“Życie pasterza” Jamesa Rebanksa to poruszająca historia człowieka, który wbrew trendom odnalazł spełnienie w prostocie życia i pokorze wobec natury.


Życie pasterza„To jest moje życie. Nie chcę innego”.

James Rebanks powrócił z wielkiego miasta na wieś, aby pracować na farmie, którą jego rodzina prowadzi od sześciuset lat. Z dala od zgiełku wiedzie proste życie w Krainie Jezior, gdzie ludzie od wieków hodują owce.

Jego wybór stał się inspiracją dla milionów zabieganych, uzależnionych od smartfonów i poszukujących spokoju ludzi. Rebanks opowiedział im o świecie, w którym najważniejsze wartości wciąż mają sens, a relacje między jego mieszkańcami pozostały autentyczne, choć nie zawsze są łatwe.

Książka Rebanksa to poruszająca historia człowieka, który wbrew trendom odnalazł spełnienie w prostocie życia i pokorze wobec natury. Opowieść o związku z rodzinną tradycją, wyjątkowym regionem oraz z naturą, która wyznacza rytm życia mieszkańców.

“Życie pasterza” szczerością i wrażliwością autora podbiło serca milionów czytelników i zachwyciło najbardziej wymagających krytyków. Stało się wydarzeniem literackim w Wielkiej Brytanii i USA oraz bestsellerem w Niemczech, Hiszpanii i Norwegii.

James Rebanks
Życie pasterza
Przekład: Adriana Sokołowska-Ostapko
Wydawnictwo Znak
Premiera: 29 marca 2017
 
 

Życie pasterza


Na końcu Dolin Yorkshire rozciągała się idealna Republika Pasterzy i Rolników, których codzienny znój poświęcony był w całości utrzymaniu własnej rodziny lub też pomocy sąsiadom. Każdą rodzinę w mleko i ser zaopatrywały dwie lub trzy krowy. Kaplica była jedynym gmachem górującym nad chatami; najwyższą instancją w tej doskonałej wspólnocie, której członkowie funkcjonowali w sercu potężnego imperium niczym społeczeństwo idealne albo zorganizowana zbiorowość żyjąca według praw narzuconych przez chroniące ją góry. Nie było tu arystokratów, rycerzy ani panów; a jednak ci prości górscy ludzie mieli świadomość tego, że ziemia, po której chodzą i którą uprawiają, od ponad pięciu stuleci jest w rękach ludzi wywodzących się z ich rodu, z ich krwi (…).
W. Wordsworth, A Guide through the District of the Lakes in the North of England, 1810

Zadomowienie

zadomowić się (ang. heft) (północna Anglia i Szkocja; o zwierzętach hodowlanych, zwłaszcza owcach): przyzwyczaić się i przywiązać do pewnego obszaru na wysoko położonych pastwiskach
zadomowiony (ang. hefted) w odniesieniu do zwierząt hodowlanych, które są w ten sposób przywiązane do ziemi (Etymologia: od pranordyjskiego słowa hefð, czyli ‘tradycja’)

Zorientowałem się, że jesteśmy inni, naprawdę inni, pewnego deszczowego poranka w 1987 roku. Siedziałem na apelu w tandetnym, betonowym budynku szkoły średniej wzniesionej w naszym miasteczku w stylu typowym dla lat sześćdziesiątych XX wieku. Miałem ze trzynaście lat, otaczał mnie tłum wyrostków, którzy tak samo jak ja nie mierzyli zbyt wysoko, jeśli chodzi o edukację, i przysłuchiwałem się starej, steranej nauczycielce prawiącej kazanie o tym, że powinniśmy dążyć do czegoś więcej niż zostanie robotnikami rolnymi, stolarzami, murarzami, elektrykami czy fryzjerami. Miałem wrażenie, że wygłasza tę pogadankę po raz enty w swoim życiu. Traciła tylko czas i dobrze o tym wiedziała. Byliśmy w pełni zdecydowani – podobnie jak wcześniej nasi dziadowie i pradziadowie, nasze matki i babki – na to, żeby pozostać tym, kim jesteśmy i kim zawsze byliśmy. Wielu z nas nie brakowało oleju w głowie, ale nie zamierzaliśmy zdradzać się z tym w szkole. Byłoby to niebezpieczne.

