“Opowiadania zebrane” to pierwsze na naszym rynku wydawniczym tak obszerne wydanie krótkich form prozatorskich Franka Herberta. Dla fanów SF – bezcenne. Daje wgląd w zainteresowania pisarza, które znalazły odzwierciedlenie w słynnych „Kronikach Diuny”.


Frank Herbert Opowiadania zebrane. Tom 1Opowiadania zebrane Franka Herberta to pierwsze w naszym kraju tak obszerne wydanie krótkich form prozatorskich autora Diuny. Zgromadzone w dwóch tomach utwory – aż czterdzieści! – są, można śmiało powiedzieć, bezcenne.

To właściwie przekrój zainteresowań pisarza, które znalazły później odzwierciedlenie w jego najwybitniejszym dziele – „Kronikach Diuny”.

Polski czytelnik ma dzięki temu wyjątkową szansę poznać najważniejsze tematy twórczości Herberta, obserwować, jak się one zmieniały, śledzić rozwój jego stylu i przyglądać się ewolucji jako pisarza – jednego z największych mistrzów fantastyki naukowej, gatunku sięgającego czasów Lukiana z Samosat.

„Wytrwać w tej pracy pomagało mi przeświadczenie, że mój trud może być przydatny dla innych osób, które pragną się poświęcić pisarstwu”
– fragment wstępu

Frank Herbert (1920–1986) – jeden z najwybitniejszych twórców literatury SF, zdobywca prestiżowych nagród Hugo, Nebula i Prix Apollo, autor kilkunastu doskonałych powieści i zbiorów opowiadań, prekursor nurtu ekologicznego w fantastyce. Polski czytelnik zna m.in. jego „Oczy Heisenberga”, „Gwiazdę chłosty”, „Władcę niebios” i „Twórców bogów”. Sławę przyniosły mu epokowe „Kroniki Diuny” – barwna epopeja przedstawiająca dzieje pustynnej planety Arrakis, źródła najcenniejszej substancji we wszechświecie: melanżu. Na cykl składają się powieści: „Diuna”, „Mesjasz Diuny”, „Dzieci Diuny”, „Bóg Imperator Diuny”, „Heretycy Diuny” i „Kapitularz Diuną”.

SPIS TREŚCI
OPOWIADANIA ZEBRANE, TOM 1

WSTĘP

SZUKASZ CZEGOŚ?
ZESPÓŁ SKŁÓCENIA
KONIEC PSÓW
PLANETA SZCZURÓW
WYŚCIG SZCZURÓW
SIŁY OKUPACYJNE
NIC
PRZERWAĆ OGIEŃ
SPRAWA ŚLADÓW
NIEZWYKŁY DOM
JEDŹ GŁÓWNĄ DROGĄ
BRAKUJĄCE OGNIWO
OPERACJA STÓG SIANA
KAPŁANI PSI
JAJO I POPIOŁY
AGENCJA OKRONA
PIEŚŃ GODOWA
PRZYPOMNIEĆ SOBIE

Frank Herbert
Opowiadania zebrane. Tom 1
Przekład: Andrzej Jankowski
Ilustracje:Wojciech Siudmak
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 22 marca 2017
 
 

