W niestabilnym księżycowym klimacie zwieńczeniem intryg, zmieniających się sojuszy i politycznych machinacji wielkich rodów staje się otwarta, krwawa wojna. “Luna: Wilcza pełnia” jest kontynuacją sagi o pięciu księżycowych Smokach.


Luna - Wilcza pełniaZabito Smoka.

Corta Hélio, jedna z pięciu rządzących Księżycem rodzinnych korporacji, została zniszczona. Rodzina się rozproszyła, wrogowie podzielili majątek między sobą. Minęło osiemnaście miesięcy.

Ocalałe dzieci Cortów, Lucasinho i Luna, uzyskały ochronę potężnego rodu Asamoah, a Robson, który nie doszedł do siebie po gwałtownej śmierci rodziców, jest teraz podopiecznym – a w istocie zakładnikiem – rodu Mackenziech. Natomiast mianowany następca tronu, Lucas Corta, zniknął z powierzchni Księżyca.

Jedynie lady Sun, głowa rodu Sunów i korporacji Taiyang, podejrzewa, że Lucas jednak żyje i wciąż jest liczącym się graczem. Przecież zawsze był królem intrygi – i nie zawahałby się zaryzykować nawet życia, by zbudować nowe Corta Hélio, jeszcze potężniejsze niż przedtem. Potrzebuje jednak sojuszników – aby ich zyskać, porywa się na podróż na Ziemię, wyprawę niewykonalną dla urodzonego na Księżycu człowieka.

W niestabilnym księżycowym klimacie zwieńczeniem intryg, zmieniających się sojuszy i politycznych machinacji wielkich rodów staje się otwarta, krwawa wojna.

Luna: Wilcza pełnia jest kontynuacją sagi o pięciu księżycowych Smokach.

Ian McDonald
Luna: Wilcza pełnia
Przekład: Wojciech Próchniewicz
seria Uczta wyobraźni
Wydawnictwo MAG
Premiera: 26 kwietnia 2017
 
 