*

Nauczycielkę i nas dzieliła przepaść. Dzieciaki, którym nauka nie wisiała aż tak zupełnie, rok wcześniej przeszły do miejscowej szkoły średniej przygotowującej do egzaminów na studia, przez co u nas zostali sami „nieudacznicy” mający przez kolejne trzy lata gnić w miejscu, gdzie nikt nie chciał być. W efekcie doszło do czegoś, co przypominało wojnę partyzancką głęboko rozczarowanych i pozbawionych złudzeń nauczycieli ze skrajnie znudzonymi i agresywnymi nastolatkami. Ulubioną zabawą naszej klasy było niszczenie podczas lekcji cennego wyposażenia szkoły, a następnie udawanie, że stało się to przez przypadek.
Byłem w tym dobry.
Podłogę zaśmiecały połamane mikroskopy, potłuczone preparaty, okulawione stołki i podarte książki. Martwa ropucha kisząca się od lat w formaldehydzie leżała rozciągnięta na posadzce, jak gdyby płynęła żabką. Szyby w klasowych oknach były popękane, a z palników gazowych buchały płomienie wysokie niczym ogień tryskający z szybów naftowych. Zalana łzami nauczycielka patrzyła na nas zdruzgotana, podczas gdy laborant usiłował przywrócić porządek. Jedną z lekcji matematyki urozmaiciła bójka na pięści między nauczycielem a uczniem zakończona ucieczką chłopaka na parter szkoły i dalej, na błotniste boisko, gdzie nauczyciel ostatecznie go dopadł i powalił na ziemię, zanim nasz kolega zdążył zwiać do miasteczka. Wiwatowaliśmy, jakbyśmy oglądali mecz rugby i oklaskiwali wspaniałą szarżę. Od czasu do czasu ktoś próbował (nieudolnie) puścić szkołę z dymem. Pewien chłopak, któremu dokuczaliśmy i którego zastraszaliśmy, po kilku latach zabił się w swoim samochodzie. Było to tak, jakbyśmy znaleźli się w filmie Kes Kena Loacha, i pewnie nikt by się nie zdziwił, gdyby nagle zjawił się wśród nas chudy nastolatek ze swoją pustułką.
Ja sam oznajmiłem osłupiałemu ze zdumienia dyrektorowi, że szkoła to tak naprawdę więzienie i miejsce, w którym są naruszane przysługujące mi prawa człowieka. Dyrektor popatrzył na mnie dziwnie i spytał: „Ale co takiego robiłbyś w domu?”. Jak gdyby na to pytanie nie można było znaleźć żadnej odpowiedzi. „Pracowałbym na farmie” – odrzekłem równie zdumiony, że dorosły mężczyzna nie potrafi pojąć tak prostej rzeczy. Dyrektor bezsilnie wzruszył ramionami, kazał mi przestać się wygłupiać i wracać do klasy. Gdy któryś uczeń naprawdę coś przeskrobał, dyrektor odsyłał go do domu. Dlatego wpadło mi do głowy, żeby rzucić mu w okno cegłówką, ale nie odważyłem się tego zrobić.
Siedziałem więc na apelu w 1987 roku, patrząc przez okno na deszcz, zastanawiałem się, co robią mężczyźni na naszej farmie, i rozmyślałem, co ja mógłbym w tym momencie robić, gdy w pewnej chwili dotarło do mnie, że na zebraniu mowa o dolinach Krainy Jezior, czyli o ziemi, na której pracował mój dziadek i ojciec. Zacząłem słuchać. Po kilku minutach zrozumiałem, że ta cholerna nauczycielka uważa nas za zbyt głupich i pozbawionych wyobraźni, abyśmy mogli „dokonać czegokolwiek w życiu”. Drwiną próbowała nas skłonić do tego, żebyśmy wznieśli się ponad przeciętność. Tylko dureń mógł chcieć pozostać w tej zapadłej dziurze, wykonywać pracę bez żadnych perspektyw i pielęgnować zaściankowe poglądy. Nic nas tu nie czekało, powinniśmy otworzyć w końcu oczy i to zobaczyć. Zdaniem belferki ten, kto pragnął jak najszybciej skończyć edukację i iść do pracy na roli, był zwykłym idiotą.
Najwyraźniej nigdy nawet nie przyszło jej do głowy, żeby spojrzeć na naszych ojców i matki jak na dumnych, wytrwałych i inteligentnych ludzi, którzy wykonują ważną, a nawet godną podziwu pracę. Kobiecie, dla której miarą sukcesu był poziom wykształcenia, rozbudzone ambicje, niezwykłe przeżycia i osiągnięcia zawodowe, zapewne wydawaliśmy się żałosną bandą. Nie sądzę, żeby komukolwiek w tej szkole wypsnęło się słowo „uniwersytet”; nikt nie chciał nigdzie wyjeżdżać – ludzie, którzy się przeprowadzali, przestawali być tutejsi; zmieniali się i tak naprawdę nie było już dla nich powrotu, czuliśmy to w kościach. Dalsza edukacja była sposobem na ucieczkę stąd, ale my nie chcieliśmy uciekać, tak postanowiliśmy. Później zrozumiem, że współczesne społeczeństwo przemysłowe ma obsesję na punkcie wyjeżdżania dokądś i dokonywania czegoś w życiu i przywiązuje do tych zjawisk niezwykłą wagę. Z tego sposobu postrzegania rzeczywistości wynika konkluzja, której zacząłem nienawidzić: że pozostanie w miejscu urodzenia i wykonywanie pracy fizycznej jest niewiele warte.
Słuchałem nauczycielki i robiłem się coraz bardziej zdenerwowany, dopóki się nagle nie okazało, że o dziwo ta kobieta zna naszą ziemię, i do tego twierdzi, że ją kocha. Jednak to, w jaki sposób mówiła i myślała o dolinach, było mnie i mojej rodzinie zupełnie obce. Belferka zakochała się w „dzikich” krajobrazach, w górach, w jeziorach, w wypoczynku i przygodzie, w okolicy zamieszkanej ponoć przez ludzi, których w życiu nie spotkałem. Kraina Jezior wyłaniająca się z jej monologu to raj dla zbieraniny wędrownych poetów, marzycieli, turystów i wspinaczy… dla ludzi, którzy w przeciwieństwie do nas i do naszych rodziców „naprawdę do czegoś doszli w życiu”. Od czasu do czasu nabożnym tonem wymawiała jakieś nazwisko, a następnie na próżno czekała na choćby cień zainteresowania z naszej strony. Wspomniała o człowieku zwanym Alfred Wainwright, o jakimś Chrisie Boningtonie, ale najczęściej wracała do kogoś, kto nazywał się Wordsworth.
Nigdy o żadnym z nich nie słyszałem. Podejrzewam, że reszta osób zebranych w auli również, nie licząc nauczycieli.