Frank Herbert Opowiadania zebrane. Tom 1


WSTĘP

Wspaniale jest tworzyć, rozwijać się i dawać coś z siebie podczas tego procesu, ale oddać się orgii introspekcji, w wyniku której trzeba nadać nowy kształt swemu dziełu, to zupełnie inna sprawa. Takiej analizy i wyciągnięcia z niej spójnych wniosków wymagało jednak przejrzenie tego, co napisałem przez ponad dwadzieścia lat. Wprawdzie zostałem do tego zmuszony, ale stwierdzam, że jest to przyjemne zadanie.
Analizowanie to proces podstępny.
Osobie, która się temu oddaje, czasami najtrudniej opisać, co właściwie robi. Każdą czynność można tak dokładnie przeanalizować, że pozbawi się ją życia, niewiele przy tym zyskując.
„Doktorze Livingstone, proszę mi powiedzieć, co pan myślał w głębi serca, kiedy pan Stanley zwrócił się do pana ze swym wiekopomnym powitaniem”.
Naprawdę chcesz to wiedzieć?
Wytrwać w tej pracy pomagało mi przeświadczenie, że mój trud może być przydatny dla innych osób, które pragną poświęcić się pisarstwu. Dla mnie przydatne były podobne dzieła wcześniejszych autorów, zwłaszcza praktyczne rady Jacka Woodforda i cudownie szczere Podsumowanie W. Somerseta Maughama.
Mam nadzieję, że będę tak samo szczery i udzielę tak samo praktycznych wskazówek.
Proste określenie tego, co robię, nie wymaga wielkiego namysłu.
Piszę.
Ujmując to w kategoriach, w jakich ludzie mierzą czas, param się tym od dość dawna – od ponad czterdziestu lat. W niniejszym zbiorze znajduje się przedruk jednego z pierwszych owoców moich starań – pracowicie ręcznie wydrukowanego utworu*. Miałem wtedy zaledwie siedem lat. Parę miesięcy później, przekonawszy się, na czym polega ten proces, i stwierdziwszy, że przypadł mi do gustu, oświadczyłem uroczystym tonem rodzinie, że zostanę „pisarzem”.
Stało się to rankiem w dniu moich ósmych urodzin i od tamtej pory nie porzuciłem swoich ambicji ani nigdy nie zboczyłem daleko z obranej drogi.
Jeśli przejdziesz do tej wczesnej próby, znajdziesz tam taki oto wstępny opis:
„To opowieść o miłości i przygodach”.
Już w wieku siedmiu lat wiedziałem, jakie są składniki dobrej opowieści: miłość i przygody.
Musiałem też w pewnym stopniu zdawać sobie sprawę, że słowa nie oddają w pełni tego, co się chce przekazać. Oto bowiem ów siedmiolatek przestrzega, że jego książka opowie tylko co nieco o tym, jak żyją zwierzęta w leśnych ostępach.
Ten siedmiolatek umieszcza również w swojej pracy pewien narracyjny haczyk. W wieku siedmiu lat nie potrafiłem odróżnić narracyjnego haczyka od czasownika, ale instynkt pisarza zwyciężył. Narracyjny haczyk to sposób, w jaki autor budzi twoje zainteresowanie i sprawia, że chcesz się dowiedzieć więcej o tym, co się dzieje w jego opowieści.
Opowieść siedmiolatka zaczyna się od tego, że pewien mężczyzna gubi się ze swoim psem w lesie. Zostajesz uprzedzony, że las jest przerażającym miejscem. Pełno w nim dźwięków, które świadczą o tym, że kryją się tam, zwłaszcza nocą, groźne stworzenia. Zauważ też, proszę, że te stworzenia budzą jeszcze większy strach, kiedy docierają do nas tylko wydawane przez nie odgłosy. To, co nieznane, może wywoływać lęk.
