“Amerykański zabójca” to pierwszy tom bestsellerowej serii thrillerów politycznych, przeniesiony niedawno na kinowy ekran.


Amerykański zabójcaMitch Rapp jest beztroskim młodym studentem, gdy spotyka go wielka tragedia. Pewnego grudniowego wieczoru w zamachu terrorystycznym nad Lockerbie ginie dwieście siedemdziesiąt niewinnych osób, w tym dziewczyna Mitcha. Tysiące członków rodzin i przyjaciół ofiar pogrąża się w żałobie.

Mitch Rapp również do nich należy, jednak zamiast rozpaczać, postanawia działać… i szuka zemsty.

Po miesiącach intensywnego treningu trafia do CIA i wyjeżdża do Libanu na misję mającą na celu odbicie dwóch amerykańskich zakładników. Nie ma jednak pojęcia, że wróg jest świadomy jego istnienia i zastawił na niego pułapkę. Czy łowca stanie się ofiarą…?

Na podstawie książki powstał film w reżyserii Michaela Cuesty (reżyser m.in. seriali Homeland, Dexter i Czystej krwi), z Dylanem O’Brienem i Michaelem Keatonem w rolach głównych.

Vince Flynn (ur. 6. kwietnia 1966 – zm. 19. czerwca 2013) – amerykański autor thrillerów politycznych, znany głównie z serii książek o agencie CIA Mitchu Rappie.

Vince Flynn
Amerykański zabójca
Przekład: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 13 września 2017
 
 

