“Komora” to historia adwokata Adama Halla, który walczy o uratowanie swojego dziadka od kary śmierci. Czas płynie, egzekucja zbliża się nieubłaganie, a Hall jest coraz bardziej przekonany, że Sam Cayhall nie zasługuje na obronę.


KomoraKomoraGreenville, stan Missisipi, rok 1967. Dwóch aktywistów Ku-Klux-Klanu podkłada bombę w biurze żydowskiego adwokata Marvina Kramera. W eksplozji giną dwaj pięcioletni synowie prawnika, a on sam zostaje ciężko ranny. Ujęty praktycznie na miejscu zbrodni zatwardziały rasista Sam Cayhall jest sądzony za podwójne zabójstwo.

W atmosferze amerykańskiego Południa dwa kolejne procesy kończą się – wskutek niemożności uzgodnienia werdyktu – unieważnieniem postępowania. Kilkanaście lat później Sam Cayhall ponownie staje przed sądem. Tym razem zostaje uznany za winnego morderstwa i skazany na karę śmierci. Zaczyna się dziewięcioletnia batalia odwoławcza, zakończona niepowodzeniem.

Cayhall, któremu do egzekucji w komorze gazowej zostały tylko tygodnie, rezygnuje z usług prawników. Niespodziewanie do walki o uratowanie mu życia włącza się młody adwokat z chicagowskiej kancelarii prawnej Adam Hall. Decyzja Halla nie jest przypadkowa: Cayhall jest w rzeczywistości jego dziadkiem.

Adam przenosi się do Memphis, zamieszkuje u swojej ciotki Lee i podejmuje beznadziejną walkę o odroczenie egzekucji lub ułaskawienie skazańca przez gubernatora. Dzięki Lee poznaje historię rodziny Cayhallów, dowiadując się przy okazji o takich wyczynach dziadka, które nawet jemu – zaprzysięgłemu przeciwnikowi kary śmierci – każą wątpić, czy zasługuje na jego obronę. Wydaje się, że tylko cud może ocalić Sama… jak na przykład ujawnienie pewnej tajemnicy dotyczącej okoliczności popełnionej przez niego zbrodni…

John Grisham
Komora
Przekład: Lech Z. Żołędziowski
Kolekcja: John Grisham W świetle prawa
Wydawca: Ringier Axel Springer / Albatros
Premiera w tej edycji: 10 sierpnia 2017 (cz.1), 24 sierpnia 2017 (cz.2)

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Pod tym adresem można zakupić online prenumeratę całej kolekcji lub pojedyncze tomy.

