Jak odnaleźć się w tym, co obce, bolesne i zakłamane? W rzeczywistości opisanej przez Tomasza Białkowskiego w książce „Małe historie rodzinne” to samotność staje się schronieniem przed wyniszczającymi relacjami.


Małe historie rodzinneTrzy krótkie powieści składające się na „Małe historie rodzinne” stanowią różne odsłony ludzkich losów, naznaczonych z jednej strony prywatnymi traumami codzienności, a z drugiej próbą wpłynięcia na mechanizmy społeczne, polityczne i budowanie tzw. Wielkiej Historii.

„Zmarzlina” (2008) to zapis mrocznej rodzinnej historii, zwieńczonej okrutnym finałem, do którego wiedzie życie głównego bohatera naznaczone wieloletnią udręką. Białkowski pokazuje, że niemożność całkowitego odcięcia się od rodziny paraliżuje emocjonalnie równie mocno, jak stwierdzenie jednego z jego bohaterów: Nic, co dotyczyło moich bliskich, nie było normalne.

W „Pogrzebach” (2006) dochodzi do konfrontacji dwóch różnych wizji rzeczywistości. Męska, bohaterska wersja historii, opowiedziana z perspektywy kobiet, zyskuje zupełnie inne oblicze, w którym Wielka Historia okazuje się niemalże nieistotna.

„Teoria ruchów Vorbla” (2011) to z kolei przewrotna przypowieść o niespełnieniu i poczuciu krzywdy. Autor pozbawia swoich bohaterów naiwnej wiary w to, że można uniezależnić się od najbliższych i ukazuje gorzką prawdę – nie uciekniemy od tego, co jest częścią nas samych.

Tomasz Białkowski jest bacznym obserwatorem i sprawnie rozpoznaje maski, jakie ludzie nakładają, wchodząc w relacje z innymi. Jego refleksje oscylują wokół tematów uniwersalnych i funkcjonujących w literaturze od zawsze, jednak autor wypracował własny, oryginalny język, dzięki któremu w niepowtarzalny sposób potrafi oddać ciężar ludzkich dramatów, psychologiczne niuanse, głębię cierpienia i samotności. Jego bohaterowie to ludzie żyjący w opresyjnych układach, w rzeczywistości boleśnie i niepokojąco prawdziwej, w której rządzi chłód, obojętność, puste gesty i wrogość i gdzie często jedynym ratunkiem jest zwyczajne pogodzenie się z sytuacją.

Ponury świat pięknie i przekonująco opisany, tak określił twórczość Tomasza Białkowskiego Leszek Bugajski, dodając, że proza Białkowskiego robi wrażenie, tym większe im silniej sobie uświadamiamy, że wszyscy jego bohaterowie poruszają się w dobrze nam znanych realiach.

Tomasz Białkowski – prozaik; autor dziesięciu powieści, m.in. „Powróz”, „Rausz” (MUZA) oraz zbioru opowiadań „Leze” i sztuki teatralnej „Drzewo”, a także trylogii kryminalnej (druga część, „Kłamca”, według portalu Granice.pl została uznana za najlepszy kryminał 2013 r). Jego twórczość bywa zaliczana przez krytykę do nurtu „czarnego psychologizmu”. Laureat licznych nagród i wyróżnień, w tym dwukrotnie Literackiej Nagrody Warmii i Mazur „Wawrzyn”, Nagrody Prezydenta Olsztyna oraz Nagrody Ministra Kultury (zbiorowa). Mieszka w Olsztynie.

Tomasz Białkowski
Małe historie rodzinne
Wydawnictwo Muza
Premiera: 13 września 2017
 
 

Małe historie rodzinne


Zmarzlina

1.

