“Zapomniany pokój” to powieść napisana przez trzy znakomite pisarki – o miłości, namiętności i poczuciu straty, której nie można przeboleć.


Zapomniany pokójRok 1892. Olive Van Alen jest córką architekta, który zaprojektował nowojorską rezydencję rodziny Prattów. Senior rodu, August Pratt, oszukał projektanta, nie zapłacił mu za pracę, czym zrujnował architekta i doprowadził do samobójstwa.
Olive postanawia zatrudnić się w domu Prattów jako pokojówka, by zdobyć dokumenty, które pozwolą jej udowodnić, że jej ojciec został oszukany i wykorzystany.

Rok 1920. Lucy Young to młoda sekretarka w biurze Cromwell, Polk & Moore. Nieprzypadkowo zatrudniła się właśnie w tej firmie. Ma nadzieję, że pracując blisko jednego z dyrektorów, Phillipa Schyulera, dowie się czegoś na temat swojego biologicznego ojca, którego nigdy nie poznała.

Kate Schuyler jest lekarką w szpitalu, mieszczącym się w dawnej rezydencji pewnej wpływowej rodziny. Jest 1944 rok, trwa wojna, do szpitala trafia ciężko ranny kapitan Cooper Ravenel. Któregoś dnia w gorączce kapitan Ravenel nazywa lekarkę Victorine. Wygląda na to, że kobieta kogoś mu przypomina.

Co łączy te trzy kobiety? Każda jest uderzająco piękna. Każda zakochuje się w mężczyźnie, z którym nie ma szans na szczęśliwy związek. Każda będzie próbowała łamać konwenanse. Każda z nich czeka na prawdziwą miłość. I każda nosi pamiątkowy naszyjnik z rubinów…

***

Nawet z trzema autorkami ta historia płynie, a przejścia między narracjami są gładkie. Koncentracja zarówno na losach rodziny, jak i domu sprawia, że mamy do czynienia z atrakcyjną, pełną uczuć powieścią
„Kirkus Reviews”

Beatriz Williams – amerykańska pisarka, absolwentka uniwersytetów Stanford i Columbia. Autorka powieści „Tajne życie Violet Grant” i „Małe sekrety Tiny”.
Karen White – amerykańska pisarka. Skończyła zarządzanie na Tulane University i przez dziesięć lat pracowała w korporacjach. Jej książki dwukrotnie otrzymały National Readers’ Choice Award.
Lauren Willig – amerykańska pisarka, absolwentka Yale i Harvardu, była prawniczka. Mieszka w Nowym Jorku.

Karen White, Lauren Willig, Beatriz Williams
Zapomniany pokój
Przekład: Magdalena Koziej
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 2 sierpnia 2017
 
 