Luna – Wilcza pełnia


1. Panna 2105

Chłopak spada z samego szczytu miasta.
Jest szczupły i gibki jak przewód energetyczny. Skórę ma koloru miedzi, ciemno nakrapianą piegami. Oczy zielone, wargi zmysłowe i pełne. Włosy to szopa rdzawych dredów wciśniętych pod jadowicie zieloną opas­kę. Obie kości policzkowe podkreślone paskami białej farby, pionowa kreska przez środek ust. Ma na sobie mandarynkowe sportowe legginsy, niskie w talii, oraz białą megaobszerną koszulkę. frankie says… – mówi koszulka.
Od dachu do dna wielkiej magmowej komory, w której stoi Królowa Południa, są trzy kilometry.
Dzieciaki biegały po samej górze, trasowały stare, zautomatyzowane poziomy przemysłowe, przeskakiwały z niesamowitą gracją i zręcznością po belkach podpierających świat, skakały pomiędzy dźwigarami i wspornikami, odbijały się od ścian, śmigały, robiły salta, przelatywały nad przepaścią, coraz wyżej i wyżej, jakby ciężar ciała był dla nich paliwem, które można spalić, żeby przeciwstawić się grawitacji.
Chłopak jest w tej ekipie najmłodszy. Ma trzynaście lat. Odważny, zwinny, bojowy, ciągnie go do wysokich miejsc. Rozgrzewa się razem z kolegami traserami na drewnianej podłodze Królowej Południa, choć jego wzrok już przyciągają niebotyczne wieże sięgające linii słonecznej. Porozciągać mięśnie, włożyć przyczepne rękawiczki na dłonie i stopy. Parę skoków na rozgrzewkę, potem wchodzi na ławkę i w okamgnieniu jest dziesięć metrów wyżej. Sto metrów. Tysiąc metrów – tańczy po gzymsach, odbija się pięciometrowymi susami od wyciągów wind. Wyżej. Aby wyżej. Na szczyt.
Wystarcza jeden nieskończenie drobny błąd, ułamek sekundy opóźnienia w reakcji, o milimetr za krótki zasięg ramion, zbyt słaby chwyt palca. Ręka ześlizguje się ze stalowej liny, chłopak leci w powietrzu. Nie krzyczy, wydaje z siebie tylko krótkie zdumione sapnięcie.
Spadający chłopak. Twarzą do góry, wyciąga ręce i stopy ku dłoniom w rękawiczkach sięgającym ku niemu z plątaniny rur i przewodów pod dachem Królowej. Chwila szoku, gdy traserzy uświadamiają sobie, co się stało – i zaraz wzbijają się rojem ze swoich gniazd, pędząc po dachu ku najbliższym wieżom. Tyle że ciążenia nigdy nie prześcigną.
Są zasady, jak się spada. Spadać nauczył się, zanim zaczął skakać, wspinać się, przeskakiwać.
Zasada numer jeden: obrócić się. Jeśli nie widzisz, co masz pod spodem, w najlepszym razie ciężko się zranisz, w najgorszym zginiesz. Odwraca głowę, patrzy w rozległą przestrzeń między setką wież Królowej. Wykręca tułów, naciąga sobie mięśnie brzucha i krzyczy z bólu, przestawiając całe ciało tak, by spadało twarzą w dół. W dole jest śmiercionośna plątanina galeryjek, kładek, lin kolejek i kabli światłowodowych poprzerzucanych między wieżowcami Królowej. Musi je wszystkie ominąć.
Zasada numer dwa: maksymalnie zwiększyć opór aerodynamiczny. Rozpościera ręce i nogi. Ciśnienie atmosferyczne w księżycowych habitatach to 1060 hektopaskali. Przyśpieszenie grawitacyjne na powierzchni Księżyca to 1,625 m/s2. Prędkość krytyczna, powyżej której obiekt spadający w takich warunkach nie przyśpieszy, to sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Uderzając w podłoże Królowej Południa przy sześćdziesięciu, ma 80 procent szans, że zginie. Uderzając przy pięćdziesięciu – 80 procent szans, że przeżyje. Modna luźna koszulka łopocze w podmuchu powietrza. A FRANKIE MÓWI: Tak możesz przeżyć.
Zasada numer trzy: wezwij pomoc.
– Dżoker – mówi.
Chowaniec wyświetla się i wyostrza na soczewce prawego oka, odzywa w implancie w lewym uchu. Prawdziwy traser nie korzysta z pomocy AI. To by było za łatwe – dla chowańca żaden problem wyznaczyć najlepszą trasę, wypatrzeć niewidoczne chwyty, podpowiedzieć, jakie są warunki mikroklimatyczne. A cały sens parkouru to autentyczność w kompletnie sztucznym świecie. Dżoker analizuje sytuację.
Jesteś w ekstremalnym niebezpieczeństwie. Zawiadomiłem służby ratunkowe i medyczne.
Zasada numer cztery: czas ci sprzyja.
– Ile czasu, Dżoker?
Cztery minuty.
Teraz chłopak ma wszystko, żeby przeżyć.
