“Dzikie łabędzie. Trzy córki Chin” to przejmująca opowieść o trzech pokoleniach jednej rodziny, której doświadczenia tworzą niezwykły obraz przemian, jakie dokonały się w Chinach.


Dzikie łabędzie. Trzy córki ChinBabka autorki zgodnie ze starą tradycją miała zabandażowane stopy, a rodzice przeznaczyli ją na konkubinę generała.

Matka stała się zaangażowaną komunistką walczącą o nowe Chiny. Jednak gdy razem z mężem zaczęli dostrzegać okrucieństwo Mao, oboje doświadczyli bezwzględnych prześladowań podczas Rewolucji Kulturalnej, byli torturowani i zostali zesłani do obozów pracy.

Mała Jung dorastała jako Pionierka z Czerwoną Książeczką pod pachą, ale jako młoda kobieta zdecydowała się skorzystać z cudem nadarzającej się okazji i opuścić swój kraj na zawsze. Mieszkając w Londynie, napisała książkę, która pozwoliła zrozumieć światu, czym tak naprawdę są współczesne Chiny.

Od czasu pierwszego wydania “Dzikie łabędzie” zostały przetłumaczone na 37 języków. Na całym świecie sprzedano ponad 13 milionów egzemplarzy.

Książka, która poruszyła czytelników na całym świecie. Nie można jej przeczytać tylko w Chinach, gdzie wciąż jest zakazana przez władze.

Jung Chang to autorka słynnych „Dzikich łabędzi”, biografii “Cesarzowa wdowa Cixi” oraz monumentalnej biografii Mao. W pracy nad biografią Cixi korzystała z liczącego 12 milionów dokumentów Pierwszego Archiwum Historycznego Chin. Ogromnej większości cytowanych w tej książce źródeł nie widział i nie używał dotąd nikt spoza Państwa Środka.

Jung Chang
Dzikie łabędzie. Trzy córki Chin
Przekład: Bożena Umińska-Keff
Wydawnictwo Znak
Premiera: 2 sierpnia 2017
 
 

Dzikie łabędzie. Trzy córki Chin


„MAŁE ZŁOTE LILIE” – KONKUBINA GENERAŁA
(1909–1933)