Zapomniany pokój


1
Nowy Jork

Czerwiec 1944

Kate

Bębnienie deszczu w zaciemnioną kopułę z witrażowego szkła, którą miałam nad sobą, działało na mnie odrętwiająco jak kołysząca się na łańcuszku złota cebula hipnotyzera. Ani twardy marmurowy schodek, na którym siedziałam, ani delikatnie rzeźbiona tralka, do której przyciskałam czoło, nie zdołały przeciwdziałać deszczowej kołysance. Próbowałam skupić uwagę na ozdobnej klatce schodowej starej rezydencji, studiować wyrafinowane detale architektoniczne, których nie mogła zamaskować nawet zamiana domu w szpital.
Przypomniałam sobie, jak spacerowałam w dzieciństwie po Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy z matką. Było to daleko od miejsca naszego zamieszkania, więc spacery musiały mieć określony cel. Przechodziłyśmy przez ulicę i przystawałyśmy, zadzierając głowy, by spojrzeć na sześciopiętrową kamienną rezydencję, a wydłużone okna gapiły się na nas w osłupieniu, najwyraźniej tak samo jak ja zaciekawione, co tam właściwie robimy. Pewnego razu matka wspomniała, że kiedyś mieszkała krótko w tym budynku, gdy mieścił się w nim pensjonat dla przyzwoitych kobiet. Jednak nigdy, do samej śmierci przed trzema laty, nie wyjawiła mi, skąd brał się przymus ciągłego powracania w to miejsce. Zaraz po ukończeniu studiów medycznych dostałam posadę w szpitalu Stornaway, co wydawało się zaskakujące, zupełnie jakby matka sama to wszystko zaplanowała.
Mój wzrok spoczął na odległej ścianie, a ściślej na płaskorzeźbie przedstawiającej świętego Jerzego zabijającego smoka. Ten motyw powracał w różnych miejscach budynku, co miałam okazję wielokrotnie zauważyć, odkąd niemal rok temu zaczęłam pracować w mieszczącym się tu szpitalu. Powieki same mi się przymknęły, więc oglądałam scenę jakby zza ciemnej zasłony, wyobrażając sobie, że widzę, jak święty i smok schodzą ze ściany i kotłują się na podłodze z kafelków w nieustającym pojedynku.
Zmusiłam się do otworzenia oczu, by się upewnić, że kamienni przeciwnicy nadal trwają w bezruchu. Przytrzymałam się balustrady i podciągnęłam, żeby wstać. Czułam się bardzo, ale to bardzo zmęczona. To był mój drugi z kolei całodobowy dyżur i wątpiłam, czy ostatni. Szpitale miejskie pękały w szwach z powodu napływu żołnierzy, rannych podczas inwazji na francuskim wybrzeżu. Ponieważ nasze szeregi zostały przetrzebione po zwerbowaniu lekarzy do wojska walczącego za granicą, ci, którzy jeszcze byli na miejscu, pracowali w wymiarze godzin rzadko spotykanym po studiach medycznych.
Zbliżający się ryk syreny pomógł mi zebrać się w sobie, zanim jakaś pielęgniarka znajdzie mnie w stanie takiego zamętu. Byłam jedyną kobietą w zespole lekarzy, toteż miałam trudności z odgrywaniem przed kolegami osoby bez uczuć oraz potrzeb osobistych. To było prawie niemożliwe wobec pielęgniarek. Gdyby spytały mnie, dlaczego zostałam lekarką, chętnie bym odpowiedziała. Ale nie pytały. Wszystkie miały takie samo zdanie na mój temat: zostałam lekarką, bo uważałam, że jestem za dobra, by zostać pielęgniarką.
Kilka z nich szanowało mój status lekarza pomimo płci, ale reszta była zbyt tradycyjna, a że ciężko pracowały na awans w swoim zawodzie, uważały mnie za zwykłą karierowiczkę.
