Autorka bestselleru “Gdzie jest Mia?” przedstawia opowieść “Dobra córka” o córce szukającej prawdy o swej przeszłości i matce, która zrobi wszystko, aby ta przeszłość pozostała w ukryciu.


Dobra córkaA gdyby się okazało, że jesteś największą ze zbrodni popełnionych przez twoją matkę?

Dahlia Waller pamięta z dzieciństwa przede wszystkim wyładowane po dach samochody, obskurne motele i niekończące się przeprowadzki z miejsca na miejsce w towarzystwie ekscentrycznej matki. Teraz, jako dorosła kobieta, desperacko pragnie zerwać z takim życiem. Powstrzymuje ją tylko jedno – chce poznać odpowiedzi na dręczące ją pytania.

Aby zrozumieć swą przeszłość, Dahlia musi wrócić. Wrócić do matki, do prowincjonalnego miasteczka Aurora w Teksasie. Do przeszłości kobiety balansującej na krawędzi szaleństwa. Po odkryciu na jednej z okolicznych farm trzech przypominających groby wzgórków dowie się jednak, że w pełnym sekretów świecie jej matki nie na wszystkie pytania dostaje się odpowiedzi…

Alexandra Burt urodziła się w Niemczech. Tuż po studiach wyjechała do Stanów Zjednoczonych, gdzie zajęła się tłumaczeniami. Ukończyła trzyletni kurs kreatywnego pisania, a jej opowiadania ukazywały się w Internecie i w magazynach literackich. Obecnie mieszka w środkowym Teksasie z mężem, córką i dwoma labradorami. Jest weganką, chętnie angażuje się w pomoc zwierzętom. Należy do Sisters in Crime, międzynarodowej organizacji zrzeszającej autorki powieści kryminalnych.

Alexandra Burt
Dobra córka
Przekład: Małgorzata Szubert
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 13 września 2017
 
 