Moja babcia w wieku piętnastu lat została konkubiną generała, szefa policji w słabym i chwiejnym chińskim rządzie. Był rok 1924 i w kraju panował chaos. Na przeważającym obszarze, łącznie z Mandżurią, gdzie mieszkała moja babka, władzę sprawowali wojskowi. Związek został zaaranżowany przez jej ojca, urzędnika policji w prowincjonalnym mieście Yixian w południowo-zachod­niej Mandżurii, leżącym sto sześćdziesiąt kilometrów od Wielkie­go Muru i czterysta kilometrów na północny wschód od Pekinu.
Jak większość miast w Chinach, Yixian został zbudowany jako forteca. Mury, które go otaczały, pochodziły z czasów dynastii Tang (618–907 naszej ery). Miały dziewięć metrów wysokości, trzy metry sześćdziesiąt centymetrów szerokości i wieńczyły je blanki dźwigające szesnaście fortów rozstawionych w regularnych odstępach. Mury były na tyle szerokie, że można było swobodnie przejechać po nich konno. Do miasta prowadziły cztery bramy, których usytuowanie odpowiadało czterem położeniom igły kompasu, każda z zewnętrzną ubezpieczającą bramą, a całą fortyfikację otaczała głęboka fosa.
W mieście najbardziej rzucała się w oczy wysoka, bogato zdo­biona dzwonnica z ciemnobrązowego kamienia, która została zbudowana w VI wieku, kiedy przyjęto tu buddyzm. Każdej nocy uderzano w dzwon, aby oznajmić godzinę, używano go również jako alarmu w razie pożaru albo powodzi. Yixian był dobrze prosperującym miastem handlowym. Na równinach wokół upra­wiano bawełnę, kukurydzę, sorgo, soję, sezam, brzoskwinie, jabłka i winogrona. Na łąkach i na wzgórzach leżących na zachód od miasta rolnicy hodowali owce i bydło.
Mój pradziadek, Yang Rushan, urodził się w 1894 roku, kiedy jeszcze całymi Chinami rządził cesarz rezydujący w Pekinie. Członkowie rodziny panującej byli Mandżurami, którzy podbili Chiny w 1644 roku. Rodzina Yang należała do chińskiej grupy etnicznej Han i powędrowała na północ od Wielkiego Muru, szukając szczęśliwszego losu.
Pradziadek jako jedyny syn swoich rodziców był najważniejszą osobą w całej rodzinie. Tylko dzięki synowi może przetrwać nazwisko rodu – bez niego linia rodzinna wygaśnie, co dla Chińczyków było równoznaczne z najstraszliwszą zdradą, jaką można popełnić wobec własnych przodków. Posłano go do dobrej szkoły. Miał zdać egzaminy, aby zostać mandarynem – urzęd­nikiem. Było to ambicją większości mężczyzn w tym czasie. Żaden Chińczyk nie czuł się bezpiecznie bez władzy lub pieniędzy, bo nic go wtedy nie chroniło przed urzędniczym rozbojem lub nieprzewidzianą przemocą. W Chinach nigdy nie istniał oficjalnie zatwierdzony system prawny. Wymiar sprawiedliwości był niepodważalny, a okrucieństwo wpisano w działanie wszystkich instytucji, ale mogło ono także wynikać z kaprysu urzędnika, który, jeśli miał władzę, sam był prawem. Dla dziecka z niearystokratycznej rodziny zostanie mandarynem było jedynym sposobem wymknięcia się z obrotów wiecznie kręcącego się koła niesprawiedliwości i własnego strachu. Yang zdecydował, że jego syn nie zajmie się tradycyjnym rodzinnym rzemiosłem – wyrabianiem filcu – i poświęcił siebie i całą swoją rodzinę, aby go wykształcić. Kobiety szyły dla okolicznych zakładów krawieckich, pracując do późna w nocy. Żeby zaoszczędzić pieniądze, przykręcały lampki oliwne do minimum i psuły sobie wzrok. Od ciężkiej, wielogodzinnej pracy puchły im palce.
Zgodnie z obyczajem mój pradziadek został ożeniony bardzo młodo, w wieku czternastu lat, z dziewczyną starszą od niego o sześć lat. Uważano wtedy, że jednym z obowiązków żony jest pomoc w wychowywaniu męża.