W nocy padał mokry śnieg i rano mocno się namęczyłem z wózkiem. Był to dobry, amerykański wózek inwalidzki firmy Colours, który kupiłem kilka dni temu. Ślizgaliśmy się po całej szerokości chodnika i nic nie pomagały tylne, szprychowane, pneumatyczne dwudziestoczterocalowe koła. Wózek zapadał się w brei, uciekał do krawężnika, a przy przystanku na Kołobrzeskiej uderzył w plastikową siatkę kobiety wybierającej z kosza pogniecione puszki. Bezdomna przerwała poszukiwania. Patrzyła na wózek z autentycznym zainteresowaniem, by wreszcie wyseplenić:
– Ty dlaniu.
Dalej było jeszcze gorzej, bo zbliżaliśmy się do dworca, a przez to ruch był coraz większy. Niezdarnie wymijałem zaspanych ludzi idących na ranną zmianę do fabryki opon. Spod brei wyłaził mokry piach z wodą i aluminiowe cacko stawało w błocie. Na pocieszenie, wraz ze wschodzącym słońcem wracał mróz. Przy hotelu Kormoran poprawiłem na palcach skórzane rękawiczki, które przemokły dzień wcześniej i teraz przymarzały do chromowanych ciągów. Ale to nie miało już znaczenia, bo po drugiej stronie ulicy był dworzec autobusowy. Złodzieje z mafii taksówkowej nawet nie zwrócili na wózek uwagi, siedzieli w białym mercedesie, którego wnętrze całkowicie zaparowało od kawy i kwaśnych oddechów. Chyba grali w karty. Przetoczyłem pojazd wzdłuż kolumny samochodów, przy budce z hamburgerami poczułem głód. Pierwszy raz od trzech dni zachciało mi się jeść. Potem, pomyślałem. Wszystko zrobisz potem. Wózek ustawiłem przy drugim z filarów podtrzymujących wiatę przed dworcem. Spojrzałem na umieszczony na dachu zegar, który co jakiś czas wskazywał temperaturę. Minus pięć, zapamiętałem. Odchyliłem w wózku podnóżki, wyregulowałem ich wysokość, poprawiłem podparcie na podudzie. A potem zdjąłem z dłoni sztywne rękawiczki i położyłem je na kolanach matki. Odszedłem w kierunku wiaduktu. Nie oglądałem się za siebie.
W delikatesach kupiłem pęto dobrej, suszonej kiełbasy i butelkę bolsa. Dziewczyna zza lady odliczyła pieniądze i nakazała swojej koleżance ściszyć radio.
– Ani to piosenka, ani melodia. Takie nie wiadomo co! – rzuciła z niesmakiem w moją stronę. W radiu puszczali Roda Stewarta.
Wróciłem do mieszkania. Na podłodze rozłożyłem gazetę, do kiełbasy przyniosłem z kuchni chleb, a do wódki słoik ogórków, no i oczywiście paczkę niebieskich elemów. Odruchowo przejrzałem informacje z kraju. Piłem i jadłem, przeglądałem równocześnie poplamioną gazetę. Od dwóch dni tematem głównym była zima, a wraz z nią korki i zaspy. Pojawiły się pługi drapiące asfalt. Na Pomorzu wiatr wtłoczył morską wodę do rzek, pozalewało drogi. Obliczono, że w wypadkach zginęło dwanaście osób, a blisko dwieście zostało rannych. W Gdańsku toczyła się rozprawa przeciwko wyrostkom, którzy zaszczuli koleżankę z klasy, załamana popełniła samobójstwo. Większość uczestników sondy obstawiała uniewinnienie dręczycieli. Na ich korzyść przemawiały niewinne twarze. Na kolejnej stronie zamieszczono informację o broni atomowej, którą kiedyś podarowali nam Rosjanie, ale gdzieś przepadła. Poszukiwano też oszustów sprzedających podrobione dyplomy. Dłużej zatrzymałem się przy repertuarze kinowym. Reklamowano Życie na podsłuchu niemieckiego reżysera młodego pokolenia. Film opowiadał historię kapitana tajnej niemieckiej policji, który ulega nawróceniu. To mogłoby być ciekawe, chociaż jest nieprawdziwe, pomyślałem. Kiedy skończyłem kiełbasę, zadzwoniłem do faceta od nieruchomości. Powiedziałem, żeby przyszedł wieczorem, kiedy wytrzeźwieję.