*

Siedząc wtedy na apelu, po raz pierwszy spotkałem się z tego typu (w gruncie rzeczy romantycznym) postrzeganiem naszych terenów. Dotarło do mnie – i okazało się niemałym szokiem – że do ziemi, którą kochałem, którą kochaliśmy i na której od wieków było nasze miejsce, do regionu znanego jako Kraina Jezior rościli sobie prawa również inni ludzie i to na podstawie zasad, jakich nie potrafiłem zrozumieć.
Później, gdy zacząłem czytać książki i poznawać tę „ich” Krainę Jezior, powoli nabierałem większego zrozumienia. Dowiedziałem się, że do około 1750 roku nikt z zewnątrz nie zwracał większej uwagi na ten górzysty zakątek północno-zachodniej Anglii, a jeśli już, to wydawał się on wszystkim krainą ubogą, jałową, prymitywną, surową, ponurą i zacofaną. Zezłościłem się, gdy wyczytałem, że wcześniej żaden przybysz nie uznał naszej okolicy za piękną ani wartą zwiedzania, a jednocześnie zafascynowało mnie, iż w ciągu zaledwie kilku dziesięcioleci to wszystko zupełnie się zmieniło. Zaczęto budować drogi, później zaś tory kolejowe, żeby łatwiej można tu było dotrzeć. Romantyzm jako nurt artystyczny oraz związana z nim nowa kategoria estetyczna – malowniczość – sprawiły, że ludzie zaczęli inaczej patrzeć na góry, jeziora i surowe krajobrazy takie jak nasz. Otaczające nas pejzaże nagle znalazły się w centrum uwagi pisarzy i artystów, zwłaszcza gdy wojny napoleońskie uniemożliwiły ówczesnym miłośnikom turystyki wyjazdy w Alpy i zmusiły ich do odkrywania górskich terenów Wielkiej Brytanii.
Od początku źródłem tej obsesji u przybyszów z zewnątrz było postrzeganie scenerii Krainy Jezior jako odbicia naszej wyobraźni, wyidealizowanego obrazu naszego umysłu. Ten pejzaż stanowił przeciwwagę dla innych zjawisk, takich jak rodząca się niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów na południe rewolucja przemysłowa; stał się miejscem wykorzystywanym do obrazowania filozofii i idei. Dla wielu osób Kraina Jezior od chwili „odkrycia” stała się ucieczką, azylem, w którym dzika, nienaruszona przyroda wywołuje uczucia i nastroje, jakich nie można doświadczyć nigdzie indziej. Zdaniem wielu nasza ziemia istnieje po to, żeby po niej wędrować, napawać się jej widokiem, wspinać się na niej, malować ją, pisać o niej albo po prostu o niej marzyć. To miejsce, które warto zwiedzić, a nawet warto w nim zamieszkać.
Przede wszystkim jednak dowiedziałem się, że nasze tereny zmieniły resztę świata. To tutaj po raz pierwszy sformułowano postulat, że każdy z nas może czuć się „współwłaścicielem” (niezależnie od tego, do kogo należą prawa własności) niektórych miejsc lub rzeczy tylko dlatego, że te obiekty są piękne, inspirujące lub po prostu w jakiś sposób wyjątkowe. William Wordsworth, angielski romantyk należący do grupy tak zwanych poetów jezior, w 1810 roku stwierdził, że powinno istnieć „coś na podobieństwo narodowego mienia, do którego każdy człowiek ma prawo i w którym posiada udział, ażeby mógł do woli nacieszyć nim swoje oczy i serce”*. Tutaj określono zasady, którymi obecnie kierują się instytucje zajmujące się ochroną przyrody na całym świecie. Każdy chroniony krajobraz, każdy pomnik przyrody, każdy park narodowy i każdy obiekt na Liście światowego dziedzictwa UNESCO ma w swoim DNA zapisane fragmenty właśnie tej informacji.