Historia jego żony, mojej prababki, jest typową historią milionów chińskich kobiet z tamtych czasów. Pochodziła z rodziny garbarzy o nazwisku Wu. Ponieważ jej rodzina nie należała do inteligencji ani nikt z niej nie piastował urzędniczego stanowiska, a w dodatku była dziewczynką, w ogóle nie dano jej imienia. Urodziła się jako druga córka i nazwano ją po prostu „Dziewczyną numer dwa” (Eryatou). Jej ojciec umarł, kiedy była niemowlęciem, i wychowywał ją wuj. Pewnego dnia, gdy miała sześć lat, wuj jadł obiad z przyjacielem, którego żona była w ciąży. Podczas obiadu obaj mężczyźni ustalili, że jeśli dziecko będzie chłopcem, poślubi sześcioletnią siostrzenicę wuja. Dwoje młodych nigdy nie spotkało się przed ślubem. Poza tym miłość traktowano jako coś wstydliwego, coś, co naruszało ho­nor rodziny. Nie dlatego, żeby stanowiła tabu – w Chinach istniała pradawna tradycja romantycznej miłości – ale dlatego, że uwa­żano, iż młodzi ludzie nie powinni znaleźć się w sytuacji, w której coś takiego może się przytrafić, ponieważ małżeństwo było sprawą zwykłego obowiązku, umowy pomiędzy dwiema rodzinami. Jeśli miało się dużo szczęścia, można się było zakochać po ślubie.
W momencie ślubu, który mój pradziadek zawarł w wieku lat czternastu, biorąc pod uwagę, że chowano go pod kloszem, nadal był jeszcze właściwie dzieckiem. Pierwszej nocy nie chciał spać w pokoju ślubnym. Zasnął na łóżku w pokoju matki i przenie­siono go, kiedy spał, do sypialni, w której była panna młoda. Ale chociaż był rozpieszczonym i zepsutym chłopcem i ciągle jeszcze potrzebował pomocy przy ubieraniu, wiedział dobrze, jak się „robi dzieci”, jak to ujęła jego żona. Moja babka urodziła się pierwszego roku po ślubie rodziców, piątego dnia piątego księżyca, wczesnym latem 1909 roku. Była w lepszej sytuacji od swojej matki, bo jednak nadano jej imię, które brzmiało Yufang. Yu oznacza „jadeit” i było to imię nadawane całemu potomstwu tej generacji, fang zaś oznacza „pachnące kwiaty”.
Świat, na którym się pojawiła, był absolutnie nieprzewidywalny. Imperium mandżurskie, które trwało przez dwieście sześćdziesiąt lat, rozpadło się. W latach 1894–1895 Japonia zaatakowała Chiny w Mandżurii. Chiny poniosły ciężkie straty i utraciły część terytoriów. Powstanie bokserów w 1900 roku zostało stłumio­ne przez osiem obcych armii, których kontyngenty stacjonowały potem w Mandżurii, niektóre z nich rozlokowano wzdłuż Wiel­kiego Muru. W latach 1904–1905 Rosja i Japonia stoczyły wojnę na równinach Mandżurii, a zwycięstwo Japonii sprawiło, że stała się tam dominującą siłą. W 1911 roku pięcioletniego cesarza Chin Pu Yi obalono i ustanowiono republikę, na której czele stanął charyzmatyczny przywódca Sun Jat-sen.
Nowy rząd republiki wkrótce upadł i kraj podzielił się na rządzone przez lokalnych watażków terytoria. Szczególnie Mandżuria była źle nastawiona do republiki, ponieważ właśnie z niej wywo­dziła się panująca dynastia. Zewnętrzne siły, zwłaszcza Japonia, pomnożyły wysiłki, aby zapanować nad Chinami. Wobec tych wszystkich nacisków stare instytucje załamały się i w efekcie powstała pustka w sferze władzy, moralności i autorytetów. Wielu ludzi dążyło na szczyty, przekupując lokalnych potentatów kosz­townymi podarunkami: złotem, srebrem i innymi kosztownościami. Pradziadek – nie na tyle bogaty, by kupić sobie wysoką pozycję w dużym mieście – gdy dobiegał trzydziestki, był zaledwie urzędnikiem policji w rodzinnym Yixianie, prowincjonalnej dziurze. Ale miał wielkie plany. I miał wartościowe aktywa – swoją córkę.
Babcia była pięknością. Miała owalną twarz z różowymi policzkami i alabastrową cerę. Długie, lśniące czarne włosy splatała w gruby warkocz, który sięgał talii. Jeśli okoliczności tego wymagały, była skromna i poważna – a przeważnie wymagały. Ale pod stateczną powierzchownością kryła się tłumiona energia. Była niewysoka, miała ponad metr pięćdziesiąt, drobną figurę i spadziste ramiona, uznawane wtedy za idealne.
Jej największym majątkiem były jednak krępowane stopy, zwane po chińsku siedmiocentymetrowymi złotymi liliami (sancun jinlian). Oznaczało to, że jej chód był jak „kołysanie się młodych pędów wierzby w wiosennych powiewach”, jak to ujmowali chińscy znawcy kobiecej urody. Widok kobiety kołyszącej się na krępowanych stopach miał działać na mężczyznę erotycznie, ponieważ jej bezradność budziła opiekuńcze uczucia w patrzącym.