Amerykański zabójca


Preludium

Bejrut, Liban

Mitch Rapp przyglądał się swojemu odbiciu w zakurzonym, popękanym lustrze i zastanawiał się, czy jest przy zdrowych zmysłach. Ręce mu się nie trzęsły ani nie były spocone. Nie denerwował się, po prostu na chłodno oceniał swoje siły oraz szanse na sukces. Jeszcze raz powtórzył cały plan od początku do końca i ponownie doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej grożą mu ciężkie pobicie, tortury, a nawet śmierć; jednak nawet w obliczu takiej perspektywy nie mógł się zdobyć na to, żeby po prostu odejść, co natychmiast sprowadzało go na ścieżkę rozważań dotyczących jego zdrowia psychicznego. Kto dobrowolnie zdecydowałby się na coś takiego? Po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, że odpowiedzi na to pytanie musiałby poszukać ktoś inny.
Wszyscy sprawiali wrażenie zadowolonych z bezczynności – wszyscy, z wyjątkiem Rappa. Niewielka organizacja o nazwie Islamski Dżihad porwała z ulic Bejrutu jego dwóch kolegów. Był to odłam Hezbollahu specjalizujący się właśnie w uprowadzeniach, a także w torturach i zamachach samobójczych. Bojownicy z pewnością rozpoczęli już przesłuchania nowych więźniów. Zadając niewyobrażalny ból, będą zdzierać kolejne warstwy, aż w końcu osiągną cel.
Tak wyglądała brutalna prawda, a jeżeli jego koledzy łudzili się, że będzie inaczej, to wyłącznie dlatego, że świadomie albo nieświadomie przyjęli wygodny sposób myślenia. Po całym dniu patrzenia na bezczynność ludzi, którzy twierdzili, że zajmą się sytuacją, Rapp postanowił poszukać rozwiązania na własną rękę. Urzędnicy w Waszyngtonie być może uznali, iż najlepiej będzie pozostawić sprawy własnemu biegowi, ale on uważał inaczej. Zbyt wiele już przeszedł, by pozwolić sobie na zdemaskowanie, a dodatkowo dręczyły go takie drobnostki jak honor i lojalność. Wiele przeszedł z tymi ludźmi. Jednego szanował, podziwiał i lubił, drugiego szanował, podziwiał i nienawidził. Odczuwał naglącą potrzebę zrobienia czegoś, czegokolwiek, żeby im pomóc. Ci durnie w Waszyngtonie mogli bez mrugnięcia okiem wpisać ich w koszty prowadzenia działań wojennych, ale dla tych, którzy siedzieli w okopach, sprawa była bardziej osobista. Żołnierze niechętnie pozostawiali kolegów na pewną śmierć z ręki nieprzyjaciela, bo w głębi serca obawiali się, że któregoś dnia znajdą się w tym samym położeniu i wówczas z pewnością będą mieli nadzieję, że ojczyzna uczyni wszystko, aby ich uwolnić.
Uważnie studiował swoje popękane odbicie: czarne, gęste, nieuczesane włosy i brodę, oliwkową skórę, oczy tak ciemne, że niemal czarne. Bez wzbudzania podejrzeń mógł wmieszać się między nieprzyjaciół, ale niewykluczone, że to się zmieni, jeśli szybko czegoś nie zrobi. Wrócił myślami do swego szkolenia i do wszystkiego, co poświęcił. Jeżeli zostanie zdemaskowany, jego kariera operacyjna dobiegnie końca. Posadzą go za jakimś biurkiem w Waszyngtonie i będzie tam gnił przez kolejnych dwadzieścia pięć lat. Codziennie będzie się budził i zasypiał z myślą, że powinien był coś zrobić. Cokolwiek. Wykastruje się psychicznie i do końca życia będzie podawał w wątpliwość swoją męskość. Zadrżał na tę myśl. Może i był odrobinę stuknięty, ale przeczytał wystarczająco wiele greckich tragedii, by zdawać sobie sprawę, że takie samoudręczenie prędzej czy później zaprowadzi go do domu wariatów. Nie ma mowy, pomyślał. Wolę odejść z fasonem.
Skinął głową, wziął głęboki wdech, podszedł do okna, ostrożnie odchylił złachmanioną zasłonę i wyjrzał na zewnątrz. Dwaj bojownicy Islamskiego Dżihadu wciąż stali po drugiej stronie ulicy. Rapp tu i ówdzie wspomniał mimochodem o swoich zamiarach; ci dwaj pojawili się jakąś godzinę po tym, jak wcisnął siódmy studolarowy banknot w chciwie wyciągniętą rękę przekupnia. Przyszło mu do głowy, żeby jednego zabić, a drugiego przesłuchać, ale zrezygnował z tego pomysłu. Wieści rozchodzą się lotem błyskawicy i zanim zdołałby wykorzystać zdobyte informacje, jego koledzy albo już by nie żyli, albo przeniesiono by ich w inne miejsce. Pokręcił głową. Nic z tego. Mógł działać tylko w jeden sposób i powinien czym prędzej wziąć się do roboty.