– To znaczy, że mama wyjechała? Tak jak pan mówił?
– Tak, właśnie ją odprowadziłem na dworzec – wyznałem szczerze. – Proszę przyjść, dopełnimy formalności.
Potem to do mnie zadzwonił telefon. Annie nie musiałem nic mówić.
– Jesteś pijany – powiedziała.
– Być może, ale to nie zmienia faktu, że ona już tego nie zobaczy.
– Powiedz, czy ty to zrobiłeś?
– Tak, właśnie oswajam się z tą myślą.
– Boże, to co teraz będzie?!
– Z tobą czy ze mną?
– Z nami!
– Nas już dawno nie ma. No więc… ciebie zapewne przesłucha policja, ale przyjmij to ze spokojem, masz przecież wprawę.
– Przestań! Błagam cię, przestań! Ja tego nie zrobiłam!
Odłożyłem słuchawkę.
Pomyślałem o matce, która wolno zamarzała przy siódmym stanowisku. Wieje wiatr, a powietrze jest mroźne. Matka oczy ma nieobecne, martwe, jak zawsze. Ponura, z wykrzywioną, jakby zdziwioną prawą stroną twarzy, obserwuje ruch na placu. Jej mokre włosy obłażą szronem, a nos, uszy, dłonie i stopy lodowacieją, na policzkach rosną pęcherze, sinoczerwone plamy pokrywają całą twarz, krew w naczyniach krwionośnych stygnie. Widzą to przypadkowi pasażerowie. Próbują ją rozgrzewać, jakaś paniusia wydobywa z torebki krem przeciwzmarszczkowy, naciera matce twarz, czego właśnie nie należy robić w takich wypadkach, jakiś podchmielony idiota wlewa w jej usta wódkę, robią wszystko, by ją dobić. Potem wciągają do hali dworcowej, panienka z piekarni biegnie z gorącą herbatą. Wszyscy skutecznie przyspieszają jej koniec. A kiedy ból ustępuje i skóra na twarzy robi się blada, jest już po wszystkim. Serce przestaje pulsować. Pojawia się pogotowie, by stwierdzić zgon kobiety o nieznanej tożsamości, w przybliżeniu sześćdziesięcioletniej, wnioskując z aparatu umieszczonego w uchu – z uszkodzonym słuchem.
Telefon zadzwonił ponownie.
– Za pół godziny będę pijany – przedstawiłem Annie najbardziej prawdopodobny przebieg wypadków. – Ktoś, kto nie śpi kilka nocy, a jest w półśnie całe dwudziestojednoletnie życie, po wypiciu butelki wódki, nawet tak dobrej jak bols, idzie spać. Kiełbasa tylko rozleniwia. A ponieważ sprzedano wszystko, co tylko było w tym domu do spieniężenia, położę się na gazecie, która służy mi teraz za obrus lub, jak kto woli, informator kulturalny. Bo przecież dzisiaj nie pracuję… No to, jak już się wreszcie wyśpię, przyjdzie tu ten cwany facet z nieruchomości i zabierze mi klucze. Tak to chyba będzie wyglądało. A potem…
– Proszę cię, przestań. Powiedz, co teraz będzie!?
– A potem będą szukać zwyrodnialca, który w piątkowy, styczniowy poranek przyciągnął na wózku inwalidzkim przed dworzec starszą panią i zostawił na mrozie. Jej dane osobowe, na razie, nie są znane, ale to przecież tylko kwestia czasu, bo wiele osób widziało tych dwoje, jak sunęli przez najdłuższą ulicę w mieście. Taki marsz trwa dosyć długo. A już na pewno ich spacer zarejestrowały policyjne kamery rozmieszczone na każdym większym skrzyżowaniu. – Zapaliłem papierosa. – No i ukaże się w jutrzejszej prasie zdjęcie smutnej, zimnej, lodowatej, suchej i pomarszczonej staruchy, a pod fotografią będzie dopisek: „Osoby mogące pomóc w ustaleniu tożsamości denatki są proszone o kontakt z komendą policji. Telefon…”.
– Czy możesz przestać?! – Anna krzyknęła w słuchawkę. – Ja się boję, rozumiesz?! Co myśmy zrobili?