Dobra córka


Prolog

Zatrzymały się na noc w Albuquerque. Nazwa miasta zaintrygowała dziewczynkę, zajrzała więc do encyklopedii, którą nosiła zawsze ze sobą. Była to najcenniejsza rzecz, jaką posiadała.
Albuhkirkee… Bezgłośnie powtarzała to słowo, aż w końcu przestało cokolwiek znaczyć. Dziewczynka zapadła w jakiś paranoiczny sen na jawie, straciła poczucie czasu, nie wiedziała, dokąd zmierzają. Nigdy nie jechały tak długo ani tak daleko, nigdy nie musiały tak często tankować benzyny.
Powieki miała ciężkie, była oszołomiona od snu, gdy matka zatrzymała się przed hotelem. Rodeside Inn, tak się nazywał. Z tamtego czasu w pamięci pozostało jej tylko zielsko rosnące w szczelinach wybetonowanego parkingu.
Następnego rana matka kupiła pączki w sklepie dla kierowców i ruszyły w drogę. Dziewczynka zasnęła, a gdy się obudziła i spojrzała przez szybę, wszystko wokół wydawało się takie samo. Po dniach spędzonych na szosie czuła się tak, jakby ulatywała z niej energia. Czas się ciągnął, a ona żałowała, że matka wrzuciła jej walizkę do bagażnika lincolna – tęskniła do swojego magazynu „American Girl” i owocowej pomadki do ust.
Otworzyła torebkę żelków truskawkowych, possała kilka przez chwilę, a potem delikatnie wcierała je w wargi, dopóki nie zrobiły się szkarłatne.
Przebiegła palcami po spękanym grzbiecie encyklopedii – brakowało pierwszych stron, dlatego nigdy nie dowiedziała się, jakie hasła znajdowały się przed: „akordeon, instrument muzyczny w kształcie pudła, w którym dźwięk wywołuje prąd powietrzny wytwarzany przez miech; potocznie zwany harmonią” – po czym w skupieniu wsłuchiwała się w dźwięk przerzucanych stron postrzępionej księgi, szeleszczących niczym stary pergamin.
Matka nazywała ją Pet. Dziewczynka nie lubiła tego imienia, zwłaszcza gdy matka, przedstawiając ją, mówiła z uśmiechem: „To jest Pet. Jest bardzo nieśmiała”. A potem szybko zmieniała temat, jakby powiedziała już za dużo.
W encyklopedii było napisane, że „pet” to zwierzę domowe lub oswojone, trzymane dla towarzystwa, otaczane opieką i rozpieszczane.
Dziewczynka otworzyła encyklopedię na chybił trafił. Pamiętała czas, gdy książka była nowa i nie otwierała się tak łatwo. Zastanawiała się wtedy, czy kartki zaczną w końcu wypadać. Próbowała się skupić na jakimś słowie, lecz kołysanie samochodu przyprawiało ją o mdłości. W końcu się poddała, siedziała po prostu z otwartą książką na kolanach.
– Zmarzły mi stopy. Czy mogę wziąć skarpetki z bagażnika? – zapytała, gdy przekroczyły granicę Nowego Meksyku i Teksasu.
– Nie teraz – odparła matka i spojrzała na zegarek.
Dziewczynka znów zasnęła, obudziło ją trzaśnięcie drzwi samochodu. Przetarła oczy i zobaczyła mur z czerwonej cegły, a na nim duży napis: „Midpoint Café” oraz matkę stojącą przy budce telefonicznej kilka kroków dalej i szukającą w torebce drobnych. Było południe. Na widok reklamy frytek i koktajli mlecznych w witrynie restauracji dziewczynka poczuła wilczy głód.
– Jestem głodna! – krzyknęła do matki.
– Tylko jedz szybko, bo musimy gdzieś zdążyć – odparła kobieta, a dziewczynka pośpiesznie wsunęła stopy w sandałki.
W mrocznej, nędznej restauracji ich kolana stykały się pod wąskim stolikiem. Matka otworzyła gazetę pozostawioną w sąsiednim boksie i przeglądała nagłówki.
