“Republika świecidełek” to mocny debiut Pawła Sajewicza. Prawdziwa polska powieść współczesna, która opowiada o konflikcie pomiędzy społeczną zmianą a wiarą w stabilność systemu.


Republika świecidełekW Warszawie dochodzi do serii podpaleń. Odpowiedzialność za nie bierze wpływowy lewicowy publicysta. A to dopiero początek intrygi, w którą zostanie wplątana trójka jego znajomych.

Kim są: Marek – rozdarty między lojalnością wobec chorej żony a uczuciem do kochanki; Agnieszka, którą przeraża własna sytuacja ekonomiczna; i wreszcie pogodzony z losem Franek?

Każde z nich wymyśla sobie problemy i pogrąża się w neurotycznych obsesjach, a nie zauważa, jak niebezpiecznym miejscem stał się świat.

“Republika świecidełek” opowiada o konflikcie pomiędzy społeczną zmianą a wiarą w stabilność systemu. Każda rewolucja bowiem to bolesny proces. Niezależnie od tego, czy przychodzi pod postacią terrorysty, czy wraz z końcem pewnego romansu.

***

Sześć lat wcześniej nie stawiała warunków, nie podała nawet powodów. Wystarczyło, że po rocznej separacji wymienili kilka mejli, by do niego wróciła. Teraz było inaczej. Zostawiła czternastopunktową listę oskarżeń, która w rzeczywistości stanowiła listę żądań. Należało wywrócić zarzuty na nice i postępować zgodnie z uzyskanymi instrukcjami. Pierwszy punkt brzmiał: „Wciąż jesteś żonaty”. Przez dziewięć lat Marek nauczył się unikać tego tematu i nawet siebie przekonał, że coś takiego, jak „problem Soni Nemm”, nie dotyczy ich związku. Oczywiście to była bzdura. Do każdej propozycji, jaką dotąd złożył Agnieszce, dorzucał w pakiecie swoją żonę. I jak na tym wyszli? Jeśli myślał o naprawieniu błędów, powinien w pierwszej kolejności zająć się swoim małżeństwem. Zaczął jednak od butelki koniaku.

***

Paweł Sajewicz (ur. 1987) – z wykształcenia prawnik, pracuje jako redaktor. Nagrodzony na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu w 2013 roku. Bielawianin, aktualnie mieszka w Warszawie.

Paweł Sajewicz
Republika świecidełek
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 30 sierpnia 2017
 
 

Republika świecidełek


Czyż ostatnią konsekwencją decyzji o użyciu terroru nie jest przeobrażenie się w swojego własnego wyimaginowanego przeciwnika?
Sławomir Sierakowski, Terror w Republice Świecidełek

Samochody płonęły przy ulicy Floriańskiej w Warszawie przez dwanaście miesięcy. Podpalacz przykładał zapalniczkę do plastikowej ramki tablicy rejestracyjnej i ogień w kilka minut zajmował karoserię. Tylko w październiku wybuchły trzy pożary, a od sierpnia do grudnia – dziesięć. Policja podwoiła patrole, właściciele dyżurowali nocą na parkingu, a straż sąsiedzka wysłała dwóch podejrzanych wprost na oddział ratunkowy. Auta płonęły nadal.
Mieszkańcy nie rozumieli, skąd ta ich bezradność. Floriańska to zabytkowy zaułek na Pradze, zaledwie trzysta metrów bruku, którego upilnowanie nie powinno stanowić problemu. Na okolicę padł strach. „Wandalizm, owszem, zdarzał się, ale coś takiego? Tylko czekać, aż zaczną podpalać w Śródmieściu”, mówili ludzie. Domagano się rozwiązań, które przywrócą wiarę, że kolejne nieszczęście dotknie kogoś innego.
Doktor Tomek Brzeźniak przyznał się do podpaleń w sierpniu 2014 roku. Miał wtedy trzydzieści cztery lata i własną rubrykę w lewicowym kwartalniku społeczno-politycznym, a zeznania złożył nie na komisariacie, ale za pośrednictwem ogólnopolskiej telewizji informacyjnej. Nie takiego sprawcy oczekiwali poszkodowani.
„Przyznanie się do winy? Wszyscy myśleli, że Tomek prowadzi polityczną grę”, mówi Małgorzata Bereś, szefowa newsroomu Powszechnej.pl. „Pozował na anarchistę, miał radykalne poglądy, więc można to było dowolnie interpretować: wotum nieufności dla policji albo solidarność ze sprawcami – cokolwiek chcieliśmy. Ale nie przyznanie się do winy”.
Damian Kostrzewa, dziennikarz, który w 2014 roku pisał o podpaleniach: „Od razu obdzwoniłem kilkunastu lokatorów mieszkań przy Floriańskiej. I tych poszkodowanych, i sąsiadów. Wszyscy byli wzburzeni, kiedy spytałem, co sądzą o przeprosinach. A przecież facet kajał się, próbował wyrazić żal. Jedna kobieta zapytała, czy to w ogóle prawda – czy to Brzeźniak zrobił. Odpowiedziałem, że nie wiem, ale być może. Na co ona: w takim razie te przeprosiny są tym bardziej żałosne”.
Prawicowa prasa nazwała oświadczenie „przejawem obywatelskiej nieodpowiedzialności”, a rzecznik policji poinformował, że „ten wątek zostanie zbadany, choć trudno przesądzać dziś o prawdomówności pana Brzeźniaka”.
Ale już kilka dni później śledczy nabrali przekonania, że doktor nie kłamie. Dowiedli, że kiedy wybuchały pożary, jego telefon komórkowy logował się do masztów przekaźnikowych znajdujących się nieopodal Floriańskiej. W efekcie Brzeźniak trafił do aresztu, a policja – przeszukując jego mieszkanie – znalazła dowody jeszcze innych występków, jakich się dopuścił. W grę wchodziły pomówienia, groźby karalne, może nawet planowanie morderstwa biznesmena Juliana Nemma, głównego fundatora organizacji pozarządowej, z kierowania którą Brzeźniak został zwolniony trzy lata wcześniej.