Pospiesznie nagryzmolił krótką notkę, zostawił ją na biurku w kącie, po czym zgarnął okulary przeciwsłoneczne, mapę i gruby zwitek banknotów i skierował się do drzwi. Winda była zepsuta, więc zszedł schodami z trzeciego piętra. Nowy recepcjonista był cholernie zdenerwowany, co oznaczało, że niedawno ktoś musiał go wypytywać. Rapp wyszedł w oślepiający blask dnia, osłonił mapą twarz przed słońcem i rozejrzał się po ulicy. Udając, że nie widzi obserwującej go dwójki, rozłożył mapę, studiował ją przez chwilę, po czym skręcił w prawo i ruszył na wschód.
Mniej więcej w połowie drogi do najbliższej przecznicy jego mózg zaczął wysyłać jeszcze silniejsze niż do tej pory sygnały alarmowe. Musiał użyć całej siły woli, by przezwyciężyć odruchy wpojone mu przez szkolenie i miliony lat ewolucji. Nieco dalej na ulicy stał znajomy czarny samochód. Pozornie nie zwracając na niego uwagi, skręcił w wąski zaułek. Trzydzieści kroków przed nim, oparty o ścianę przy wejściu do sklepiku, czekał mocno zbudowany mężczyzna. Cały ciężar jego ciała spoczywał na wyprostowanej prawej nodze, lewą zgiął w kolanie, stopę oparł o ścianę. Palił papierosa. Zarówno jego sylwetka, jak i strój, składający się z zakurzonych czarnych spodni i białej koszuli z plamami potu pod pachami, wydawały się jakby znajome.
Poza nim na ulicy nie było nikogo. Mieszkańcy, doświadczeni przez krwawą wojnę domową, nauczyli się doskonale wyczuwać niebezpieczeństwo i bardzo słusznie postanowili zaczekać w domach na koniec przedstawienia. Kroki, które Rapp cały czas słyszał za plecami, nagle przyspieszyły. Rozbrzmiewały tak głośno, jakby znajdowali się w pustej katedrze. Zawarczał silnik – z pewnością czarnego bmw, które dostrzegł niedawno. Tamci zbliżali się coraz szybciej. Mózg Rappa w błyskawicznym tempie analizował prawdopodobne scenariusze, szukając ratunku przed nadciągającą katastrofą.
Tamci byli już naprawdę blisko. Rapp czuł ich tuż za plecami. Potężny gość z przodu rzucił na ziemię niedopałek, odepchnął się od ściany i odwrócił twarzą w jego stronę. Uczynił to znacznie płynniej i sprawniej, niż można by oczekiwać po kimś jego postury. Rapp zanotował ten fakt w pamięci. Mężczyzna uśmiechnął się i wyjął z kieszeni krótką skórzaną pałkę. Udając zaskoczenie, Rapp wypuścił mapę w ręki i odwrócił się, jakby zamierzał rzucić się do ucieczki. Tamci dwaj byli tam, gdzie się spodziewał. Stali z wyciągniętymi pistoletami, jeden celował w jego pierś, drugi w głowę.
Z rykiem silnika zajechało czarne bmw, zahamowało gwałtownie, otworzyły się drzwi po stronie pasażera i bagażnik. Wiedział, co zaraz nastąpi. Zamknął oczy i zacisnął zęby; ułamek sekundy później skórzana pałka spadła na tył jego głowy. Runął naprzód, prosto w ramiona ludzi z pistoletami. Ugięli się pod jego ciężarem, ten, który go uderzył, złapał go wpół i szarpnął do tyłu. Zza paska spodni wyszarpnięto mu berettę, został zaciągnięty do samochodu. Wepchnięto go głową naprzód do bagażnika, po czym klapa zatrzasnęła się z hukiem. Silnik zawył, tylne koła zabuksowały w żwirze i piachu, złapały asfalt i samochód gwałtownie ruszył. Rapp powoli otworzył oczy; tak jak się spodziewał, otaczała go ciemność. Z tyłu głowy czuł pulsujący ból, ale dało się wytrzymać. Nie bał się, nie miał żadnych wątpliwości. Z lekkim uśmiechem po raz kolejny powtarzał w głowie swój plan. Rozsiewane ziarenka dezinformacji błyskawicznie wydały oczekiwany plon. Ludzie, którzy go pojmali, nie zdawali sobie sprawy ani z jego prawdziwych planów, ani, co ważniejsze, z tego, co już niebawem miało ich spotkać z jego ręki.