Komora


Rozdział 1

Decyzja o podłożeniu bomby w biurze zawziętego żydowskiego adwokata zapadła stosunkowo łatwo. W jej podjęciu uczestniczyły tylko trzy osoby. Jedną z nich był człowiek finansujący przedsięwzięcie, drugą miejscowy aktywista, trzecią młody patriotyczny fanatyk, który znał się na materiałach wybuchowych i miał niezwykłą umiejętność znikania bez śladu. Po podłożeniu tej bomby zniknął i przez sześć lat ukrywał się w Irlandii Północnej.
Celem ataku był Marvin Kramer, przedstawiciel czwartego pokolenia osiadłych w stanie Missisipi żydowskich imigrantów, którzy dorobili się na handlu w Delcie Missisipi. Mieszkał w Greenville, nadrzecznym miasteczku z niewielką, ale prężną mniejszością żydowską, w starym dużym domu sprzed wojny secesyjnej. Miasteczko było spokojne i zamieszki na tle rasowym prawie się tu nie zdarzały. Marvin zdecydował się na studia prawnicze, bo zajmowanie się handlem go nudziło. Jak większość Żydów pochodzenia niemieckiego, jego rodzina bez trudu wtopiła się w kulturę amerykańskiego Południa i jej członkowie uważali się za typowych południowców, którzy od sąsiadów różnili się tylko wiarą.
Prawie nie spotykali się z przejawami antysemityzmu i uprawiali swój zawód jako pełnoprawni członkowie miejscowej socjety.
Jednak losy Marvina potoczyły się inaczej. Pod koniec lat pięćdziesiątych ojciec wysłał go na północ, gdzie spędził cztery lata w college’u w Brandeis i kolejne trzy na wydziale prawa Uniwersytetu Columbia. Gdy w 1964 roku powrócił do Greenville, stan Missisipi stał już w ogniu walki o prawa obywatelskie dla mniejszości etnicznych i rasowych. Marvin z pełnym zaangażowaniem rzucił się w jej wir i już niecały miesiąc po otwarciu skromnej kancelarii wraz z dwoma kolegami z Brandeis został aresztowany za próbę wpisywania czarnych na listy wyborców. Ojciec się na niego wściekł, cała rodzina miała mu to za złe, ale na Marvinie nie zrobiło to wrażenia. Gdy miał dwadzieścia pięć lat, po raz pierwszy zagrożono mu śmiercią, i od tej pory zaczął nosić broń. Kupił też pistolet żonie, dziewczynie z Memphis, a także polecił ich czarnoskórej pomocy domowej, by zawsze miała w torebce broń. Bliźniacy Kramerów mieli wtedy po dwa i pół roku.
Pierwszy pozew z kancelarii prawniczej Marvin B. Kramer i Partnerzy -choć wtedy nie było jeszcze żadnych partnerów – trafił do sądu w roku 1965 i dotyczył notorycznego naruszania przez urzędników miejscowej administracji prawa do głosowania.
O sprawie pisano na pierwszych stronach tutejszych gazet, które pokazały też zdjęcie Marvina. To starczyło, by trafił na listy Ku-Klux-Klanu do grona Żydów zasługujących na nauczkę. Był żydowskim radykałem z brodą i miękkim sercem, wykształconym przez Żydów z Północy, który podburzał Murzynów z Delty Missisipi1. Czegoś takiego nie można było tolerować.
Potem jeszcze rozeszły się pogłoski, że Kramer z własnych pieniędzy wpłaca kaucje za Jeźdźców Wolności i innych działaczy w walce o prawa czarnej mniejszości. Wytaczał też sprawy sądowe przeciw ograniczaniu swobód pod hasłem „tylko dla białych” i sfinansował odbudowę kościoła dla czarnych, podpalonego przez KKK. Przyjmował też w domu czarnoskórych, a także jeździł na Północ i wygłaszał mowy do tamtejszych Żydów, namawiając ich do czynnego udziału w walce o prawa mniejszości. Pisał sążniste listy do miejscowych gazet, jednak tylko kilka z nich ukazało się drukiem. Krótko mówiąc, mecenas Kramer zdecydowanym krokiem zmierzał ku swemu przeznaczeniu.