Babcia miała dwa lata, kiedy zaczęto jej bandażować stopy. Jej matka, która sama miała krępowane stopy, najpierw kawałkiem białego materiału o długości sześciu metrów przywiązała jej palce, oprócz dużego, do podeszwy stopy. Potem na wierzchu położyła duży kamień i zgruchotała kości. Babcia krzyczała w potwornym bólu, ale matka wetknęła jej między zęby złożony kawałek materiału, żeby nie było słychać wrzasków. Ten ból babcia znosiła wielokrotnie.
Trwało to dobrych kilka lat. Nawet kiedy kości już połamano, stopę krępowano bandażem z grubego materiału w dzień i w nocy, bo gdyby ją uwolniono, mogłoby się zdarzyć, że kości zaczną się zrastać. Przez lata moja babka żyła w nieustannym bólu. Kiedy prosiła, żeby rozwiązać bandaże, matka szlochała i mówiła, że to by zrujnowało całe jej życie i że robi to dla jej szczęścia.
W tamtych czasach, gdy kobieta wychodziła za mąż, rodzina pana młodego zaczynała od obejrzenia jej stóp. Uważano, że duże, normalne, przynoszą wstyd domowi męża. Teściowa unosiła brzeg długiej spódnicy panny młodej i jeśli jej stopy miały więcej niż dwadzieścia centymetrów, demonstracyjnie, z potępieniem, opuszczała spódnicę i wycofywała się, zostawiając pannę młodą pod krytycznymi spojrzeniami gości weselnych, którzy przyglądali się jej stopom i w obraźliwy sposób wyrażali pogardę. Czasem matka litowała się nad córką i rozluźniała bandaże, ale kiedy dziewczyna podrosła i musiała znosić pogardę rodziny męża i ogólną dezaprobatę, sama winiła swoją matkę za to, że okazała wcześniej słabość.
Tradycja krępowania stóp została wprowadzona ponad tysiąc lat temu, podobno przez jedną z konkubin cesarza. Uważano, że widok kobiety kuśtykającej na malusieńkich stópkach pobudza erotycznie, a mężczyźni, bawiąc się tymi stópkami, zawsze schowanymi w jedwabnych haftowanych bucikach, podniecają się. Kobiety nie zdejmowały bandaży nawet wtedy, gdy już były zupełnie dorosłe, jakby ich stopy mogły znowu urosnąć. Rozluźniały więzy tylko czasami w nocy, w łóżku, kiedy wkładały buciki na miękkiej podeszwie. Mężczyźni rzadko widywali ich stopy gołe – zazwyczaj były pokryte gnijącą skórą i cuchnęły, kiedy zmieniano bandaże. Z dzieciństwa pamiętam, że babcię stale bolały stopy. Kiedy wracałyśmy z zakupów do domu, pierwszą rzeczą, jaką robiła po powrocie, było zanurzenie nóg w misce z gorącą wodą – i wtedy wzdychała z ulgą. Potem obcinała kawałki martwej skóry. Bolały ją połamane kości i paznokcie, które wrastały w poduszki pod palcami.
Babci zaczęto krępować stopy w tym czasie, gdy już przestano uważać to za rzecz pożądaną. Gdy w 1917 roku urodziła się młodsza siostra babci, zaniechano już tego zwyczaju i szczęśliwie uniknęła tej tortury.
Ale gdy moja babcia dorastała, w tak niedużym mieście jak Yixian nadal powszechnie uważano, że małe stopy są podstawowym warunkiem dobrego małżeństwa. Jednak w tym wypadku stanowiły one tylko zadatek. Dziadek zamierzał zrobić ze swojej córki albo doskonałą damę, albo najwyższej klasy kurtyzanę. Lekceważąc powszechną mądrość swoich czasów, według której analfabetyzm kobiety z niskiej klasy społecznej był jej cnotą, posłał ją do szkoły dla dziewcząt, którą otworzono w mieście w 1905 roku. Poza tym uczyła się grać w chińskie szachy, w madżonga i w go. Posiadła też sztukę rysowania wzorów hafciarskich. Jej ulubionym wzorem były mandaryńskie kaczki (symbolizowały miłość, bo zawsze pływały w parach) i wyszywała je na małych bucikach, które dla siebie robiła. Oprócz tego wynajęty nauczyciel udzielał jej lekcji gry na qin, instrumencie podobnym do cytry.
Babcia była uznawana za lokalną piękność. Miejscowi mówili, że stoi „jak żuraw między kurami”. W 1924 roku miała piętnaście lat i jej ojciec zaczął się niepokoić, że dla jego jedynej lokaty może minąć najlepszy termin realizacji – i tym samym minie jego szansa na wygodne życie. Ale tego roku generał Xue Zhiheng, inspektor Centralnej Policji w Pekinie, miał wizytować miasto.