Pomimo topornego stylu, nieposkromionej pychy i błędów ortograficznych ta dziecięca próba literacka zdumiewa mnogością elementów w opowieści niezbędnych: ludzi, miejsc akcji, pór dnia, tajemniczych zagrożeń i zapowiedzi miłości i przygód.
Oto sedno pisarstwa i uważam, że miałem szczęście, iż tak wcześnie do tego doszedłem.
Było to jednak nie tyle pisarstwo, ile hydraulika. Są tam wszystkie niezbędne elementy, ale źle połączone. Cała instalacja była na wierzchu, widać było gołe rury.
Próbowałem uczyć pisania, lecz odkryłem, że tego nie da się nauczyć. Można kogoś nauczyć układania instalacji wodno-kanalizacyjnych, tego, którą rurę połączyć z którym kolankiem, natomiast pisania trzeba się nauczyć samemu. Uczysz się, robiąc to. Ta wiedza pochodzi z wnętrza i ku rozpaczy osób, które chciałyby, by to wszystko było zgrabnie uporządkowane według jasnych reguł, w najwyższym stopniu opiera się na tradycji ustnej.
Dla wielu osób z naszej skoncentrowanej na druku cywilizacji wiadomość, że język, podstawowe narzędzie pisarza, to bardziej mowa niż pismo, jest prawdziwym wstrząsem. Pomyślmy o tysiącach lat tradycji przekazu ustnego, zanim w ogóle zaczęliśmy ryć symbole w glinie i kamieniu. Mamy głęboko utrwalony odruch używania języka w postaci mowy. Słowo pisane jest stosunkowo świeżym nabytkiem.
Zanim uwierzysz w rzeczywistość przedstawioną w opowiadaniu, ktoś musi się pojawić na zadrukowanej stronie i przemówić. Jego słowa muszą mieć cechy mowy. Muszą przez oczy wpaść ci w ucho. Wobec naporu niedrukowanych środków przekazu (telewizji, filmu, radia, odtwarzaczy kasetowych i innych) staje się to jeszcze bardziej konieczne. Tradycja ustna nigdy nie została wyparta przez pisaną.
Zgodnie z tą tradycją to, co robię, musi sprawiać mi przyjemność. Muszę znajdować w tym choćby odrobinę przyjemności nawet w najbardziej ponurych momentach opowieści. To przemysł rozrywkowy. Jestem bardem przebywającym w twoim zamku. Przynoszę pieśni i nowiny z innych zamków i niektóre z nich są naprawdę dziwne. Śpiewam w zamian za kolację, a te inne zamki, o których śpiewam, są częściowo wytworami mojej wyobraźni. Możemy się zgadzać co do umownego charakteru przedstawianej przeze mnie rzeczywistości, bo tego wymaga nasza służba, ale jeśli tworzysz fantastykę naukową, przesuwasz ramy tej rzeczywistości.
Kiedy mówimy „nauka”, mamy zwykle na myśli technologię. Fantastyka naukowa zajmuje się technologią i pytaniami o przyszłość człowieka. Tworząc ją, ustanawiasz związek między technologią i ludzkim marzeniem o nieśmiertelności. Nieuchronnie mierzysz się z alienacją człowieka spowodowaną jego pogrążeniem się w morzu rzeczy, których – jak mu się wmawia – chce lub potrzebuje, ale które zawsze zdają się pozbawiać go niezbędnego kontaktu z jego życiem.
Nie jest to dorobek ostatnich lat.
Twórcy fantastyki naukowej to szacowne towarzystwo. Początki jego istnienia sięgają Lukiana z Samosat, pisarza z II wieku. Należą do niego tak światłe postaci, jak Platon, Cyrano de Bergerac, Tomasz Morus (któremu zawdzięczamy słowo „utopia”), Jules Verne, H.G. Wells, Edgar Allan Poe, Aldous Huxley i George Orwell, a to tylko najskromniejsza lista.