Naciągnięte mięśnie brzucha bolą jak cholera, coś też przerywa mu się w lewym barku, gdy ściąga z siebie koszulkę. Na parę sekund musi przyciągnąć kończyny do siebie i od razu niepokojąco przyśpiesza. Wiatr wydziera mu koszulkę z rąk. Jeśli ją puści, jeśli ją zgubi, zginie. Musi zawiązać trzy węzły, spadając z prędkością krytyczną. Węzły to życie. A mostek na 77. poziomie jest… tuż! Rozkłada ręce i nogi, pokazuje, czego się nauczył: przechyla tułów naprzód, ręce, przesuwa środek ciężkości, śledzi położenie. Przesuwa się w przód, mija mostek o parę metrów. Ludzie zadzierają głowy, patrzą na niego. Patrzą raz jeszcze. Fruwaczy widzi się ciągle, ale ten chłopak to nie fruwacz. To spadacz.
Związuje rękawy i otwór na głowę, tworząc luźny worek.
– Czas?
Dwie minuty. Szacuję, że uderzysz w ziemię o…
– Cicho.
Ściska w obu dłoniach materiał koszulki. Najważniejsze to wyliczyć czas. Zbyt wysoko, a będzie miał ograniczoną sterowność i nie ominie wszystkich kładek i kabli. Zbyt nisko – a zaimprowizowany spadochron nie wyhamuje go do prędkości, przy której może przeżyć. Chce przecież wylądować z prędkością dużo mniejszą niż pięćdziesiąt na godzinę.
– Dżoker, powiedz, kiedy zostanie minuta.
Dobrze.
Hamowanie będzie gwałtowne. Może mu wyrwać koszulkę z rąk.
Wtedy zginie.
Tego sobie nie wyobraża.
Wyobraża sobie, że jest ranny. Że wszyscy stoją, patrzą nań z góry i płaczą nad jego tragedią. Ta myśl mu się podoba, ale to nie jest śmierć. Śmierć to jest nic. Nawet mniej niż nic.
Kuli ręce, by śmignąć pod liną kolejki na 23. poziomie.
Teraz.
Wyrzuca ramiona przed siebie. Koszulka trzepocze i łopocze na wietrze. Chowa głowę pod łokcie, wysuwa ręce jeszcze bardziej do góry. Powiązana tkanina wydyma się jak balon. Hamowanie jest brutalne. Krzyczy z bólu, gdy siła wyrywa mu ramiona ze stawów. Trzymaj trzymaj trzymaj. Bogowie bogowie, jak blisko jest ta ziemia. Spadochron szarpie się, wyrywa mu się jak żywa istota, która z nim walczy – chce go zabić. Napięcie ramion, ból w nadgarstkach. Jeśli teraz puści, wyląduje twardo i źle – stopami prosto w ziemię, kości łydek i ud popękają i powbijają mu się w organy wewnętrzne. Trzymaj. Nie puszczaj. Krzyczy z wysiłku i frustracji.
– Dżoker – wysapuje. – Ile…
Mogę tylko estymować na podstawie…
– Dżoker!
Czterdzieści osiem kilometrów na godzinę.
Dalej za szybko. Już widzi, gdzie spadnie, to tylko parę sekund. Otwarta przestrzeń między drzewami, w parku. Ludzie biegną po promienistych torach, niektórzy w miejsce, gdzie spadnie, inni wręcz przeciwnie.
Boty medyczne wezwane, informuje Dżoker.
To coś jasnego, dość duże i wypukłe, co to jest? Powierzchnie. Różne wystające rzeczy. Namiot jakiś. Grają tam muzykę, sprzedają sorbety czy coś. Z tkaniny. Może zniwelować jeszcze parę tak potrzebnych kilometrów na godzinę. Ma też te wystające rzeczy – maszty, podpory. Jeśli trafi z taką szybkością, przebiją go na wylot. Ale jeśli trafi w cokolwiek z taką szybkością, to zginie. Trzeba to odpowiednio wyliczyć. Szarpie jedną stronę koszulkowego spadochronu, próbuje skręcić, przesunąć się w stronę namiotu. Jak ciężko ciężko ciężko. Krzyczy z bólu, wyginając udręczone ramię, próbując przesunąć się odrobinę w bok. Ziemia pędzi w górę.
W ostatniej sekundzie puszcza koszulkę i usiłuje ułożyć się poziomo, żeby trafić w namiot maksymalną powierzchnią ciała. Za późno, za nis­ko. Uderza w dach namiotu. Twardy, strasznie twardy. Ułamek sekundy oszołomienia i bólu. Przebija się przez powłokę. Boczny dryf unosi go ponad stojącymi w namiocie sprzętami. Osłania twarz ramionami i zderza się z ziemią.
Nic go nigdy tak nie uderzyło. Pięść wielkości Księżyca robi zamach i wybija zeń każdy oddech, każdą myśl, wszelkie czucie. Czerń. Zaraz wraca, próbuje zrobić wdech, nie może się ruszyć. Kręgi. Maszyny, twarze, gdzieś dalej pędzący ku niemu koledzy-traserzy.
Nabiera powietrza. Boli. Trzeszczą wszystkie żebra, jęczą wszystkie mięś­nie. Przewraca się na bok. Medyczne boty unoszą się, zawisają na osłoniętych śmigłach. Próbuje się podnieść z ziemi.
– Oj, nie, dzieciaku! – dobiega jakiś głos spośród otaczających go twarzy, ale żadna dłoń go nie zatrzymuje ani nie podtrzymuje.
Jest jak zepsuta zabawka. Z krzykiem podnosi się na kolana, zmusza się do wstania. Stać może. Nic sobie nie połamał. Robi krok naprzód, chudzielec w mandarynkowych legginsach.
– Dżoker – szepcze. – Jaką miałem prędkość?
Trzydzieści osiem kilometrów na godzinę.
Unosi pięść w geście zwycięstwa, po czym uginają się pod nim nogi, zatacza się. Wyciągają się ręce, przyskakują boty, łapią go, Robsona Mackenziego, chłopaka, który spadł ze szczytu świata.