Xue Zhiheng urodził się w 1876 roku w okręgu Lulong, położonym około stu sześćdziesięciu kilometrów na wschód od Pekinu i na południe od Wielkiego Muru, gdzie bezmiar równin północy wznosi się ku górom. Był najstarszym z czterech synów wiejskiego nauczyciela.
Jego prezencja robiła silne wrażenie na każdym, kto go spotkał. Kilku niewidomych wróżbitów, którzy dotykali jego twarzy, przepowiedziało mu, że zyska władzę i wysoką pozycję. Był uzdolnionym kaligrafem – ten talent wysoko wtedy ceniono. W 1908 roku Wang Huaiqing, wizytując Lulong, zauważył piękne, kaligraficzne pismo na tablicy nad bramą głównej świątyni i wezwał człowieka, który to napisał, a potem zaproponował trzydziestodwuletniemu Xue, żeby został jego adiutantem.
Ze względu na niezwykłą operatywność Xue szybko został awansowany na kwatermistrza. Ta funkcja pociągała za sobą dalekie i częste podróże i Xue zaczął nabywać na własność sklepy spożywcze w okolicach Lulongu i po drugiej stronie Wielkiego Muru, w Mandżurii. Wychwalano jego błyskawiczną karierę, kiedy pomógł generałowi Wang stłumić powstanie w Mongolii Wewnętrznej. Zgromadził wtedy olbrzymi majątek. Sam zaprojektował i wybudował dla siebie osiemdziesięciojednopokojową rezydencję w Lulongu.
W ciągu dziesięciolecia po upadku imperium żaden rząd nie był w stanie ustanowić i utrzymać władzy. Potężni warlordowie rychło zaczęli walczyć ze sobą o kontrolę nad rządem centralnym w Pekinie. Frakcja Xue, na czele której stał generał Wu Peifu, zdominowała we wczesnych latach dwudziestych ten tytularny rząd. W 1922 roku Xue został generalnym inspektorem Centralnej Poli­cji oraz szefem Ministerstwa Spraw Publicznych w Pekinie. Zarządzał dwudziestoma regionami po obu stronach Wielkiego Muru i ponaddziesięciotysięcznym oddziałem policji konnej i piechoty. Stanowisko w policji dawało mu władzę, a to drugie – poparcie społeczne.
Przymierza wojskowe były jednak niestałe. W maju 1923 roku frakcja generała Xue zdecydowała, że nie będzie dłużej popierać prezydenta Li Yuanhonga, którego wyniosła na to stanowisko rok wcześniej. W sojuszu z generałem Feng Yuxiangiem, przywódcą chrześcijańskiego ugrupowania, który przeszedł do legendy, kiedy en masse ochrzcił swoje oddziały, używając węża strażackiego, Xue zmobilizował dziesięć tysięcy ludzi i otoczył budynki rządu w Pekinie, żądając, żeby zbankrutowany rząd wypłacił żołnierzom zaległy żołd. Ale jego rzeczywistym celem było poniżenie prezydenta Li i zmuszenie go do ustąpienia. Li jednak odmówił złożenia rezygnacji, wobec czego Xue kazał swoim ludziom, żeby odcięli dopływ wody i prądu do pałacu prezydenckiego. Po kilku dniach, kiedy warunki w pałacu stały się nie do zniesienia, w nocy trzynastego czerwca prezydent Li opuścił rezydencję oraz jej niepiękne zapachy i umknął ze stolicy do portowego miasta Tianjin, sto dwanaście kilometrów na południowy wschód.