Przede wszystkim w latach, gdy skończyłem szkołę i dorosłem, dowiedziałem się, że nie tylko my kochamy to miejsce. Jest ono – czy nam się to podoba czy nie – malowniczą atrakcją dla całej Wielkiej Brytanii i dla niezliczonej rzeszy obcokrajowców. Wystarczy przeprawić się ode mnie przez wodospad nad Ullswater i tam popatrzyć na sznur samochodów na drogach albo na kłębiący się nad brzegiem jeziora tłum, żeby zrozumieć, co to znaczy. Ma to swoje lepsze i gorsze strony. Obecnie co roku przyjeżdża tu szesnaście milionów turystów (na tereny na stałe zamieszkane przez czterdzieści trzy tysiące osób). Goście ci wydają u nas ponad miliard funtów rocznie. Więcej niż połowa miejsc pracy jest związana z branżą turystyczną, a do tego wiele gospodarstw rolnych utrzymuje się z prowadzenia pensjonatów lub innej działalności. Jednak w niektórych dolinach sześćdziesiąt do siedemdziesięciu procent domów należy do ludzi, dla których te domostwa stanowią drugorzędne miejsce zamieszkania lub po prostu domki letniskowe, dlatego wielu miejscowych nie stać na kupno domu w swojej okolicy. Tutejsi ludzie z rozgoryczeniem mówią, że napływowi mają przewagę liczebną, i wszyscy wiemy, iż staliśmy się mniejszością na własnej ziemi. Są miejsca, gdzie nie czujemy się już jak u siebie – przypomina to sytuację, w której goście przejmują kontrolę nad pensjonatem,
Wyobrażenie tamtej nauczycielki na temat Krainy Jezior zostało ukształtowane przez społeczeństwo coraz bardziej zurbanizowane i uprzemysłowione w ciągu dwóch ostatnich wieków. Było wizją obszaru dostępnego dla mas, wypełnionego ludźmi niewrośniętymi w ten krajobraz.
W jej wizji brakowało miejsca dla nas, dla ludzi, którzy pracują na tej ziemi. A my przecież byliśmy już tutaj i robiliśmy to, co robimy nadal.
Chciałem powiedzieć nauczycielce, że coś jej się pomieszało – że tak naprawdę wcale nie zna tych terenów ani ludzi, którzy na nich mieszkają. Musiało minąć trochę lat, zanim te myśli przybrały wyraźną postać, ale sądzę, że w jakiejś niezdarnej, dziecięcej formie tkwiły we mnie od początku. Już wtedy zaczynałem również niejasno przeczuwać, że skoro książki nadają miejscom tożsamość, to pisanie książek jest ważne i potrzebne są opowieści o nas spisane przez nas. Jednak podczas apelu w 1987 roku wciąż jeszcze byłem głupim trzynastolatkiem, więc zdobyłem się tylko na to, żeby przyłożyć dłoń do ust i wydać odgłos przypominający pierdnięcie. Koledzy ryknęli śmiechem. Nauczycielka skończyła pogadankę i zeszła z podium, gotując się ze złości.

 
Wesprzyj nas