Z zasady zajmujemy się ludźmi żyjącymi na innych planetach. (Lukian wysłał swego bohatera na Księżyc, dokąd wzniósł się na trąbie wodnej). Często robimy tak, ponieważ mamy świadomość, że żaden gatunek zwierząt nie może przetrwać po wsze czasy na jednej planecie. Nawet kiedy swobodnie dajemy wyraz obawom, że rodzajowi ludzkiemu grozi zagłada, przedstawiamy w naszych opowiadaniach cały katalog różnic między nami a innymi zwierzętami. Mamy wyobraźnię, a czasami przebłyski rozsądku. Spora część twórców literatury fantastycznonaukowej uważa, że może to być nasz największy atut w konfrontacji z chaotycznym nieznanym, które stale grozi nam zniszczeniem.
„Kiedy starasz się ukryć to, co jest w twoim sercu, wszystkimi porami sączy się zdrada” – stwierdził Freud**.
Kiedy piszesz, zadrukowywana strona wchłania wszystko, co się z ciebie sączy – to, co mądre, i to, co głupie, to, co głębokie, i to, co płytkie, i to, co znajduje się między tymi skrajnościami. To wszystko zawiera się w tych gadających literach. Chcę pisać dla jak największej publiczności, wszystkich was zebranych po wspaniałej kolacji wokół zamkowego kominka, słuchających w nabożnym skupieniu dźwięku mojej lutni. Ukrywanie tego nie ma sensu – widać to we wszystkim, co robię. I zawsze czeka następna opowieść, która – mam nadzieję – będzie lepsza. Bieżąca praca, o której nie będę się rozwodził, bo oznaczałoby to stratę energii niezbędnej do tworzenia, pozostaje moją ulubioną. Dam w niej z siebie tyle, ile jestem w stanie, niczego nie zataję, nie zatrzymam dla siebie. Niczego się przez to nie traci. Niczego nie niszczy. Tworzy się jajo, nie kurę, która je znosi. Ale choć najbardziej lubię to dojrzewające jajo, zachowuję ciepłe wspomnienia o tych, które zostały zniesione wcześniej.
Dzięki temu ocalałemu z dzieciństwa fragmentowi przypominam sobie ze szczególnym wzruszeniem chłopca, jakim wtedy byłem. I chociaż śmieję się razem z tobą z jego bełkotu, pamiętam jego niezłomne dążenie do nadania doskonałego kształtu tej formie przekazu. Dopiero później przekonałem się, że doskonałość pozostaje zawsze poza naszym zasięgiem, że nasze starania, by dojść do niej, są żałosną parodią słynnego paradoksu Zenona – oddala się za każdym razem, kiedy wydaje ci się, że się do niej zbliżasz.
Analizowanie własnej twórczości było dla mnie bardzo pouczające; nie jestem w stanie wymienić tutaj wszystkich wniosków, do których doszedłem. Na pewno nie ujdzie uwagi czytelnika, że patrzę na to z mieszanymi uczuciami. Budzi je odkrycie fantastyki naukowej przez szkoły wyższe, proces zapoczątkowany przez takich akademików jak Willis E. McNelly z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Fullerton i Berkley Dreissel z Uniwersytetu Stanforda. Przekonaliśmy się już, że analiza pozbawia życia inne gatunki literackie i odbiera radość z obcowania z należącymi do nich dziełami. Bądź pewien, Czytelniku, że we wszelkich dalszych komentarzach postaram się nie pozbawiać ich życia, a Ciebie tej radości.