Obecność nocnego stróża, który noc w noc sumiennie pilnował klombów wokół domu, zapobiegła bezpośredniemu atakowi na dom Kramerów. Stróż był uzbrojonym po zęby dawnym policjantem, którego Kramer zatrudniał od dwóch lat, rozpowiadając po całym Greenville, że on i jego rodzina znajdują się pod stałą ochroną doświadczonego strzelca wyborowego. Członkowie Ku-Klux-Klanu, do których to oczywiście dotarło, woleli zostawić dom Kramerów w spokoju. Dlatego zapadła decyzja, że celem ataku stanie się biuro Marvina Kramera.
Przygotowanie całej akcji trwało bardzo krótko, głównie dlatego, że uczestniczyło w nim tak niewiele osób. Facet z kasą, arogancki i pewny siebie burak nazwiskiem Jeremiah Dogan, pełnił w tym czasie funkcję Wielkiego Maga Klanu w stanie Missisipi. Jego poprzednika właśnie wsadzono do więzienia i Dogan z entuzjazmem przejął obowiązki kierującego akcją podkładania bomb. Mógł być prostakiem, ale nie był głupi. Do tego stopnia, że FBI przyznało później, że Dogan doskonale sprawdził się w roli terrorysty, przyjął bowiem zasadę rozdzielania brudnej roboty między małe autonomiczne bojówki działające zupełnie niezależnie od siebie. FBI odnosiło sukcesy w infiltrowaniu szeregów Klanu i zdobywaniu informatorów, w związku z czym Dogan nie ufał nikomu poza rodziną i garstką najbliższych współpracowników. Był właścicielem największej w Meridian firmy handlującej używanymi samochodami i dzięki różnym przekrętom zarabiał krocie. Bywał też kaznodzieją i czasami wygłaszał kazania w wiejskich kościółkach.
Drugim członkiem grupy był Sam Cayhall z Clanton w okręgu Ford w Missisipi, trzy godziny na północ od Meridian i godzinę na południe od Memphis. Agenci FBI dobrze znali Cayhalla i wiedzieli, że należy do Ku-Klux-Klanu, nie wiedzieli natomiast nic o jego powiązaniach z Doganem. W jego stronach Klan praktycznie nie przejawiał aktywności i Cayhalla uważano bardziej za nieszkodliwego dziwaka. Ostatnio w okręgu Ford spalono wprawdzie kilka krzyży, ale nie doszło do żadnych zamachów i nikt nie zginął. FBI wiedziało, że ojciec Cayhalla też kiedyś należał do Klanu, ale całą rodzinę uważano za z gruntu nieszkodliwą. Wciągnięcie do akcji Sama Cayhalla było ze strony Dogana świetnym posunięciem.
Sygnałem do rozpoczęcia akcji w biurze Kramera był telefon wieczorem siedemnastego kwietnia 1967 roku. Podejrzewając – zresztą słusznie – że jego telefony są na podsłuchu, Dogan odczekał do północy i pojechał na stację benzynową na południe od Meridian. Podejrzewał, że jest śledzony przez agentów FBI, w czym też się nie mylił, bo nie odstępowali go na krok, nie wiedzieli natomiast, do kogo dzwoni z automatu na stacji.
Sam Cayhall wysłuchał wiadomości, zadał kilka pytań, odłożył słuchawkę i spokojnie wrócił do łóżka. Nic nie powiedział żonie, ona zaś była na tyle taktowna, by o nic go nie pytać. Następnego dnia wcześnie rano wyszedł z domu, wsiadł w samochód i pojechał do Clanton. Jak co dzień zjadł śniadanie w The Coffee Shop, po czym spokojnie wykręcił numer automatu w budynku sądu okręgowego.
Dwa dni później, dwudziestego kwietnia o zmroku, Cayhall wyjechał z Clanton i odbył dwugodzinną podróż do Cleveland w Missisipi, godzinę drogi od Greenville. Stanął na parkingu ruchliwego centrum handlowego i poczekał całe czterdzieści minut, ale zielony pontiac się nie pojawił. W obskurnym barku zjadł porcję smażonego kurczaka i pojechał do Greenville, by przyjrzeć się siedzibie kancelarii Marvin B. Kramer i Partnerzy. Dwa tygodnie wcześniej przez cały dzień wałęsał się po Greenville, co pozwoliło mu nieźle poznać miasteczko. Bez trudu odszukał biuro Kramera, potem przejechał obok jego wielkiej posiadłości nad rzeką, potem jeszcze raz zlokalizował synagogę. Dogan go uprzedził, że synagoga może być ich następnym celem, ale najpierw muszą się rozprawić z żydowskim adwokatem. O jedenastej wieczorem był już z powrotem w Cleveland i tym razem zobaczył zielonego pontiaca, tyle że nie na parkingu centrum handlowego, a na parkingu dla ciężarówek przy szosie 61, który stanowił zapasowy punkt kontaktowy. Znalazł kluczyki pod dywanikiem przed fotelem kierowcy, wsiadł i ruszył w drogę pośród żyznych pól Delty. Zatrzymał się na jednej z polnych dróg i otworzył klapę bagażnika. W kartonie pod warstwą starych gazet leżało piętnaście lasek dynamitu, trzy detonatory i lont. Wrócił do miasteczka i zasiadł w całonocnej kafejce.