*

W kwietniu 2015 roku odwiedzam Tomka w więzieniu. Sprawa podpaleń na Floriańskiej interesuje mnie tylko o tyle, o ile wiąże się z pozostałymi zarzutami, które prokuratura wciąż próbuje postawić Brzeźniakowi. On sam skomentował je w liście do sądu: „Oczywiście i prokurator, i pan [sędzia – przyp. red.] wiecie, że planowanie zabójstwa nie jest w Polsce przestępstwem. Nie jest karalne. Więc jeśli o to chodzi, żaden problem – przyznam się tak jak do podpaleń, bardzo proszę. Kompromitacja wymiaru sprawiedliwości sprawi mi radość”.
Listy Brzeźniaka dopiero niedawno przyjęły ten ton. Po aresztowaniu wysłał ich do sądu, prokuratury i prasy kilkanaście, ale przed uprawomocnieniem się wyroku w sprawie podpaleń wspominał raczej o „obezwładniającym poczuciu zagubienia, z którego przez lata nie zdawał sobie sprawy” i o „gniewie będącym odbiciem społecznych frustracji i lęków”. Po publikacji jednego z listów w ogólnopolskim magazynie poszkodowani przez doktora Tomasza Brzeźniaka wystosowali do mediów apel o „zaprzestanie promocji kanalii, która teraz podstawia się do roli ofiary”.
Kiedy siadamy naprzeciw siebie – przy niewielkim stoliku, jednym z dwudziestu, w sali, która wygląda jak szkolna stołówka – od razu przechodzę do rzeczy i pytam, skąd pomysł, żeby organizować polskie Czerwone Brygady i planować morderstwo milionera filantropa? Czy słanie listów z groźbami i budowanie struktur przestępczych to pomysł na rozbrojenie społecznego gniewu? Znam relację z ostatniej rozmowy Brzeźniaka z matką i wiem, że mój rozmówca fanatyka co najwyżej odgrywa; daleko mu do terrorysty. W tamtej rozmowie przyznał: „Dobrze, że to się tak skończyło. Uwolniłem się od odpowiedzialności”.
W odpowiedzi słyszę jednak drwiny, z których najłagodniejsza to: „Możesz nawet napisać, że mam rogi i ogon i że stanowię zagrożenie dla tradycyjnych polskich wartości”. Mówię zatem: „Przed aresztowaniem skontaktowałeś się ze mną, pamiętasz? Chciałeś zainteresować mnie Nemmem, jego działalnością. Wspominałeś o wycieku danych osobowych z jego firm, o nielegalnych operacjach finansowych. Teraz cię słucham, możesz wytłumaczyć, dlaczego potrzeba byłoby aż zamachu…”.
„Zamach na życie Juliana? Jasne”, wchodzi mi w słowo Brzeźniak. „Lepiej jego zapytaj, dlaczego nigdy nie złożył doniesienia na policję”.
„Może nie wiedział, od kogo te groźby pochodzą ani czy są realne”.
Tomek wypuszcza powietrze, jakby pozbywał się resztek wątpliwości, i rzuca z przekąsem: „Nie wiedział od kogo? Niech będzie. Ale zapytaj go w takim razie, dlaczego im więcej otrzymywał gróźb, tym bardziej namawiał mnie do odnowienia współpracy”.
Fragment reportażu Anarchat Franka Tomczyka