Niemal się roześmiałam na myśl o tym, przypominając sobie te wszystkie baseny, które zmieniałam, i szwy, które założyłam z powodu fatalnego braku personelu medycznego. Jednak od razu mi się odechciało śmiać, kiedy zdałam sobie sprawę, że syrena wyje coraz głośniej, jakby się do mnie przybliżała. Sklęłam w duchu zasłony w oknach i zamalowane szyby, które równie skutecznie zasłaniały widok z wnętrza szpitala, co zaciemniały miasto, aby ustrzec je przed ewentualnym atakiem z powietrza.
Już całkiem przytomna zbiegłam spiralnymi schodami, mijając po drodze eleganckie pokoje, które przerobiono na sale operacyjne, laboratorium oraz przepełnione sale dla rekonwalescentów. Biały fartuch łopotał mi wokół gołych nóg. Od paru lat nie miałam dobrych nylonów, ale widziałam zbyt wiele okropieństw wojny, by się przejmować takim głupstwem.
Pierwsza dopadłam holu, chwyciłam leżącą na stoliku latarkę i szybko włączyłam. Wewnętrzne drzwi prowadzące do przedsionka były prowizorycznie przymocowane do ściany, więc wystarczyło pociągnąć te zewnętrzne, by wyjść z budynku. Od razu sieknęły mnie strugi deszczu i natychmiast przemoczony fartuch i sukienka przylgnęły do ciała.
Zbiegłam po śliskich kamiennych schodach do sanitarki, która właśnie podjeżdżała do krawężnika, miała reflektory zamalowane od góry na czarno i wyłączone światło ostrzegawcze. Z karetki wysiadł kierowca, potężny mężczyzna o smutnych oczach, które wyzierały spod ronda ociekającego wodą kapelusza.
– Chwileczkę – powiedziałam, zagradzając mu drogę. Musiałam podnieść głos, by przekrzyczeć bębnienie deszczu w dach ambulansu i chodniki. – Nie mamy miejsca. Pacjenci leżą nawet na łóżkach polowych w jadalni. Szpital jest całkowicie przepełniony.
– Ja tylko wykonuję rozkazy, proszę pani. Mam oficera prosto ze statku, w ciężkim stanie. Powiedziano mi, że mam go przywieźć tutaj.
– Ale…
Mężczyzna wyminął mnie, jakbym była małym ujadającym pieskiem, podczas gdy doktor Howard Greeley spokojnie zszedł po schodach, trzymając parasol, i zbliżył się do tylnej części ambulansu. Spojrzał na mnie wyłupiastymi oczami, zatrzymując wzrok na oblepiającym mnie przemoczonym ubraniu, jednak nie zaoferował parasola.
Pokręcił z dezaprobatą głową i zwrócił się do kierowcy:
– Co tu mamy?
– Oficera, proszę pana. W ciężkim stanie.
– Znajdziemy dla niego miejsce. – Doktor Greeley posłał mi miażdżące spojrzenie.
Obaj mężczyźni nadal mnie ignorowali, a kiedy sanitariusze otworzyli drzwi karetki, zajrzeliśmy do środka, gdzie pod kocem leżała skulona postać. Pomimo czerwcowego upału człowiek drżał, jakby wstrząsały nim dreszcze.
Kiedy sanitariusze zajmowali się pacjentem, kierowca podał doktorowi Greeleyowi teczkę, którą uznałam za dokumentację medyczną. Nie zamierzałam odgrywać roli gapia, więc chwyciłam teczkę i wślizgnęłam się pod parasol.
– Świetny pomysł – powiedziałam, nic sobie nie robiąc z gniewnej miny Greeleya. – Niech pan potrzyma parasol, a ja na to zerknę.
Starając się, by nie kapało na kartki, przebiegałam je wzrokiem i przekazywałam najważniejsze informacje doktorowi Greeleyowi.