W głowie dziewczynki kłębiło się mnóstwo pytań. „Dlaczego tak się śpieszymy? Do kogo dzwoniłaś? Dlaczego jedziemy z Kalifornii do Teksasu?” Zaplanowała całą rozmowę, wiedziała dokładnie, w jaki sposób powinna to rozegrać – będzie zadawała krótkie, bezpośrednie pytania, niepozostawiające miejsca na mętne i wymijające odpowiedzi. W restauracji było głośno i tłoczno, goście musieli się przekrzykiwać.
Zamówiły lunch – francuskie frytki i koktajl truskawkowy dla dziewczynki, kawę i kanapkę z wołowiną konserwową, bez kwaśnej kapusty, dla matki – i gdy czekały na jedzenie, kobieta powiedziała przepraszającym tonem:
– Muszę jeszcze raz zadzwonić. Zaraz wracam.
Dziewczynka jadła, obserwując gości. Matka wróciła po kilku minutach; wydawała się ożywiona, podekscytowana, jakby niecierpliwie na coś wyczekiwała, oczy jej błyszczały.
– Zagrajmy – powiedziała, otwierając gazetę. – Podaj mi jakąś liczbę między jeden a dwadzieścia dwa.
Dziewczynka kochała liczby. „Numerologia; wiara w boskie, mistyczne i inne szczególne związki między liczbą a mającym nastąpić wydarzeniem”. Najbardziej lubiła cyfrę siedem. Oznaczała ona poszukiwanie, myślenie, dążenie do poznania ukrytej głęboko prawdy.
– Siedem – rzuciła, a bezgłośnie powtórzyła sobie: siedem cudów świata, siedem dni tygodnia, siedem kolorów tęczy.
Jadły w milczeniu. Dziewczynka delektowała się frytkami, potem koktajlem mlecznym, uważnie przyglądając się ludziom dookoła, podczas gdy jej matka przeglądała siódmą stronę gazety. Zastanawiała się, na czym polega gra w wybieranie numeru strony, matka jednak rzadko odpowiadała na zadawane jej pytania, dlatego postanowiła nie pytać.
Matka uregulowała rachunek, kelnerka wydała resztę.
Gdy dziewczynka próbowała właśnie rozszyfrować nagłówek artykułu w gazecie, usłyszała, że matka woła do niej:
– Pośpiesz się, Petl!
Posłuchała.
Matka opuściła szybę w samochodzie, a dziewczynka obserwowała, jak przygląda się swojej twarzy w lusterku wstecznym. Na dźwięk syreny matka oblizała usta, nastroszyła ręką włosy i zatrzymała się na poboczu, gdzie znajdowało się wejście zbudowane z trzech drewnianych belek, z krowią czaszką przybitą na szczycie. Przy samochodzie pojawił się policjant.
– Ma pani zepsute przednie światła – powiedział, lustrując wzrokiem wnętrze wozu.
Policjant miał smukłą sylwetkę, krótko ostrzyżone włosy i cerę koloru gałki muszkatołowej. Matka wysiadła z samochodu i mocniej zawinęła czerwony szal wokół głowy. Wiatr rozwiewał jej włosy, ubranie przylgnęło do ciała, obejmowała się ramionami.
Dziewczynka zauważyła chłopca na tylnym siedzeniu radiowozu.
– Co on robi? – zapytała policjanta.
– Nic nie robi. To mój syn, Roberto – odparł. – Po prostu jedzie ze mną.
Gdy dziewczynka znów się odwróciła, matka i policjant stali w cieniu wielkiego dębu. Dobiegający do samochodu dźwięk jej głosu przypominał szmer pereł delikatnie pocieranych jedna o drugą. W pewnym momencie policjant przechylił się do tyłu i roześmiał się – rozbawiły go jej słowa.
Potem matka pojechała do motelu, gdzie dziewczynka od razu mocno zasnęła. Następnego rana, po darmowej kawie i wczorajszych pączkach wyszły z komisariatu policji w Aurorze z papierami w rękach. Dziewczynka przeczytała dokument, w którym pisano, że Memphis Waller i jej córka Dahlia Waller zostały obrabowane na poboczu drogi; łupem rabusiów padły między innymi portfel i dowód tożsamości pani Waller.
„Dalia; kwiat symbolizujący oddanie i wieczną więź”.
Dziewczynka nie zadawała pytań. Cieszyła się, że wreszcie ma ładne imię i nikt, nawet matka, nie będzie już nazywał jej Pet.
Zapamiętała, że niebo było wówczas zachmurzone i z każdą minutą stawało się ciemniejsze.