– No cóż – zaciągnąłem się ponownie – wszystko wskazuje na to, że zabiłem matkę. Mogłem ją wypchnąć z okna, udusić we śnie, zagazować w łazience. Chociaż nie, gaz mógłby wybuchnąć, a to przecież już nie jest nasze mieszkanie. Tak więc gaz odpada. Mogłem ją zadźgać nożem, utopić w wannie. No i oczywiście otruć… Ale ponieważ jestem tchórzem, ubrałem ją rankiem w cienką bieliznę, którą wcześniej wychłodziłem na balkonie. Na plecy narzuciłem palto bez podpinki. Jak się domyślasz, nie protestowała. Wsadziłem do wózka i pchałem przez godzinę po Dworcowej. By było jasne, taki wózek źle się prowadzi po błocie i należą mi się słowa uznania. Jeszcze jestem spocony, może nawet się przeziębiłem… A potem ją tam zostawiłem. Oddałem jej również skórzane rękawiczki, jedyny prezent, jaki od niej w życiu dostałem.
– Ty oszalałeś.
– Już jakiś czas temu. Nie ja jeden zresztą. I nie powinno to być dla ciebie żadnym odkryciem. A rękawiczek może faktycznie żal. To były całkiem dobre rękawice, prawie niezniszczone, chociaż nosiłem je, jak wiesz, często.
Odłożyłem słuchawkę, wyciszyłem też całkowicie komórkę, żeby mi nie przeszkadzała. Potem zgasiłem papierosa. Ostatnio dużo paliłem i można powiedzieć, że miałem z tym problem. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że wtłaczam w płuca te wszystkie substancje toksyczne z amoniakiem, formaldehydem i izotopami pierwiastków promieniotwórczych. Mieszam to z rakotwórczym chlorkiem winylu, nitrozaminami i cholera wie czym tam jeszcze. Na szczęście mieszkanie od jakiegoś czasu stało puste i dym miał gdzie się rozłazić. A potem pomyślałem, że jak na świeżego matkobójcę zachowuję się nad wyraz racjonalnie. Telefon zaczął dzwonić, więc wyrwałem przewód z gniazdka. Bo co ja w tej chwili miałem jeszcze do powiedzenia Annie? Ogarniała mnie senność, podczołgałem się do letniego grzejnika, zwinąłem w embrion, zasnąłem. Śniło mi się, że siedzę na podłodze z Humphreyem Bogartem i pijemy razem bolsa. Ja co chwilę częstuję go elemem, a on niezmiennie odmawia i wskazując na dziurę w szyi, mówi:
– To mnie, chłopie, zabiło. To kurewstwo. Rak krtani. No i przełyku. Czy ty wiesz, że teraz, kiedy palisz, wywalasz na mnie i te ściany cztery tysiące substancji chemicznych?! Przez tę oto dziurę w szyi przepływa lotna smoła. – A potem stary aktor rzuca się na mnie, wyrywa papierosa z ust i kończy go żarłocznie. – Podobno skłonność do nałogów jest zapisana w konkretnym fragmencie kory mózgowej, dasz wiarę? – Sztacha się łapczywie, gasi kiepa i sięga po nowego papierosa. – Nie pal, chłopcze. Nie pal fajek, bo szkoda zdrowia.
Obudził mnie dzwonek do drzwi. Przez judasza dostrzegłem chudego gościa w źle uszytym płaszczu. Facet przebierał ubłoconymi trzewikami, co znaczyło, że znowu wróciła odwilż. Mogło to też znaczyć, że stał pod drzwiami na tyle długo, że śnieg na jego nogawkach się rozpuścił. W łapach ściskał brązową aktówkę. Otworzyłem mu drzwi, a sam ruszyłem do pokoju i zmieniłem światło na delikatniejsze. Piekły mnie oczy i gardło. Niestety, półmrok pomagał tylko na te pierwsze. Słyszałem, jak tamten zamyka drzwi, opukuje je dyskretnie, bada trwałość.
– Już pan chyba to robił, prawda? – zapytałem szczura w płaszczu i wziąłem się do wypalania dziury w krtani. – Niech pan wejdzie dalej, proszę. To przecież pańskie mieszkanie.
– No, niezupełnie moje. – Uśmiechnął się jak przy badaniu trwałości futryny, a ja dostrzegłem, że brakuje mu lewej górnej szóstki. – To mieszkanie chce kupić pewien lekarz.