W Chinach autorytet i znaczenie władzy to nie tylko osoba, która ją sprawuje, ale także urzędowe pieczęcie. Żaden dokument nie miał znaczenia, nawet gdy podpisał go prezydent, jeśli nie figu­rowała na nim pieczęć. Wiedząc, że nie można sprawować prezydentury bez pieczęci, prezydent Li zostawił je u jednej ze swoich konkubin, która właśnie przebywała na rekonwalescencji w Pekinie, w szpitalu prowadzonym przez francuskich misjonarzy.
Kiedy był w pobliżu Tianjinu, pociąg zatrzymała uzbrojona policja i poproszono go, by oddał pieczęcie. Najpierw odmówił podania miejsca, gdzie je ukrył, ale po kilku godzinach zmiękł. O trzeciej nad ranem generał Xue wkroczył do francuskiego szpitala, aby odebrać pieczęcie od konkubiny. Kiedy stanął przy jej łóżku, nie chciała nawet na niego patrzeć. „Mam oddać pieczęcie zwykłemu policjantowi?” – spytała hardo. Generał Xue wyglądał jednak tak groźnie i władczo w swoim galowym uniformie, że wkrótce potulnie mu je wręczyła.
Przez następne cztery miesiące Xue używał policji do tego, by kandydat na prezydenta jego frakcji, Cao Kun, na pewno wygrał szeroko rozgłaszane pierwsze chińskie „wolne” wybory. Ośmiuset czterdziestu członków parlamentu miało być przekupionych. Xue i generał Feng rozstawili warty w budynku parlamentu i dali do zrozumienia, że każdy, kto będzie głosował we właściwy sposób, może liczyć na znaczne korzyści. Na tę wieść powróciło z prowincji wielu posłów. Kiedy wszystko było już gotowe, w Pekinie zebrało się pięciuset pięćdziesięciu posłów. Cztery dni przed wyborami, po wielu przetargach, każdy z nich dostał pięćdziesiąt juanów w srebrze, co stanowiło znaczną sumę. Piątego października 1923 roku Cao Kun został wybrany na prezydenta czterysta osiemdziesię­cioma głosami, a Xue wynagrodzono kolejną generalską gwiazdką. Nagrodzonych zostało również siedemnastu „specjalnych doradców” – czyli wszystkie kochanki i konkubiny wodzów i generałów. Ten epizod wszedł do historii Chin jako klasyczny przykład tego, jak można manipulować wyborami. Przywołuje się go jako argument, że demokracja nie sprawdza się w Chinach.
Wczesnym latem następnego roku generał Xue wizytował Yixian. Nie było to duże miasto, ale miało znaczenie strategiczne. To właśnie z tych okolic rozchodziły się rozporządzenia pekińskiego rządu. Poza tym władza leżała wtedy w rękach warlorda północnego wschodu, Zhang Zuolina, zwanego także Starym Marszałkiem. Oficjalnie generał Xue odbywał tam inspekcję, ale miał także pewne osobiste interesy w tych okolicach. Był tu właścicielem centralnych magazynów zbożowych i sieci największych sklepów, łącznie z lombardami, które działały podobnie jak banki i wypuszczały własne pieniądze, krążące po mieście i okolicach.

 
Wesprzyj nas