Opowiadania zawarte w niniejszym zbiorze są dla mnie niczym kroki na drodze. Przypominam sobie mękę tworzenia, atmosferę miejsc, w których pracowałem, nieuchronnie przenikającą do pisanych tam utworów. Dzisiaj mógłbym napisać je inaczej. Mógłbym. Tony Boucher, nieżyjący już pisarz i krytyk z „New York Timesa”, nazwał Jak na Mary Celeste „jednym z najdoskonalszych opowiadań, jakie czytałem”. Z sympatii dla Tony’ego może nic bym w nim nie zmienił, chociaż nie zgadzam się z jego osądem. Uważam, że Ziarno jest lepsze. Mary Celeste jest szorstkie. Widać w nim proces ciągłego szlifowania dzieła. Podobnie jak w przypadku analizy, można się tu posunąć za daleko – dochodzisz do heisenbergowskiej ściany, za którą twoje pierwotne zamiary zamieniają się w skrzenie. Według mnie jest to wada Mary Celeste.
Moją pierwszą wyprawą na teren fantastyki naukowej było Szukasz czegoś? Tak jak wspomniany fragment z dzieciństwa, opowiadanie to ma niewygładzone krawędzie. Jego tematem jest coś, czym później zająłem się bardziej szczegółowo – granica świadomości, za którą kryje się odczuwany przez nas przymus wewnętrzny. Sens jest taki, że być może nie zdajesz sobie sprawy z wszystkich motywów, którymi kierujesz się w swoim codziennym postępowaniu. A kiedy zaczniesz ich szukać, możesz znaleźć więcej, niż chciałeś.
Koszmarny blues (Zespół skłócenia) był moim pierwszym utworem, który został przyjęty do druku przez nieżyjącego już Johna Campbella, redaktora „Astounding”/„Analog”. Eksploatowałem w nim tę samą żyłę kruszcu co w Szukasz czegoś?, ale poruszałem się swobodniej i nadałem mu więcej tego szczególnego kolorytu, którego wymaga fantastyka naukowa – jest tam telesonda, podniebny pociąg, wyłącznik dźwięków koło okna, podwodny klub nocny. To szczegóły, które moim zdaniem muszą się znaleźć w opowiadaniu, by dać czytelnikowi pełne wyobrażenie o miejscu, w którym przebywają postaci. Niektóre z tych rzeczy są nam dzisiaj dobrze znane, ale wtedy były zapowiedzią jutra.
Koszmarny blues pokazuje też, że świat jutra nie będzie być może najbardziej przyjemnym miejscem, jakie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Przywodzi na myśl ukryte znaczenie starego chińskiego złorzeczenia: „Obyś żył w ciekawych czasach!”.
Spora część fantastyki naukowej postrzega świat i przyszłość ludzkości raczej zgodnie z hebrajskim niż chińskim złorzeczeniem. Brzmi ono: „Obyś rósł jak cebula – z głową w ziemi!”. W odniesieniu do tego drugiego pisarz bawi się w proroka i woła: „Podnieście głowy i spójrzcie na to, co robicie!”. Patrząc na to z perspektywy czasu, widzę, że jest to dominujący temat w Przerwać ogień, współczesnej opowieści o uczniu czarnoksiężnika.
Proszę jednak czytelnika, by zauważył wielką pomyłkę proroka. Akcja napisanego w 1958 roku Przerwać ogień rozgrywa się w odległym wówczas roku 1972. Wojna w Wietnamie, gdzie zresztą klimat jest trochę cieplejszy niż w miejscu, w którym osadziłem tę akcję, miała się zacząć dopiero za dziesięć lat. Z tego, co wiem, Wietnam nie stworzył odpowiednika Larry’ego Hulsera, bohatera tego opowiadania, ani jego wynalazku. Przerwać ogień mówi co nieco o zespole wojny i o uproszczonym obrazie świata, jaki mają ci, którzy zaczynają swoje kazania od słów: „Moglibyśmy położyć kres wojnom, gdybyśmy tylko…”.
Trzeba będzie jeszcze trochę poczekać na wynalazek Hulsera, ale przypuszczam, że coś takiego w końcu się pojawi. Pamiętajmy, że dynamit miał wyeliminować wojny, bo skutki jego użycia były zbyt okropne. Przedtem miała sprawić to kusza. Jak widać, narzędzia przemocy nie kładą kresu wojnom.
Mój błąd w datowaniu przypomina anegdotę o Edgarze Allanie Poe, który w 1847 roku, spacerując z przyjacielem po Nowym Jorku, nagle wykrzyknął: „Miałem wizję przyszłości! Za sto lat [w 1947 roku] będą tu stały dziesięciopiętrowe budynki!”.