Część pierwsza

Dokądże tak śpieszycie? Co was tak zapala?
Iris do Trojan, Homer, Iliada,
tłum. F.K. Dmochowski

Rozdział pierwszy
Dahlia

Wszystko zaczęło się od świerszczy.
Moja matka za każdym razem wymiata je z werandy, lecz na próżno. Mnożą się w postępie geometrycznym. „Panoszą się tu”, powtarza matka melodramatycznie i spryskuje preparatem o zapachu cytrynowym wszystkie zakamarki i każdą szczelinę, aż w końcu sztuczny zapach cytryny przesyca jej teksański bungalow i staje się częścią naszego życia, podobnie jak paskudne pudła w jej pokoju, których przez lata nie zdołała rozpakować.
Kwiecień i maj przynoszą duże deszcze, a wraz z nimi pojawia się jeszcze więcej świerszczy. W czerwcu ganek jest pokryty dziwacznymi istotami pełznącymi po drewnianych słupkach do poziomej belki pod daszkiem, tylko po to, by spaść na podłogę werandy. W lipcu matka jest przekonana, że jakaś chmara świerszczy natrafi na ceglane ściany bungalowu i odkryje dziurki i pęknięcia. „W końcu najadą na dom”, mówi.
Tłumaczę, że w zeszłym roku były żaby, rok wcześniej komarnice, a przedtem – nie pamiętam, lecz coś naprędce wymyślam – stonka ziemniaczana.
– W przyszłym roku będzie coś innego. Uspokój się – mówię, lecz to nic nie daje.
– Po prostu nie mogę znieść tych świerszczy – odpowiada i z każdym machnięciem szczotką popada w coraz większą irytację.
– Pójdę pobiegać. Jak wrócę, coś wymyślę – obiecuję, czując ogarniające mnie zniecierpliwienie.
W ostatnich miesiącach osiągnęłam mistrzostwo w unikaniu utarczek, ale im lepiej mi szło, tym mocniej matka dramatyzowała. Świat zawsze kręci się wokół niej, liczy się wyłącznie jej zdanie, nie trafiają do niej żadne tłumaczenia oprócz tych, które mają sens dla niej i tylko dla niej.
Schodzę z werandy i rozciągam łydki, matka jednak nie ustępuje, chce kontynuować rozmowę o świerszczach.
– Nienawidzę dźwięku, który wydają – mówi i wychodzi za mną na ulicę.
– Jakiego dźwięku? – pytam. Jeśli zostanę trochę dłużej, zrobi się za gorąco na bieganie.
– Jakby ktoś drapał gwoździami po twardym drewnie – wyjaśnia i przyciska rękę do ucha, próbując pokazać, że fale dźwięku wpadają prosto do środka. – Nie rozumiesz, Dahlio… – Przerywa, jakby właśnie przydarzyło jej się coś ważnego. – Chrzęszczą, gdy się na nie nastąpi. Ale przynajmniej dzięki temu nikt nie wejdzie niezauważony – dodaje. Robi wrażenie przekonanej, że rzuciła niezwykle odkrywczą uwagę.
– Wezwę kogoś do dezynsekcji – obiecuję i wybiegam, zanim matka zdąży jeszcze coś powiedzieć.
Żałuję powrotu do Aurory.
Kilka miesięcy temu stałam przed drzwiami jej domu i miałam wrażenie, że nic się tu nie zmieniło – te same przekrzywione lampy solarne, wbite przed piętnastu laty w spękaną ziemię i trwające niczym latarnie uliczne. Te same bure zasłony, łuszcząca się farba, brak dzwonka u drzwi. Zapukałam, matka otworzyła. Gdy się obejmowałyśmy, wyczułam wahanie. Byłam do tego przyzwyczajona. Wciąż wyglądała doskonale – w sukience i makijażu, bez jednego siwego włosa – lecz wydawała się ponura i podminowana, rzadko widywano ją bez papierosa w dłoni. A teraz popadła w obsesję na punkcie świerszczy.
Wybiegam z osiedla, w którym mieszka matka, i ruszam wiejską drogą w stronę lasów. Jest lipiec, słońce, godzinę temu pomarańczowe, zaraz zrobi się oślepiająco żółte. Jeszcze godzina i wszystko będzie się gotowało.
Po jakichś trzech kilometrach biegu dociera do mnie, że nie rozciągnęłam mięśni wystarczająco dobrze. Za lewym kolanem nadal czuję lekkie pieczenie, pozostałość po starym urazie, który ostatnio znów dawał o sobie znać. Gdy docieram na szczyt wzgórza prowadzącego do lasu, zatrzymuję się. Z rękoma na biodrach próbuję złapać oddech. Gorąco daje mi się we znaki, słońce pali skórę i świeci prosto w oczy. Ignoruję rojące się wokół mnie nieznośne owady, wycieram tylko pot spływający po plecach. Przyglądam się nieznanej linii drzew po prawej stronie – czy wcześniej ich nie zauważyłam, czy może obfite deszcze występujące w Północnym Teksasie w ostatnich kilku miesiącach zmieniły roślinność? – i tęsknię za cieniem, w którym będę mogła rozciągnąć nogę.