Część pierwsza

1

Marek Herman wymyślał historie, by odwrócić swoją uwagę od spraw, które przerażały go najbardziej. Jak oddawanie moczu w publicznych toaletach. Pod presją czasu, na wyjazdach, z kolegami. Chwytał się tych luźnych wątków i rozpaczliwie próbował złożyć z nich całość. Ze świadomością, że ktoś ma świadomość, że on sika. Że ktoś słyszy, jak struga moczu chlupocze w misce z porcelitu.
– Świadomość jest matką lęku – w przypływie natchnienia powiedział mu lekarz prowadzący, który w prywatnej klinice opiekował się jego żoną. Po czym dodał: – To jest, panie Marku, szczęście w nieszczęściu, tak może pan na to patrzeć. Bo z perspektywy Soni jej choroby w ogóle nie ma.
Idąc tym tropem, uznał zaburzenia swoje i żony, Soni Nemm, za dwa skrajne przypadki tej samej jednostki chorobowej. Antonimy. Jak apatia i pobudzenie.

*

Któregoś wieczoru, po opróżnieniu nad Wisłą kilku butelek wina, zawędrował z przyjaciółmi w okolice Nowego Światu. W mieście trwał festiwal literacki, a ich nazwiska znajdowały się na plakatach i w spotach reklamowych wyświetlanych w metrze. To było dzień po wystąpieniu doktora Brzeźniaka w telewizji. Wspięli się na skarpę, którą park Kazimierzowski opadał ku rzece, i ścieżką pod murem kampusu uniwersyteckiego poszli w stronę ulicy Foksal. Wjechali na najwyższe piętro wieżowca przy Smolnej, skąd po chwili przegonił ich portier. Ale co zobaczyli, to ich. Z tej wysokości miasto sprawiało wrażenie dostojniejszego, niż było w rzeczywistości, nie przybrane w światło, lecz z niego zbudowane. Tysiące migoczących punktów jak różnobarwna fastryga wszyta w zmrok. Od Powiśla po wstęgę rzeki i dalej, na drugim brzegu: otwarte do późna kafejki, ogniska na plaży, ekrany telefonów grających w kieszeniach na lewej piersi. Nastrój, w jaki wprawia taka bliskość absolutu, towarzyszył im, gdy wrócili na ulicę. Wystarczy przejechać windą sześćdziesiąt metrów, żeby przejawiać skłonność do uogólnień. Brytyjski premier ogłosił udział swojego kraju w interwencji na Węgrzech, a każde z nich miało na ten temat zdanie – jakby chodziło o ceny biletów kolejowych czy posyłanie sześciolatków do szkół. To był ich sposób na porządkowanie świata.
Jednak przed północą, gdy dotarli do klubu na zapleczu Chmielnej, rozmowa ugrzęzła w detalach. Jedna z pisarek odwróciła się do Marka Hermana i spytała:
– A ten podpalacz? Czy on nie jest twoim starym znajomym?
Mówiła o Tomku Brzeźniaku. Cała Warszawa żyła jego wyznaniem i nie inaczej było z nimi. Marek pociągnął właśnie z butelki, którą od przeszło godziny nosił w zanadrzu. Z pełnymi ustami nie mógł odpowiedzieć, a tylko cięta riposta miałaby sens, skoro wszyscy łącznie z pytającą wiedzieli, jaka relacja łączy go z Brzeźniakiem – od kilku lat pokpiwanie z ich konfliktu stało się w środowisku dyżurnym żartem; chodziło o parę komentarzy w internecie, w których Marek sprowokowany opisał, jakich ekscesów Tomek Brzeźniak dopuszczał się, będąc studentem, a że „ekscesy” oznaczały podpalenie kosza z bielizną w mieszkaniu przyszłej żony Marka, to Herman uzyskał niezamierzony efekt komiczny – więc teraz uśmiechnął się tylko i rozłożył ręce w geście bezradności.