Część I

1

Południowa Wirginia
(Rok wcześniej)

Mitch Rapp zdjął opaskę z oczu i podniósł oparcie fotela. Brązowy ford taurus kołysał się na wyboistej szutrowej drodze, ciągnąc za sobą dwie smugi kurzu i pyłu, wzbijające się spiralnie w gorące sierpniowe powietrze. Opaska stanowiła zabezpieczenie na wypadek, gdyby zawiódł, czego ani przez chwilę nie brał pod uwagę. Spojrzał przez szybę na gęsty sosnowy las ciągnący się po obu stronach drogi. Nawet w jasny dzień wzrok sięgał najwyżej dziesięć metrów w głąb gęstwiny. W dzieciństwie lubił las i czuł się w nim jak w domu, tego dnia jednak ów widok sprawiał na nim znacznie groźniejsze wrażenie.
Ogarnęły go niedobre przeczucia, kierując jego myśli w rejony, w które nie miał najmniejszej ochoty ich posyłać. Przynajmniej nie dzisiaj. Ze zmarszczonym czołem zastanawiał się, ilu ludzi straciło życie w tym lesie; bynajmniej nie miał na myśli tych, którzy przed wielu laty polegli tu w trakcie wojny secesyjnej. Musiał być całkiem uczciwy wobec siebie. Słowo „śmierć” stanowiło wygodne niedomówienie, przecież ludzie umierali w wyniku wypadków, chorób… Nie mógł sobie pozwolić na taką ogólnikowość. Zastanawiał się nad tym, ilu ludzi zostało tu zamordowanych. Prowadzono ich do lasu, strzelano im w tył głowy, ciała wrzucano do dołów i natychmiast zasypywano. W taki właśnie świat miał za chwilę wkroczyć i ani trochę go to nie niepokoiło.
A jednak błysk wątpliwości przedarł się przez zasłonę zdecydowania i sprawił, że pojawiło się drobne wahanie. Czym prędzej zepchnął je w najdalszy zakamarek podświadomości. Nie czas ani miejsce na rozterki. Już ma to za sobą. Od dnia, kiedy w jego życiu pojawiła się ta tajemnicza kobieta, zastanawiał się nad tym setki razy, analizując sprawę z każdej strony. Może to dziwne, ale wiedział, czym to się skończy już wtedy, kiedy po raz pierwszy spojrzała na niego swoimi przenikliwymi oczami, które wzbudzały zaniepokojenie.
Nigdy jej tego nie powiedział, ale czekał, aż ktoś się pojawi. Nie przyznał również, iż mógł tylko w jeden sposób poradzić sobie z bólem po stracie ukochanej osoby: planując zemstę. Że co wieczór przed zaśnięciem myślał o anonimowych ludziach, których działania doprowadziły do katastrofy maszyny linii Pan Am lot numer 103, że wyobrażał sobie, jak leci tym samolotem w odległe miejsce, bardzo podobne do otaczającego go teraz lasu. Wydawało mu się to całkowicie logiczne. Wrogów trzeba zabijać, a on z rozkoszą podjąłby się tego zadania. Zdawał sobie sprawę z tego, co nastąpi. Miał zostać wyszkolony, przekuty i przemodelowany w niezwykle precyzyjną broń, żeby potem wyruszyć na łowy. Zwierzyną będą ci wszyscy anonimowi ludzie, którzy odpowiadają za śmierć niewinnych cywilów w tamtą zimną grudniową noc.
Samochód zwolnił. Rapp spojrzał w przód i ujrzał zardzewiałą metalową bramę zamkniętą na gruby łańcuch i kłódkę. Nieufnie zmarszczył gęste brwi. Siedząca za kierownicą kobieta zerknęła na niego i powiedziała:
– Pewnie oczekiwałeś czegoś trochę bardziej nowoczesnego?
Bez słowa skinął głową. Irene Kennedy zatrzymała samochód.
– Nigdy nie należy sądzić po pozorach.
Otworzyła drzwi, wysiadła i ruszyła w kierunku bramy. Chwilę później usłyszała, jak otwierają się drzwi po stronie pasażera, i uśmiechnęła się. Choć bez szkolenia, podjął właściwą decyzję. Gdy tylko się spotkali, zorientowała się, że jest inny. Prześledziła całe jego życie i przez wiele miesięcy obserwowała go dyskretnie. Była doskonała w tym, co robiła: metodyczna, zorganizowana i cierpliwa. A na dodatek miała pamięć fotograficzną.
Tkwiła w tym po uszy od dzieciństwa. Ojciec pracował dla Departamentu Stanu, w związku z czym większość wykształcenia zdobyła za granicą, w krajach, gdzie Amerykanie niekoniecznie cieszyli się sympatią. Już jako pięciolatka musiała pamiętać o zachowaniu czujności. Podczas gdy rodzice innych dzieci martwili się o to, żeby ich pociechy nie wyszły na ulicę, gdzie mógł potrącić je samochód, jej obawiali się, że córeczka któregoś dnia znajdzie bombę pod ich samochodem. Wpojono jej, żeby zawsze i wszędzie zwracała uwagę na otoczenie.
