętnie.
– Dam panu aspirynę. – Poszedłem do łazienki. Przyniosłem mu dwie tabletki. Łyknął bez popijania.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Kamil zerwał się na równe nogi. Spojrzał w kierunku salonu. Kiwnąłem głową. Zniknął.
Podszedłem do drzwi. Uchyliłem je. Dwóch obywateli ubranych podobnie jak Kamil. Tylko większych. Ten, który stał bliżej, miał bardzo jasną cerę.
– Przepraszam, szukamy kolegi. Czy nikt tędy nie jechał? Widzieliśmy jakieś ślady.
– Nikt. Nie – powiedziałem.
– A u pana w domu nie ma nikogo? – zapytał drugi.
– Co to za pytanie? – Zamknąłem drzwi. Po chwili usłyszałem warkot silnika. Odjechali. Wszedłem do salonu. Kamil, wyraźnie przerażony, siedział na kanapie.
– Niech się pan napije herbaty i prześpi na tej kanapie.
– Bardzo dziękuję.
Poszukałem w szafie. Podałem mu prześcieradło i koc, z łazienki przyniosłem ręcznik.
– Proszę. Wie pan, gdzie jest łazienka? Dobranoc.
– Dziękuję.
Zamknąłem drzwi od salonu. Sprawdziłem wiadomości w laptopie i położyłem się. Poczytałem ostatnią powieść Juliana Barnesa. W trakcie lektury, po dziesiątej, wziąłem proszek nasenny. Stłumiony estazolamem zasnąłem po pół godzinie. Obudził mnie telefon. Spojrzałem na komórkę. Była ósma. Dzwoniła jakaś pani, żeby zaproponować mi konto w banku. Za darmo. Natychmiast. Tylko zaświadczenie o zarobkach i o umowie na czas nieokreślony.
– Nie mam. A konto już mam.
– Ale co panu szkodzi do nas wstąpić? Biała Podlaska, plac Wolności dziewięć.
– Szkodzi, bo stracę czas.
– A na co panu ten czas?
Odłożyłem słuchawkę. Miała rację. „Na co panu ten czas”. Genialna kobieta. Wstałem. Na kanapie leżały równo złożone prześcieradło i koc. Kamila ani śladu. W kuchni na stole kartka wyrwana z notatnika. „Jeszcze raz bardzo dziękuję. Odezwę się w bardziej sprzyjających okolicznościach. Kamil Maliszewski”. Wyszedłem na ganek. Mgła się podnosiła. Uciekała. Przez chwilę wahałem się, czy pojechać do wsi rowerem. Ale jeszcze było błoto. Wsiadłem do toledo. Do wsi miałem niecałe dwa kilometry. Po drodze trzy domy. Jeden się rozpadał. Dwa murowane.

Rok wcześniej. Trzy biurka, trzy fotele i trzy komputery. Stacjonarne, bo tańsze od laptopów. A poza tym odpowiednia komórka uniwersytecka kupowała to, co chciała, a nie to, czego myśmy potrzebowali. Laptop trzeba było sobie kupić za pieniądze z grantu albo za własne. Pokój – ponury. Okna zamknięte, bo wychodziły na Krakowskie Przedmieście i hałas okropny. Czytałem kolejny rozdział pracy magisterskiej na temat pierwszych lat rozwoju ugrupowań narodowych w XIX wieku. Niezła praca jak na zaocznego. Dopiero od miesiąca, czyli od kolokwium habilitacyjnego miałem uprawnienia, by prowadzić prace magisterskie studentów dziennych. W pokoju spędzałem czas tylko między zajęciami i na dyżurach dla studentów. Zazwyczaj siedziałem w tym pokoju śmiertelnie znudzony, ale dziś humor miałem świetny. Dostałem list. Były duże szanse na stypendium profesorskie w Wiedniu. Pół roku w Wiedniu bardzo by mi pomogło w pracy, ale i frajda byłaby duża. Wiedziałem, że po habilitacji otworzy się przede mną świat. Dlatego tak się spieszyłem. Udało mi się. Najmłodszy doktor habilitowany w instytucie! Miałem trzydzieści siedem lat i wszystko było przede mną. Gdybym się postarał, mogłem przed pięćdziesiątką zostać profesorem tytularnym, co też było rzadkością. A przede wszystkim lubiłem swoje zajęcie, lubiłem studentów. No, może nie wszystkich. I lubiłem pracę w archiwach, która miała charakter prawie detektywistyczny. Wróciłem do pracy magisterskiej. Może mi się uda i już nie będę musiał uczyć zaocznych. Po ciężko zapracowanych ludziach trudno oczekiwać cudów, ale ich nieustające średniactwo trochę mnie nudziło. Pukanie do drzwi.