Dokładnie o drugiej nad ranem do kafejki wszedł trzeci z członków ekipy i usiadł przy stoliku Cayhalla. Nazywał się Rollie Wedge i miał niespełna dwadzieścia dwa lata, ale już cieszył się reputacją godnego zaufania uczestnika wojny w kwestii praw obywatelskich. Utrzymywał, że jest z Luizjany i obecnie mieszka w górach, gdzie go nikt nie znajdzie. Nie był z natury chwalipiętą, ale kilkakrotnie powtórzył Cayhallowi, że gotów jest oddać życie za supremację białej rasy. Jego ojciec też należał do Klanu, prowadził firmę rozbiórkową i to od niego Rollie nauczył się obchodzić z materiałami wybuchowymi.
Sam niewiele wiedział o Wedge’u, ale nie bardzo wierzył w jego opowieści. Nigdy też nie spytał Dogana, skąd tego chłopaka wytrzasnął.
Pół godziny minęło na sączeniu kawy i rozmowie o niczym. Kubek Cayhalla chwilami drżał mu w palcach, dłoń Rolliego była spokojna i nieruchoma, a on nawet nie mrugnął okiem. Już parę razy uczestniczyli w tego typu akcjach i Cayhall nie mógł się nadziwić, że ktoś tak młody umie zachować taki spokój. W raportach składanych Doganowi zawsze podkreślał, że chłopakowi nigdy nie puszczają nerwy, nawet gdy podchodzi do celu i bierze do ręki dynamit.
Samochód, którym Wedge przyjechał, został wypożyczony na lotnisku w Memphis. Po wyjściu z kafejki Wedge zabrał niewielką torbę z tylnego siedzenia, zamknął wóz i usiadł obok Cayhalla. Zielony pontiac z Cayhallem za kierownicą wyjechał z Cleveland i ruszył na południe szosą 61. Dochodziła trzecia nad ranem i prawie nie było ruchu. Kilka kilometrów za wioską Shaw Cayhall skręcił w ciemną szutrową drogę i się zatrzymał. Rollie kazał mu zostać w samochodzie, sam zaś wysiadł, żeby sprawdzić materiały w bagażniku. Wziął z sobą torbę, włożył do bagażnika i dokładnie obejrzał dynamit, detonatory i lont. Zatrzasnął klapę, wrócił na miejsce i kazał Samowi ruszać do Gre-enville.
Po raz pierwszy przejechali obok kancelarii Kramera około czwartej nad ranem. Na ulicy było pusto i ciemno; Rollie bąknął, że zanosi się na najłatwiejszą robotę ze wszystkich.
– Szkoda, że nie można wysadzić domu – mruknął pod nosem, gdy mijali posiadłość Kramerów.
– No, szkoda – odrzekł Cayhall niepewnie. – Ale wiesz, ma tam ochroniarza.
– Tak, wiem. Sądzę, że byśmy sobie z nim poradzili.
– Pewnie tak. Tylko że są tam też dzieci.
– Najlepiej je zabijać, póki są małe – burknął Rollie. – Z małych żydowskich gnojków wyrastają potem duże żydowskie gnoje.
Cayhall zaparkował w zaułku na tyłach kancelarii Kramera. Zgasił silnik i obaj wysiedli. Ostrożnie otworzyli bagażnik i wyjąwszy karton i torbę, ruszyli wzdłuż żywopłotu do tylnego wejścia do budynku.
Cayhall bez trudu sforsował drzwi i po paru sekundach byli już w środku. Udając, że szuka jakiegoś adresu, Sam dwa tygodnie wcześniej zajrzał do biura Kramera i zamienił parę słów z recepcjonistką, po czym poprosił o pozwolenie na skorzystanie z toalety. W przejściu między toaletą a drzwiami prowadzącymi do gabinetu – zapewne Kramera – stała wąska szafa z segregatorami pełnymi starych szpargałów.
– Stań przy drzwiach i pilnuj, czy nikt nie idzie – zarządził chłodnym tonem Rollie, a Sam bez namysłu wykonał polecenie. Wolał stać na czatach i nie brać do ręki materiałów wybuchowych.

 
Wesprzyj nas