Ale to i tak był już moment, kiedy zaczynał przestępować z nogi na nogę – końcówka trzeciego piwa. Ostatni raz sikał ponad godzinę wcześniej, gdy innych absorbowała rozmowa, a jemu udało się niepostrzeżenie odbiec nad rzekę. Był pewien, że nikt nie zauważył jego zniknięcia; ledwie stanął na skraju bulwaru i uwolnił członek ze slipów, pęcherz opróżnił się tak szybko, jakby nigdy nie było z tym problemu.
Gdy wrócił do znajomych, pytali:
– Co tam robiłeś, Mareczku? Czemu znów tak długo cię nie było?
Kawalarze.
Wcześniej tego wieczoru sześć czy siedem razy odchodził na bok zwiedziony perfidnym przymusem, wszystko to jednak na darmo. Kiedy wreszcie zdołał sobie ulżyć, wystarczyło jedno szyderstwo, by go pozbawić pewności siebie. Więc wiedzieli. Czy rozmawiali o tym pod jego nieobecność? Czy mówili: „Za często biega do kibla, prawda? Chyba ma problemy”. A może nawet dorabiali do tych uwag historie? Skoro on mógł snuć wymyślne fabułki nad muszlą, czemu oni nie mieliby fantazjować na jego temat?
Gdy stanęli przed klubem, miał już pewność, że kolejne piwa tylko pogorszą sprawę. Ale było wykluczone, żeby odmówił sobie sobotniego dryfowania w poszukiwaniu następnej prawdziwej iluminacji, na której doznanie nie żywił wprawdzie wielkich nadziei, lecz konsekwencja w tej jednej kwestii pomagała mu zachować integralność. Miał trzydzieści cztery lata i mógł powiedzieć o sobie chociaż tyle, że na przekór wszystkim luksusom, w jakie obrósł, w głębi duszy pozostał człowiekiem idei.
W każdym razie taką odpowiedź przygotował na wypadek, gdyby ktoś drążył temat. Może i nie brzmiała przekonująco, ale żeby wytłumaczyć, dlaczego z uporem szlaja się po nocy, musiałby omówić wszystkie problemy, o których próbował zapomnieć jeszcze na kilka godzin właśnie dzięki włóczędze. Sądził, że jeśli przyswoi odpowiednią ilość alkoholu i po raz ostatni sprawi, że świat zadrży w posadach, to przetrwa również poranek. Przetrwa spotkanie z Agnieszką.
Agnieszka Lisiecka zostawiła go kilka tygodni wcześniej po dziewięciu niezłych latach. Odchodząc, dała do zrozumienia, że Marek może wszystko naprawić, wystarczy tylko, by złożył szczerą samokrytykę. Tyle że on wcale nie był pewny, czy tego właśnie chce, i nie podobało mu się, że ma zdecydować, co dalej. Tak jakby zawsze istniało jakieś „dalej”, jakby szczęścia lub udręki nigdy nie było dość i tylko maksymalizacja jednego lub drugiego mogła uchronić przed uczuciowym bankructwem, jakby każdy związek wymagał ciągłej ekspansji.
Ale to, że Agnieszka opiekowała się jego żoną, kiedy on włóczył się po Śródmieściu, nie pomagało wytrwać w trzeźwości.
Na szczęście chwilowo nikt nie zadawał mu osobistych pytań. Pisarzy wciąż zajmowały zamieszki w Wielkiej Brytanii, kryzys na Węgrzech, w ostateczności podpalenia na Pradze. Ten ostatni temat był mu najbliższy, ale Marek już nie zdawał sobie z tego sprawy. Jego świadomość i percepcja się rozplątały. W takich chwilach, skoncentrowany na pęcherzu, odczuwał rozmowy jak się odczuwa bóle fantomowe.
– Więc to był kraj głupich kroków już dziesięć lat temu, kiedy szeregowy operator linii produkcyjnej po redukcji zatrudnienia szedł do pieprzonego Haysa i za odprawę kupował wycieczkę do Indii, a ja powtarzałem im wszystkim: „Uważajcie, najprzyjemniej jest tuż nad przepaścią” – perorował Łukasz, jeden z literatów, wysoki blondyn, który trzymaną w ręku szklanką wywijał jak buzdyganem. – Dzieci biegają z maczetami i samopowtarzalną bronią; wyrównują szkolne porachunki, używając amunicji.