– Proszę.
Weszła sekretarka dyrektora instytutu.
– Jeżeli ma pan czas, panie profesorze, to dyrektor prosi na chwilę.
– Jasne. Niech pani da spokój z tym profesorem.
– Albo ktoś jest doktorem, albo, po habilitacji, profesorem. Jak mam mówić? Panie doktorze habilitowany? – Roześmiała się.
Wyszedłem za nią. Zamknąłem pokój. Zeszliśmy piętro niżej. Drzwi pokoju dyrektora były uchylone. Wszedłem bez pukania. Jan Krynicki, nasz dyrektor, czyli dyrektor Instytutu Historii Nowożytnej, jednego z siedmiu instytutów Wydziału Historii, był moim o kilka lat starszym kolegą.
Stał, jak często, przy oknie. Usposobienie miał melancholijne. Poza tym żona, archeolog, prawie nie bywała w domu. Ciągle w terenie. Podobno kogoś miała. Jan był miły dla wszystkich, rozsądny i pokojowo nastawiony do świata. Dlatego wybraliśmy go na dyrektora. Spisywał się doskonale, tylko prawie nigdy się nie uśmiechał. Teraz też nie.
– Siadaj, Adam.
Usiadłem przy stoliku konferencyjnym dla sześciu osób, który ledwie mieścił się w jego gabinecie.
– Coś nowego? – zapytałem. Jan zbierał się wyraźnie, żeby mi coś powiedzieć, ale szło mu powoli. Usiadł wreszcie. Oczywiście nie naprzeciwko mnie, tylko z boku.
– Dziekan chce cię pilnie widzieć. Od razu mówię, że nie wiem, o co chodzi. Może chce ci pogratulować habilitacji. Pewnie się dowiedział, że nikt, w każdym razie jak pamiętam, nie zrobił habilitacji, mając trzydzieści siedem lat. I to opartej na archiwaliach.
– Dzięki. Wiesz, że ja lubię archiwa. A poza tym w Polsce jest mało opracowań historii życia codziennego. – Jan zajmował się naukowo oświeceniem we Francji i wojnami napoleońskimi, więc nie bardzo się znał na tym, co ja robiłem.
– Tak. Wiem. Możesz dzisiaj o trzeciej?
– Dobrze, skrócę zajęcia o dziesięć minut.
Otworzył drzwi do sekretariatu.
– Pani Jolu, niech pani zadzwoni do dziekanatu, że profesor Ruciński będzie, jak dziekan prosił, o piętnastej. Dobrze?
– Coś jeszcze? – zapytałem.
– Nie, na razie to wszystko… Aha, byłbym zapomniał. Napisałbyś recenzję pracy mojego magistranta, praca o systemie gospodarczym w Polsce w okresie Księstwa Warszawskiego?
– Oczywiście. – Tylko wyjątkowo można było odmawiać takim prośbom kolegów. Obowiązywała zasada wzajemności, chociaż za te recenzje nic uniwersytet nie płacił.
– Zostawi ją w sekretariacie. – Jan podszedł do okna. Stanął i patrzył. Wstałem.
– Na razie.
Wyszedłem. Przed naszym pokojem czekała studentka.
– Proszę bardzo – powiedziałem, otwierając drzwi.
– Ja tylko chciałam zapytać… Do kiedy mogę oddać pracę roczną?
– Do kiedy pani ma życzenie, aby się pani zmieściła w sesji.
– A do kiedy trwa sesja?
– Nie wiem – powiedziałem i wszedłem do pokoju.
– Dziękuję – powiedziała studentka.
– Nie ma za co.
Za dziesięć minut miałem zajęcia. Pracę magisterską zaocznego włożyłem do plecaka. Rozejrzałem się, nic więcej nie było do zabrania. Powoli zszedłem do sali na parterze. Był to fakultet ogólnouniwersytecki, więc przychodzili studenci z różnych wydziałów. Temat: „Wpływ wojny na rozwój gospodarczy na przykładzie wojen w XIX wieku”.

 
Wesprzyj nas