– Odniósł ranę postrzałową w nogę w Cherbourgu, uszkodzona kość. Lekarz polowy chciał amputować, ale… – powędrowałam wzrokiem ku górze strony, gdzie wypisano nazwisko żołnierza – kapitan Ravenel odwiódł go od tego pomysłu. Ranę opracowano chirurgicznie i zaaplikowano sulfonamid, jednak brakło czasu, by trochę poczekać z jej zszyciem. – Bezwiednie zagryzłam dolną wargę, pojmując, jak doszło do zakażenia. – Pozorne działanie sulfonamidu kazało im sądzić, że rana się goi i można go zszyć, a potem zapakować na statek do domu, bo noga, nawet zaleczona, i tak nie zdałaby się już na nic żołnierzowi piechoty.
Podniosłam wyżej latarkę, żeby odczytać ostatnią adnotację, zapisaną innym charakterem pisma, pewnie przez lekarza pokładowego.
– Odłamek kości albo innego ciała obcego musi nadal tkwić w nodze, powodując zakażenie, lecz z powodu niedoboru penicyliny na statku kapitan oświadczył, że poczeka na operację w Stanach. – Zamknęłam teczkę. Głupiec, pomyślałam, ale z odcieniem podziwu. – Prawdziwy z pana bohater, kapitanie Ravenel – dodałam cicho.
Sanitariusze poczęli wyjmować nosze z ambulansu, co wywołało jęk leżącego na nich człowieka. Wysunięty z samochodu fragment koca natychmiast ściemniał od deszczu, ja zaś, zamiast wyrwać parasol doktorowi Greeleyowi, wcisnęłam mu teczkę i latarkę, a potem ściągnęłam z siebie biały kitel, by okryć żołnierza.
Kiedy sanitariusze wnosili nosze po schodach, w drodze do drzwi starałam się możliwie jak najlepiej osłaniać rannego przed ulewnym deszczem, co niezbyt mi się udało, bo fartuch był przemoczony. Nie widziałam twarzy żołnierza, ale pochyliłam się nad noszami w miejscu, gdzie powinna się znajdować, i powiedziałam:
– Kapitanie Ravenel, jestem doktor Kate Schuyler, znajduje się pan w nowojorskim szpitalu Stornaway. Zapewnimy panu dobrą opiekę.
Wygłaszałam tę standardową formułkę zawsze, ilekroć nowy pacjent pojawiał się w eleganckich drzwiach z mosiężnymi i żelaznymi okuciami, ale z jakichś powodów wydawało mi się, że temu żołnierzowi potrzebna jest bardziej niż innym.
Dwie pielęgniarki przytrzymały drzwi, kiedy sanitariusze wnosili nosze do środka, a potem spojrzały pytająco na doktora Greeleya w oczekiwaniu na dalsze polecenia.
– Zabierzcie go do sali operacyjnej. Jest tam jedyne wolne łóżko, jakie mamy. Musimy go oczywiście najpierw zbadać, ale założę się, że trzeba będzie obciąć tę nogę.
– Nie.
Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni, zastanawiając się, skąd się wziął ten na pozór bezcielesny głos.
– Nie – powtórzył ten sam głos, lecz tym razem towarzyszył mu mocny chwyt ciepłych i silnych palców, które zacisnęły się na moim nadgarstku.
Po raz pierwszy spojrzałam na twarz kapitana Ravenela i poczułam, jakby powietrze między nami stężało. Był najpiękniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziałam. Miał oczy koloru zimowej trawy, lśniące pod osłoną ładnych ciemnych brwi i prostych czarnych włosów. Jego skóra, choć ściągnięta i blada w okolicy ust, była ogorzała od słońca. Ale to nie jego uroda sprawiła, że nie mogłam oderwać od niego wzroku. Chodziło o to, jak na mnie patrzył. Jakby mnie znał.