Tamta pisarka przysłuchiwała się z zainteresowaniem noszącym znamiona autoparodii.
– W niektórych dzielnicach ludzie montują stalowe okiennice. Żeby koledzy syna nie wpadli z wizytą i nie wystrzelali wszystkich. Wam się wydaje, że protesty urządzają studenci, ale tu chodzi o co innego – o rodziny, o pochodzenie. Gdzie byli rodzice, kiedy dzieciaki dewastowały całe kwartały miasta? Co powiedzieli, kiedy dzieci przyniosły do domu nowe telewizory i zestawy głośnikowe?
Marek podkurczał palce prawej stopy i wbijał je w miękką wkładkę buta. Czuł, jak się napinają mięśnie śródstopia i łydki. Podkurczał, rozluźniał, podkurczał, rozluźniał.
– A co dzieje się u nas?
Ktoś odpowiedział pisarce znad papierosa:
– Nadzieja lewicy biega po Warszawie i podpala samochody.
– To typowe; przed kamerą każdy facet będzie przypisywał sobie cudze dokonania.
Znowu spojrzeli na Hermana.
– Więc jak to z wami było, Marek? Co powiesz, kiedy zadzwonią z telewizji? „Brzeźniak był cichym i zagubionym chłopcem”?
– Czy to nie jedna z tych wspaniałych literackich symetrii? – wtrącił Łukasz, ignorując pozostałych. – Płonące majtki i płonące samochody. Może miałeś rację od samego początku?
Z pełnym pęcherzem tracił wyczucie szczegółu, całą uwagę koncentrował na poszukiwaniu bezpiecznej toalety. Coraz szybciej przebierał palcami prawej stopy.
– Mareczku?
Dla niepoznaki, dla podtrzymania wrażenia, że nic złego się z nim nie dzieje, zwrócił się do Łukasza:
– Kiedy mieszkałeś w Londynie?
– Od dwa tysiące drugiego do dwa tysiące piątego. Nie czytałeś mojej książki?
– Co?
– Słodko. – Pisarz się roześmiał. – Nie możesz oczekiwać, że ludzie kupią twoją książkę, skoro nie kupują jej nawet koledzy z branży.
– Wiesz, co rapował Pezet – rzuciła tamta pisarka. – Ja nie chcę być w branży, ja chcę robić swoje.
– W branży żyją tylko zaprawieni w bojach.
– Dobra, w porządku. – Marek rozglądał się na boki. – Rozmowa z wami jest wspaniałym wyzwaniem intelektualnym, ale nadszedł czas, kiedy muszę się oddalić – oświadczył. Był dumny, że nie wymyka się chyłkiem.
Schodząc do klubu usytuowanego w piwnicy, wciąż obmyślał ripostę na ich złośliwości. Tak łatwo było sprowokować go do wyznań o Brzeźniaku, że mógłby prowadzić tę rozmowę choćby w toalecie i z samym sobą, gdyby nie paraliżujące skojarzenia, które budziła. Zamiast tego postanowił wykorzystać tyradę Łukasza. Mógł opowiedzieć sobie o Londynie. Londyn i zamieszki to angażujący temat. Dlaczego publiczne zgromadzenia interesowały go tak bardzo? Przez kilka tygodni za dyżurną historyjkę służyła mu ta o pokazie pierwszego bankomatu na świecie. Było to bodaj w sześćdziesiątym siódmym w Enfield. Zebrał się tłum, popularny aktor komediowy dokonał pierwszej wypłaty. Zgromadzenia, zamieszki – stąd był już tylko krok do całkowitego rozpadu. Potrafił zrozumieć ludzi, którzy cieszyli się na myśl, że kryzys węgierski rozleje się na całą Europę. Cholera, czasem sam fantazjował, że zrywa z Agnieszką raz na zawsze! Chyba nigdy by się na to nie zdobył (i nie sądził, aby zdobyła się Agnieszka), ale jak odświeżająco byłoby uwolnić się od zachowawczego cynizmu i przestać racjonalizować własne porażki.