Przemykam pomiędzy drzewa i jestem w lesie, gdzie temperatura mocno spada. Prażące słońce traci swą moc, powietrze robi się wilgotne i parne. Zaskakuje mnie piękno tego lasu. To nie tylko skupisko drzew, są tu także ścieżki prowadzące do czegoś, co wygląda jak starożytne miasta drzew; niektóre z nich wciąż stoją, po innych pozostały tylko szkielety. Sprężyste podłoże z liści i kawałków zbutwiałego drewna na czarnej, wilgotnej ziemi przynosi moim stopom ulgę.
Biegnę ścieżką dla jeleni, gałązki jeżyn wczepiają się w siateczkę na moich reebokach. Opieram się dłońmi o sękaty teksański dąb, aby rozciągnąć mięśnie łydek. Kora jest szorstka, zostawia bolesne odciski na moich dłoniach. Pieczenie w nogach ustępuje, a gdy pochylam się, by zdjąć jeżyny z butów, kątem oka dostrzegam w ziemi coś w kształcie półksiężyca, co przypomina czubek zagrzebanego buta. Obok widać plamkę czerwieni w odcieniu bliskim szkarłatu. Nie rozumiem, co właściwie widzę. Czuję się tak, jakby mój mózg próbował wpasować sześcienną kostkę w okrągły otwór.
Robię krok i dociera do mnie, że czerwona plamka to paznokieć z obwódką brudu, leżący wśród liści, kawałków kory i gałęzi. Blada dłoń o paznokciach w lubianym przez nastolatki kolorze o głupawej nazwie w stylu „cajuńska krewetka”. Ręka jest nieruchoma, po prostu tam leży, goła i bezradna niczym dziwny intruz naruszający układ warstw poszycia lasu.
Przyglądam się ziemi. Połyskuje na niej coś srebrnego – może moneta, większa niż dziesięciocentówka, ale mniejsza od pięciocentówki. Słońce pada prosto na nią, dlatego od razu ją zauważyłam. Błyszczy, jakby chciała zostać znaleziona. Ta ręka i ten błysk wśród brązów i zieleni lasu muszą być wytworem mojego mózgu, niedotlenionego po długim biegu.
Nachylam się, żeby spojrzeć z bliska. Patrzą na mnie oczy otoczone warstwą gąbczastych igieł sosnowych.
Sześcienna kostka wciąż nie pasuje do okrągłego otworu. Zmętniałe oczy wpatrują się w coś ponad wysokimi jak kolumny w katedrze drzewami. Powieki lekko trzepocą.
A potem ręka się porusza.
Biegnij.
Moje ciało posłusznie zrywa się do biegu. Dziesięć kroków i potykam się, tracę równowagę i przewracam się na ziemię, na lewe ramię. Staczam się po zboczu wzgórza, ostre gałęzie ranią mi skórę. Spadam i spadam, tak obolała, że nie potrafię się zatrzymać. W końcu mi się to udaje, a wówczas dopada mnie gwałtowny ból między oczami. Zapadam w ciemność.
Gdy dochodzę do siebie, wokół panuje cisza, słyszę tylko bicie swojego serca. Przełykam wodę. Tonę. W głowie mi dudni, daję radę jednak trochę unieść się na rękach. Leżę w strumieniu, twarzą do dołu. Przed oczami staje mi obraz dłoni. Musiałam się pomylić, mówię do siebie.
Łapię oddech, otrząsam się i klękam, czując, że palą mnie ramię, twarz i szyja. Cała drżę, jakby przebiegały przeze mnie iskry elektryczne. W nozdrza uderza mnie zapach czegoś… nieprzyjemnego… niepasującego do lasu pełnego świeżej zieleni. Zapach jest mdląco słodki, przez chwilę nikły, a potem wyraźny. Coś kapie mi na kolana – ciepłe krople rozpryskują się na moich nagich udach – i nagle dociera do mnie, że z nosa leci mi krew. Moje drżące ręce są całe we krwi.
Pogrzebane ciało, mówię do siebie w myślach, jakbym w końcu rozwiązała zagadkę, nad którą przez chwilę się zastanawiałam. W głowie mam zupełny zamęt. Coraz mocniej czuję zapach ziemi i zbutwiałych liści, powietrze robi się gęste. Popadam w jakąś paranoję, wydaje mi się, że ktoś mnie obserwuje. Nie, nie wydaje mi się, wiem, że ktoś mnie obserwuje.
Przyglądam się drzewom dookoła. Jestem pewna, że ktoś na mnie poluje. Raz po raz wyrywa mi się z piersi cichy szloch.
Nic nie widzę, nic na to nie wskazuje, ale wiem, mówi mi to intuicja. Dostrzegam wąską ścieżkę wśród splątanych korzeni. Biegnij, powtarzam sobie, a moje ciało jak zawsze słucha.
Docieram do drogi i macham na ciężarówkę pełną mężczyzn w kombinezonach. Z samochodu wystaje wielka drabina z plamami farby. Krzyczę, pokazując linię drzew, a mężczyźni ruszają w tamtym kierunku.
Jeden z nich zostaje w tyle i mówi do mnie po hiszpańsku, ale ja nie rozumiem.

 
Wesprzyj nas