– Dentysta?
– Dlaczego dentysta?
– Nie wiem, tak mi przyszło do głowy.
– Przyjdziemy tu z tym panem jutro, już dzwoniłem do niego. Pan raczył powiedzieć, że już dzisiaj odda klucze… Chociaż umawialiśmy się do końca miesiąca. Dzisiaj dopiero dwudziesty szósty… Cieszę się tym bardziej.
– Tak, może je pan zabrać.
– Czyli, rozumiem, mama pańska dostała wreszcie tę wizę… Co za szczęście! Ja chciałem to panu powiedzieć już podczas pierwszego spotkania, tu by nie miała szans. Tu nikt by jej nie pomógł.
– Ale, jak pan widzi, znaleźli się dobrzy ludzie. Prawda? I teraz może się pan cieszyć razem ze mną. No, śmiało. Niech się pan cieszy! – Objąłem go za chude ramię, które było jeszcze bardziej wysuszone, niż myślałem. – Cieszmy się razem! Moja matka wyjechała, pan zrobił dobry interes, a dentysta postawi w miejscu, gdzie leżą te kiepy, fotel. Może po promocji załata panu ubytki! No, niech się pan cieszy! Kieliszeczek?
– Co pan ciągle z tym dentystą? – Wyswobodził się z uścisku, poprawił płaszcz. Z teczki wyciągnął umowę. Jego twarz przybrała urzędowy wyraz. – Tu i tu niech mi pan podpisze. – Podsunął mi taniego parkera. – Pieniądze będzie pan miał na koncie za kilka dni. Minus to, co wziął pan jako zaliczkę tydzień temu.
Ciągle był urzędowo uprzejmy, bo pióro zawiesiłem nad kartką. Wreszcie podpisałem, gdzie wskazał. Papiery złożyłem w kostkę i schowałem do portfela. Dopiłem resztę wódki, włożyłem kurtkę. Wcześniej wcisnąłem mu w malutką dłoń pęk kluczy.
– To ginekolog – powiedział, chowając pióro.
– Kto?
– Ginekolog. Facet, co maca babki. To ginekolog kupi to mieszkanie. – Uśmiechnął się szeroko, a ja zauważyłem, że brakuje mu więcej zębów. – A czasami im wycina macice, by nie przychodziły na świat takie śmieci jak ty. – Cofnął się kilka kroków, był przygotowany do ucieczki.
– Pewnego dnia go zabrakło – powiedziałem spokojnie. – Miotłę znajdzie pan w kuchni!
Mijając go, zarzuciłem na barki niewygodny plecak. Wyszedłem z mieszkania, w którym bywałem codziennie, a nie mieszkałem nigdy.
Na korytarzu znowu dostałem ataku suchego kaszlu i duszności. Ostatnio choroba się nasilała, czułem to wyraźnie. Rano, dla uspokojenia sumienia, wziąłem garść witamin. Jak zwykle: A, D, E, K. Źle się odżywiałem, to też mogło być przyczyną nawrotu choroby. Częste podróże pociągami, wysiłek fizyczny, wszystko razem sprawiało, że byłem zupełnie wykończony. W tej wyliczance świadomie pominąłem papierosy.
Już na dole wpadłem na sąsiadkę. Poprawiała elegancki kapelusz, który zakrywał połowę zeżartej używkami twarzy.
– Znowu nie wygrałam! Da pan wiarę? Znowu nie wygrałam!
Milczałem. Ciekawe, jak z wiekiem ludzie zmieniają sposób zwracania się do innych. Kiedyś wołała za mną Dębszczak, mówiła: „Ten Dębszczak z ósmego, spod sto dwadzieścia”. Stara dewotka i złodziejka z siódmego. Spod sto szesnaście.
– Ale to dobrze, to bardzo dobrze. Bo jak wygram, to co wtedy? No, co ja wtedy zrobię?! Tylu fałszywych przyjaciół się zleci! No, niech mi pan powie!
Stałem nad nią o dwa stopnie wyżej i zamiast wyminąć kobietę i opuścić klatkę schodową, zastanawiałem się, co biedna, stara ma zrobić z pieniędzmi, które, od kiedy pamiętałem, miała wygrać w totalizatorze. Wreszcie powiedziałem:
– Pani Mario, trzeba mocno wierzyć. Grać i wierzyć. Dobry Bóg sprawi, że będzie pani grać i nigdy nie wygra. W Panu Bogu nadzieja.
Wreszcie minąłem ją i wyszedłem na zewnątrz. Owinął mnie chłód.

 
Wesprzyj nas