*

Klub wyglądał jak każdy z tych, które istnieją nie dłużej niż sezon. Teren przejęty z rąk wroga i przekształcony zgodnie ze wskazówkami psychogeografii. Pomieszczenia zapełniały meble z europalet i klientela, której kształty miękły w zaduchu, jakby płynność sylwetek symbolizowała dryf pomiędzy kolejnymi stanowiskami walki z nudą. Ale o żadnej rewolucji życia codziennego nie mogło być mowy. Wśród gości przeważali nie trampowie, lecz ludzie głęboko świadomi swojego wyrafinowania, którzy, jak podejrzewał Marek, sami generowali nudę w stężeniu przekraczającym próg jej fizycznej odczuwalności. Nie miał z tym problemu; wystarczyło, by zamiast drinka czy importowanego ale zamówił tyskie. Lata rozpoznawalności minęły i nie łudził się, że ktoś zwróci na niego uwagę. Nie w miejscu, w którym mężczyźni w jego wieku pojawiali się z rzadka, a jeśli już, to byli dwumetrowi, gładko ogoleni i nosili prążkowane koszule z podwójnym zapięciem przy kołnierzyku.
Didżej grał ponury house na cztery, choć połamany beat wydawał się uciekać w wymyślniejsze metrum. Jeszcze kilka lat temu królował tu eurodance, sobotni wieczór anonsowano hasłami ostatniego takiego melanżu, a dziś już tylko konieczności. Ale może jedno stanowiło konsekwencję drugiego? Po miodowym miesiącu następowała faza zejścia. W tej scenerii pobojowiska tancerze wykazywali jednak daleko posuniętą obojętność na ducha epoki. Błysk flesza ślizgał się po nich, gdy przechylali fiolki jägermeistera. Chciwie sięgali po kolejne i znów ustawiali się do zdjęcia. W szklanej klatce dla niepalących cudem zmieściło się dwóch chłopców, może dwudziestoletnich, którzy rozmawiając, nieomal stykali się czołami.
Marek skierował się prosto do toalety. Kryzys osiągnął już osiem w dziesięciostopniowej skali. Przeczytał kiedyś, że cierpiąc na parurozę, inaczej zwaną syndromem wstydliwego pęcherza, nie należy korzystać z toalety przed osiągnięciem siódmego stopnia. Chodzi o to, by zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu, które rośnie wraz z intensywnością potrzeby. Bo każda porażka jeszcze bardziej zakleszcza cewkę moczową.
Czytał też o ideologach akceleracjonizmu, którzy nawoływali do rozpędzenia systemu tak, by wykoleił się bez niczyjej pomocy.
Dostrzegł, że przed toaletą ustawiła się kilkuosobowa kolejka. To utwierdziło go w przekonaniu, że na sikanie nie ma tu nadziei. Na jednej z kabin wisiała pomięta kartka z odręcznym napisem: „Awaria”. Do czynnej stali mężczyźni i kobiety. Nawet jeśli Marek wszedłby do środka, strach przed ludźmi po drugiej stronie drzwi uniemożliwiłby mu oddanie moczu. Już w drodze do kabiny zaczął gorączkowo układać w myślach kontynuację historii Łukasza: ludzie plądrują sklepy w Enfield w Londynie gdzie odbył się pokaz pierwszego bankomatu na świecie a teraz ogłoszono udział w zbrojnej interwencji na Węgrzech gdzie samochody płoną chociaż nie podpala ich Tomek Brzeźniak ale dzieciaki z telefonami Blackberry co jest bzdurnym stwierdzeniem bo gdzie on widział stalowe okiennice ma takie pojęcie o londyńskich dzieciakach jak Marek o odlewaniu się w miejscach publicznych a pęcherz Marka zaraz eksploduje i nie ma szans zsikać się w gacie mocz po prostu rozsadzi mu bebechy.
W takich okolicznościach zmyślone historie nie pomagały zapanować nad ciałem. A chodziło o rzecz tak łatwą – o rozluźnienie zwieraczy. Który to już dzisiaj raz? Ósmy? Dziewiąty? Co powiedzą znajomi, gdy wróci (wciąż wypełniony uryną, wciąż obolały i poruszający się krzyżykowym krokiem)? „Mareczku, co tak długo? Co tam znowu robiłeś?”. A przecież nie oczekiwał, że w tej odpychającej szczalni przekroczy granice biologii. Marzyła mu się skromniutka transgresja – pokonanie osobniczej dysfunkcji, dorównanie do normy.
Dlatego, mijając klientów stłoczonych przy barze, godził się z myślą, że wieczór, który godzinami planował, w wyobraźni uciekając od swoich problemów matrymonialnych, teraz rozchodził się i pękał na wzdętym pęcherzu, jak rozchodzą się złudzenia zbyt dopracowane, by pomieścić choćby najmniejszą formę kapitulacji. Odruchowo powtarzał jednak słowa „Enfield” i „podpalenia” i wtedy – gdy jego język zatrzymał się na przedostatniej sylabie – wtedy właśnie zobaczył dziewczynę.

 
Wesprzyj nas