– Proszę nie pozwolić, żeby mi obcięto nogę – powiedział, zwracając się wprost do mnie. Na jego czole pojawiły się krople potu, powróciły dreszcze, ale nie wyglądało na to, że majaczy. – Proszę – dodał cicho, wbijając we mnie wzrok. Potem rozluźnił palce, jego ręka zsunęła się z mojego nadgarstka i zwisła bezwładnie. Ranny zamknął oczy.
– Proszę do pokoju operacyjnego numer jeden – powtórzył Greeley, jakby nie słyszał błagania mężczyzny.
Pielęgniarka wskazała drogę do małej windy.
– Nie – odezwałam się stanowczo, zdziwiona tym nie mniej niż wszyscy pozostali. Stanęłam twarzą w twarz z doktorem Greeleyem. – Przed operacją należy zlikwidować zakażenie, a to trochę potrwa. Może zająć mój pokój.
Z powodu ciągłych dyżurów przydzielono mi lokum w szpitalu na szóstym piętrze. Miało to być rozwiązanie tymczasowe, ale kiedy wygasła moja umowa najmu, nie odnowiłam jej, bo uznałam, że niepotrzebnie tracę pieniądze na czynsz, skoro i tak rzadko nocuję w tym wynajętym mieszkaniu. Nie miałam już rodziny, więc wydało mi się całkiem naturalne, że wprowadzam się do pokoju na poddaszu, gdzie mogę udawać, chociaż przez jakiś czas, że to mój dom i że pokoje na niższych piętrach zajmują moi różni krewni.
Obecnie pomieszczenie służyło jako schowek. A że miało kopulasty świetlik i rząd wysokich, zakończonych półkoliście okien, wyobrażałam sobie, że pełniło kiedyś bardziej reprezentacyjną funkcję.
– To dość niestosowne – zauważył z oburzeniem doktor Greeley, jakby sam nigdy nie robił mi niestosownych uwag.
– Przeniosę się do pokoju pielęgniarek nocnej zmiany. Nawet jeśli będę musiała spać na kocach, to tylko przez jakiś czas.
Skrzywił się.
– Nie mogę przez cały dzień latać po tych schodach w górę i w dół, by go doglądać. Będzie miał lepszą opiekę w pokoju pooperacyjnym.
– W takim razie ja się nim zajmę – odparłam, wyczuwając irytację noszowych, którzy czekali na decyzję.
Sama nie wiedziałam, dlaczego tak walczę o tego mężczyznę, którego przecież nie znałam. Ale pamiętałam jego oczy i czułam dotyk palców na skórze. Pamiętałam to wrażenie, jakby mnie rozpoznał.
– Zbadamy go i ustalimy leczenie, a potem umieścimy w moim pokoju. Będę odpowiedzialna za opiekę nad nim. Jeśli nie uda mi się wyleczyć zakażenia i nogę trzeba będzie amputować, będzie pan miał moje wsparcie.
Nieco udobruchany i zachwycony tym, że będzie mógł napawać się moją porażką, doktor Greeley oschle skinął głową.
– Dobrze. Zabierzmy więc pacjenta do sali operacyjnej, zbadajmy, a jeśli rokowania będą pomyślne, przeniesiemy go na górę. Tylko proszę pamiętać, że bierze pani za niego całkowitą odpowiedzialność, mając na głowie wszystkie inne obowiązki. Źle by się stało, gdyby jego stan się pogorszył, bo nie poradziła pani sobie z nawałem zadań.
– Nie będę się uchylać od obowiązków – odpaliłam, zdziwiona własną gwałtownością.
Spojrzałam znów na oficera i z zaskoczeniem zobaczyłam, że ma otwarte oczy. Jednak patrzył szklistym wzrokiem i chociaż skierował go na mnie, nie byłam pewna, czy mnie widzi.
– Victorine – wyszeptał, zanim przymknął lekko drżące powieki.
Patrzyłam, jak nosze znikają w windzie, i nagle poczułam się osamotniona.