Kiedy wreszcie stanęła twarzą w twarz z Rappem i mu się przedstawiła, długo przyglądał się jej w milczeniu, a potem zapytał, dlaczego go śledzi. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata i był zupełnie zielony. Jeżeli Kennedy w ogóle miała jakąś słabą stronę, to była nią improwizacja. Lubiła planować wszystko z wyprzedzeniem. Ponieważ sama była tak dokładna, nie przewidziała, iż kompletny żółtodziób zorientuje się, że jest obserwowany. To był pierwszy taki przypadek w jej karierze, w trakcie której rekrutowała dziesiątki ludzi. Swoim pytaniem zaskoczył ją tak bardzo, że aż zaczęła się jąkać, nie mogąc znaleźć właściwej odpowiedzi, a to przecież on powinien być zdezorientowany i zagubiony. Tak było napisane w scenariuszu.
Później, w pokoju motelowym na przedmieściach Syracuze, szczegółowo przeanalizowała minione osiem miesięcy, szukając miejsca, w którym popełniła błąd. Po trzech godzinach i siedemnastu stronach notatek wciąż nie mogła go znaleźć. Z irytacją, a także z niechętnym podziwem, musiała w końcu uznać, iż Rappa cechuje zupełnie wyjątkowa spostrzegawczość. Przełożyła jego teczkę na wierzch sterty i podjęła śmiałą decyzję. Zamiast korzystać z tych samych ludzi co zawsze, skontaktowała się z firmą prowadzoną przez emerytowanych szpiegów. Byli to starzy przyjaciele jej ojca, specjalizujący się w realizacji zleceń bez pozostawiania jakichkolwiek śladów na papierze. Poprosiła ich, żeby przyjrzeli się Rappowi, na wypadek gdyby coś uszło jej uwagi. Dwa tygodnie później przedstawili jej raport, przy którego lekturze poczuła ciarki na plecach.
Natychmiast zaniosła go swojemu szefowi, Thomasowi Stansfieldowi. W połowie lektury domyślił się, co od niej usłyszy. Jakiś czas potem zamknął grubą na pięć centymetrów biografię młodego Mitcha Rappa i poprosił ją o zabranie głosu. Przedstawiła swoją propozycję zwięźle i konkretnie, Stansfield natomiast nie omieszkał zwrócić jej uwagi na potencjalne zagrożenia i oczywiste niebezpieczeństwa związane z pominięciem wstępnego etapu szkolenia. Odparła, że przecież czasy się zmieniają. Sam wielokrotnie to powtarzał. Nie mogą bezczynnie czekać na rozwój wydarzeń. W coraz bardziej skomplikowanym świecie potrzebują broni bardziej precyzyjnej od najnowszych sterowanych bomb i pocisków samonaprowadzających. Dysponujący wieloletnim doświadczeniem operacyjnym Stansfield także zdawał sobie sprawę z tego, że ktoś taki powinien cieszyć się jak największą niezależnością, a do tego byłoby doskonale, gdyby nie miał żadnej oficjalnej historii.
Kennedy przedstawiła jeszcze osiem argumentów przemawiających za tym, iż właśnie ten młody człowiek będzie najlepszym kandydatem. Jej logice trudno było cokolwiek zarzucić, jeszcze bardziej oczywisty był prosty fakt, że przecież musieli od czegoś zacząć. Zdaniem Stansfielda powinni byli zabrać się do tego z pięć lat temu, toteż ciężko westchnął, splótł dłonie i wyraził zgodę. Polecił jej pominąć wstępną fazę szkolenia i zabrać Rappa prosto do jedynego znanego im człowieka, który był na tyle szalony, aby podjąć się zadania przerobienia kompletnego żółtodzioba na kogoś, kogo potrzebowali. Jeżeli Rapp przetrwa sześć miesięcy w rękach Stana Hurleya, to może oznaczać, że istotnie jest narzędziem, którego szukają. Zanim wyszła, nakazał jej zniszczyć wszystkie ślady świadczące o tym, że kiedykolwiek interesowali się Mitchem Rappem.
Kennedy otworzyła bramę, wjechała samochodem i poprosiła Rappa, żeby zamknął za nimi. Zrobił to, po czym wrócił do wozu. Sto metrów dalej Kennedy mocno zwolniła, by ominąć ogromną dziurę na środku drogi.
– Dlaczego nigdzie nie ma żadnych zabezpieczeń? – zapytał.