Poe, ojciec współczesnych opowiadań fantastycznonaukowych, nie wziął pod uwagę możliwości wynalezienia windy i stalowych konstrukcji budynków.
Z fantastyką naukową jest tak jak z wieloma przepowiedniami. Na razie nie udało się nam stworzyć przyszłości wolnej od niespodzianek. Nie bierzemy pod uwagę zaskakujących wynalazków.
Mimo to od czasu do czasu przewidujemy trafnie i są to dla nas najwspanialsze chwile. Wystarczy pomyśleć o Arthurze Clarke’u, który na długo przed powstaniem tego cudu techniki opowiadał o tym, jak będzie działała łączność satelitarna. Przewidział ów wynalazek tak szczegółowo, że nie można go było opatentować. Wcześniejsza publikacja uniemożliwia opatentowanie. Zrobiłem to samo w powieści Dragon in the Sea [Smok w morzu], gdzie przewidziałem składane skrzynie do przewozu towarów i peryskopy telewizyjne. Naprawdę klasycznym przykładem takiego wieszczenia jest sporządzony przez Cleve’a Cartmilla w środku II wojny światowej opis bomby atomowej. Pewnie do dzisiaj niektórzy członkowie rządu Stanów Zjednoczonych święcie wierzą, że powstał on wskutek przecieku z zespołu pracującego nad projektem Manhattan. Ludzie pozbawieni wyobraźni najwyraźniej nie doceniają tego, jak daleko może ona sięgać.
Jajo i popioły, w którym nawiązuję do tematu Feniksa, to jedna z moich pierwszych prób wplecenia do opowieści wątku lingwistycznego. Jak reaguje istota słysząca w paśmie, w którym my widzimy? W opowieści tej pojawia się powszechny w literaturze fantastycznonaukowej element – opętanie jako przejaw obecności obcych, istot z innych światów. Dlaczego nie miałbym tego robić? Większość utworów tego gatunku zakłada istnienie nieskończonego wszechświata, w którym dziwom nie ma końca. Czy kiedy sondujesz taką przyszłość za pośrednictwem fikcji, nie przygotowuje cię to do stawienia czoła zaskakującym rzeczywistym wydarzeniom?
To pytanie z gatunku tych, które mógłby sobie zadać Martin Fisk z Jak na Mary Celeste. Mógłby on być każdym z nas w świecie, który zmienia się tak prędko, że nie zdajemy sobie sprawy, jak mało mamy czasu, i nie możemy reagować wystarczająco szybko na szok przyszłości, w którą się rzucamy. Czy między obecnym szaleńczym pędzeniem na złamanie karku autostradą a światem Fiska, w którym jeździ się z prędkością 450 kilometrów na godzinę, zwalnia się do 120, a przy dziewięćdziesiątce pojazd się wlecze, jest taka wielka różnica? Czy jest to karykatura, czy może migawka ukazująca obecną rzeczywistość?
Komisja do spraw całości może dla niektórych osób, które to czytały, brzmieć znajomo. To świat dzisiejszy czy świat jutra?
Tu właśnie przebiega granica między ludźmi, którzy rosną jak cebule, a tymi, którzy po prostu godzą się na to, że żyją we wszechświecie z chińskiej klątwy. Z przykrością oświadczam, że Komisja przedstawia moją wizję nadchodzącej rzeczywistości. Przyszłość mami nas mitem postępu, a tymczasem druga strona przygotowuje jeszcze potężniejszy wstrząs. „Uważajcie na moją bombę atomową!” – ostrzega przyszłość, podczas gdy jakiś anonimowy człowiek pracuje w swojej piwnicy nad niespodzianką, która sprawi, że będziemy wzdychać do epoki jądrowej jako do „starych, dobrych czasów”.
Rozszczepienie atomu było jedynie kamieniem milowym na długiej drodze. Nawet jeśli fantastyka naukowa sprowadza się tylko do tego, że mówi, iż tworzymy coraz potężniejsze źródła energii, którymi może sterować coraz mniej osób, to i tak jest to dużo. Jeżeli ta krzywa będzie nadal rosła w postępie geometrycznym, niebawem jednostki będą w stanie skupić w swoich rękach energię wystarczającą do rozbicia planety w pył.

 
Wesprzyj nas