2

Grudzień 1892

Olive

Tej nocy, gdy Olive Van Alan odkryła, co znajduje się na poddaszu rezydencji przy Wschodniej Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy, planowała coś całkiem innego. Ale tak to właśnie bywa, że ludzie patrzą nie w tym kierunku co trzeba.
Olive więc leżała w wąskim łóżku i rozmyślała nad swoimi planami, czując się w tym ciemnym pokoju ślepa jak kret. Jeśli w ogóle miała jakieś złe przeczucia, dotyczyły gospodyni, która właśnie dokonywała codziennej wieczornej inspekcji na korytarzu. Nakrochmalone halki szeleściły wokół jej nóg, kiedy pukała do każdych drzwi, a po lakonicznym „Dobranoc, Mona” albo „Dobranoc, Ellen” następowała automatyczna odpowiedź „Dobranoc, pani Keane”, zanim gospodyni ostatecznie zamknęła za sobą drzwi w holu.
Zamek w drzwiach, jak powiedziano Olive, miał zapewnić jej bezpieczeństwo. Pani Keane pochodziła z Anglii – widocznie w tych sferach posiadanie angielskiej gospodyni stanowiło oznakę prestiżu – i wyjaśniła głosem kojarzącym się z pękaniem skorupki jajka, że dziewczęta nie są trzymane pod kluczem, na litość boską, lecz chronione zamkniętymi na klucz drzwiami przed światem zewnętrznym, zwłaszcza przed nikczemnymi męskimi zakusami.
Olive, kiedy wypełniała codzienne obowiązki, co krok natykając się na mężczyzn, zastanawiała się, gdzie ukrywają te nikczemne zakusy i dlaczego należy się spodziewać, że zapanują nad nimi dzięki wsparciu solidnego zamka Yale z zasuwą – najwidoczniej chodziło o zakusy nie tylko nikczemne, ale też nocne, jednak nie ośmieliła się zapytać o to wprost panią Keane. „Nie bądź bezczelna”, odparłaby gospodyni. Bezczelność była uznawana za jedno z najbardziej wywrotowych, a tym samym skrajnie niebezpiecznych przestępstw personelu domowego, którym zarządzano zgodnie z surowymi angielskimi zasadami.
Pani Keane zmarszczyłaby wtedy podejrzliwie czoło i być może przyjrzałaby się dokładniej zadbanej twarzy Olive i jej miękkim dłoniom, zwróciłaby uwagę na powściągliwość jej głosu i bystre oczy, a to była ostatnia rzecz, jakiej Olive potrzebowała. A więc zamek pozostał na straży, a rząd identycznych klitek na piątym piętrze rezydencji Prattów przy Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy był chroniony przed nikczemnymi męskimi zakusami jak Akademia dla Młodych Dam panny Ellis, w której Olive kształciła się w dawnym życiu. Tak samo jak teraz Olive spędzała wtedy te ciemne godziny pomiędzy zamknięciem a zaśnięciem, obmyślając sposoby ucieczki, niby kot dumający na parapecie. Liczyła minuty upływające od chwili, gdy ucichł ostrożny stukot butów pani Keane na schodach. Nasłuchiwała skrzypienia sprężyn, kiedy inne pokojówki wierciły się przed snem. Walczyła z nieuchronną falą rozleniwienia, która ogarniała ją jak pijaństwo – tak, właśnie tak! Była po prostu pijana zmęczeniem po długim dniu harówki, po tym całym szorowaniu i polerowaniu, ścieleniu łóżek oraz nieustannym przynoszeniu, odnoszeniu, i to biegiem, w górę i w dół po wielkich marmurowych schodach, które wiły się przez sześć pięter aż do kopuły z witrażowego szkła na szczycie budynku. Pokusa zaśnięcia była przemożna.
Sen tak ją nęcił, że dała za wygraną przez cztery poprzednie noce. Budziła się wystraszona, słysząc szczęk zamka otwieranych drzwi w holu i dziarskie nawoływania pani Keane.
Olive przesunęła rękę pod kocem w poprzek ciała i zaczęła szczypać się w drugą rękę, od ramienia do łokcia, aż łzy popłynęły jej z oczu, a umysł się rozbudził.
Sprężyny łóżek w sąsiednich pokojach teraz już nie skrzypiały. Dom też był cichy, i to tak bardzo, że Olive mogła odróżnić kilka odgłosów z zewnątrz: łagodny szum deszczu bijącego w szklaną kopułę, czyjąś kłótnię w odległym ogrodzie. Rezydencja Prattów stanęła w dzielnicy mieszkaniowej, z dala od śródmiejskiej wrzawy, ale z każdym dniem zdawało się, że jest tam bardziej hałaśliwie, że przybywa sklepów, a gdyby Olive leżała całkiem nieruchomo, mogłaby poczuć, jak metropolia zakrada się pod próg domu Prattów, sięgając łapczywie aż na sam koniuszek wyspy Manhattan i jeszcze dalej. Nowy Jork był miastem boomu gospodarczego, wszyscy mieszkali, albo pragnęli mieszkać, w Nowym Jorku, a żądzy posiadania modnych nowych budynków – w przeciwieństwie do nikczemnych męskich zakusów – nie mógł powstrzymać stary zamek w drzwiach holu. Kolejne wspaniałe domy wyrastały wokół rezydencji Prattów, która miała jedynie rok, a stała na ziemi, która zaledwie dziesięć lat wcześniej stanowiła część farmy Jamesa Lenoxa. Biedny pan Lenox: jeszcze zanim sprzedał go pod zabudowę, teren ten pojawił się na mapach z rozplanowaną już siatką ulic, szczelnie pokrywającą pagórkowate pola. Ambitny projekt Manhattanu ujęty w porządne kwadraty zapełnione domami i sklepami był z góry przesądzony.

 
Wesprzyj nas