– Te wszystkie ultranowoczesne systemy przede wszystkim niepotrzebnie przyciągają uwagę, a poza tym powodują mnóstwo fałszywych alarmów, co wymaga utrzymywania licznej załogi. Nam chodzi o coś wręcz przeciwnego.
– A psy?
Podobał jej się jego sposób myślenia. Jakby na sygnał, zza zakrętu wypadły dwa psy. Pędziły prosto na nich, więc Kennedy zatrzymała samochód. Z obnażonymi zębami okrążyły nieruchomy pojazd, a następnie pognały w kierunku, z którego przed chwilą nadbiegły. Samochód ponownie ruszył naprzód.
– Ten człowiek, który będzie cię szkolił…
– Raczej wariat, który będzie próbował mnie zabić – przerwał jej bez cienia uśmiechu na twarzy.
– Tego nie powiedziałam. Raczej będzie się starał wywrzeć wrażenie, że próbuje cię zabić.
– Od razu poczułem się lepiej – rzucił z przekąsem. – Dlaczego wciąż o nim mówisz?
– Bo chcę cię przygotować.
Zastanowił się przez chwilę, zanim odpowiedział.
– Wydaje mi się, że jestem przygotowany. Na tyle, na ile można być przygotowanym na coś takiego.
Tym razem ona się zastanowiła.
– Sprawy czysto fizyczne są oczywiste. Jesteś w dobrej formie, co jest bardzo ważne, ale musisz wiedzieć, że będziesz zmuszany do rzeczy, jakich nigdy sobie nawet nie wyobrażałeś. To gra, której celem jest zmuszenie cię do rezygnacji. Żeby wytrwać, bardziej niż siły fizycznej będziesz potrzebował odporności psychicznej.
Rapp był odmiennego zdania, ale nie uznał za stosowne jej o tym poinformować. Uważał, że po to, żeby być najlepszym, trzeba mieć obie te rzeczy. Znał tę grę. W sierpniowe, wilgotne upały w Wirginii wielokrotnie uczestniczył w wyczerpujących treningach futbolu i lacrosse; wytrzymywał wyłącznie dzięki temu, że bardzo chciał grać. Teraz miał znacznie silniejszą motywację. Bardziej osobistą.
– Pamiętaj tylko, że tu nie chodzi o sprawy osobiste – powiedziała Kennedy, jakby czytając w jego myślach.
Uśmiechnął się w duchu. Mylisz się, pomyślał. Chodzi przede wszystkim o sprawy osobiste. Także tym razem nie uznał jednak za stosowne się sprzeciwić.
– Wiem o tym – odparł od niechcenia. – A co z innymi?
Jeżeli cokolwiek go niepokoiło, to właśnie ta sprawa. Pozostali rekruci przebywali tu od dwóch dni. Rapp nie lubił mieć zaległości już na starcie. Zapewne zaczęli się ze sobą zżywać i mogą potraktować go jak obcego. Nie rozumiał powodu opóźnienia, lecz Kennedy nie spieszyła się z wyjaśnieniami.
– Jest ich sześciu.
Miała przed oczami ich twarze, znała na pamięć życiorysy. Wszyscy służyli wcześniej w wojsku, wszyscy – przynajmniej na papierze – dysponowali podobnymi kwalifikacjami jak Rapp. Wszyscy mieli śniadą cerę, byli sprawni fizycznie, zdolni do przemocy, wszyscy lepiej lub gorzej poradzili sobie z testami psychologicznymi. Byli uzdolnieni językowo, a jeśli chodziło o umiejętność rozróżniania dobra i zła, to wyniki testów lokowały ich bardzo blisko cienkiej granicy oddzielającej doskonałych stróżów prawa i zawodowych przestępców.
Minęli kolejny zakręt i ich oczom ukazał się rozległy widok. Biegnąca dalej prosto jak strzelił droga prowadziła środkiem wypielęgnowanego trawnika wielkości boiska futbolowego. Kończyła się przed pomalowaną na biało stodołą i piętrowym domem otoczonym werandą. Rapp nie spodziewał się czegoś takiego. To miejsce przypominało sielankowy obrazek z widokówki; nie brakowało nawet bujanych foteli na werandzie.
Z domu wyszedł mężczyzna z filiżanką kawy w jednej ręce i papierosem w drugiej. Rapp obserwował go. Mężczyzna, idąc przez werandę, rozejrzał się, pozornie od niechcenia. Większość ludzi nie zwróciłaby na to uwagi, ale Rapp wiedział, że ludzie dzielą się na zwierzynę i na myśliwych, i było dla niego oczywiste, że tamten sprawdza, co dzieje się na flankach. Zatrzymał się u szczytu schodków prowadzących na werandę i przyjrzał im się zza lotniczych ciemnych okularów. Rapp uśmiechnął się na myśl, że to właśnie jest człowiek, który spróbuje go złamać. Od dłuższego czasu z utęsknieniem czekał na to wyzwanie.

 
Wesprzyj nas