***

– I jak to jest, być sławnym?
Hoang Lam Hung opiera się o drzwi. Robson nie zauważył, kiedy przyszedł. Zajęty był masturbowaniem się swoją świeżo nabytą sławą. Gdy wieziono go do ośrodka medycznego, świat dwa razy okręcił się wokół Księżyca. Chłopak, który spadł na ziemię. Tylko że nie spadł na ziemię, bo tu nie jest Ziemia. Spadł na dół. Ale to już nie brzmi. Zresztą to nie był upadek. Pośliznął się. A reszta to było kontrolowane opadanie. Wstał z ziemi i poszedł. Co prawda zrobił tylko jeden krok, ale liczy się, że zrobił. Nieważne, może go głupio nazwali, ale gada o nim cały Księżyc – kazał Dżokerowi wyszukiwać w sieci wszystkie wzmianki i wszystkie zdjęcia. Szybko dotarło do niego, że większość treści to w kółko udostępniane te same teksty i obrazki. Niektóre bardzo stare, z czasów dzieciństwa, z czasów, kiedy był Cortą.
– Pół godziny i się nudzi – odpowiada Robson.
– A boli?
– Nic nie boli. Napakowali mnie po uszy różnymi rzeczami. Wcześniej bolało. Bolało tak, że ja pierdolę.
Hoang unosi brew. Nie aprobuje wulgarnego języka, który chłopak podłapuje od swoich kolegów traserów.
Gdy Robson był jedenastoletnim dzieciakiem, a Hoang miał dwadzieścia dziewięć lat, przez kilka dni byli małżeństwem. Ariel unieważniła je, używając swoich prawniczych supermocy, ale jedyna spędzona razem noc była świetna – Hoang narobił jedzenia, jak zawsze pysznego, i uczył Robsona sztuczek karcianych. Żaden z nich nie palił się specjalnie do tego ślubu – to było dynastyczne małżeństwo, wiążące ród Cortów z samym sercem klanu Mackenziech. Drogocenny zakładnik. Cortów już nie ma. Rozproszyli się, pomarli, poginęli. Teraz status rodzinny Robsona jest zupełnie inny – zalicza się do adopcyjnych synów Bryce’a Mackenziego. Zatem Hoang jest jego bratem, nie oko. Bratem, wujem, opiekunem jednocześnie.
A Robson nadal jest zakładnikiem.
– No to ruszaj się.
Twarz Robsona pyta: „że co?”.
– Do Tygla jedziemy. Co, zapomniałeś?
Zapomniał. Moszna kurczy mu się ze strachu. Tygiel. Hoang zabrał Robsona do Królowej Południa, by uchronić go przed żądzami Bryce’a i rodzinną polityką Mackenziech, ale Robson niczego w życiu nie boi się tak, jak szarpnięcia za nitkę, która ściągnie go razem z Hoangiem prosto do twierdzy rodu.
– Na imprezę – dodaje Hoang.
Robson zwala się z powrotem na łóżko. Sto pięćdziesiąte urodziny Roberta Mackenziego. Zjazd całego rodu. Hoang i Dżoker wysłali mu dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt przypominajek, ale Robson miał co innego w głowie: chwyty, przyczepne podeszwy, traserską modę, wybór stylizacji na swój pierwszy parkour, kondycję i zbijanie wagi.
– Cholera.
– Wydrukowałem ci odpowiednie ubranie.
Hoang rzuca na łóżko pokrowiec na garnitur. Robson otwiera go. Aromat świeżo drukowanej tkaniny. Garnitur od Marco Carlotty, jasnoniebieski, czarna koszulka z dekoltem w szpic, mokasyny. Bez skarpetek.
– Lata osiemdziesiąte! – mruczy z zachwytem Robson.
To najświeższy trend – były 2010, były 1910, potem 1950. Hung uśmiecha się chytrze.
– Pomóc ci się ubrać?
– Nie, spokojnie dam radę. – Robson odrzuca koc i zsuwa się z łóżka.
Diagnostyczne boty cofają się. Opada na podłogę. Blednie. Krzyczy. Uginają się pod nim kolana. Łapie się brzegu łóżka, by zachować równowagę.
Hoang przyskakuje, podtrzymuje go.
– Albo i nie…
– Cały jesteś siny. Od stóp do głów.
– Tak?
Dżoker sięga do obejmującej pokój kamery. Robson widzi własną śniadą skórę całą w czarnożółte cętki siniaków przechodzących jeden w drugi. Krzywi się, gdy Hoang wsuwa mu ręce w rękawy marynarki. Dźgnięcie bólu przy wkładaniu mokasynów. Ostatni szlif – na dnie pokrowca jest wisienka na tort – okulary Ray Ban Tortuga Aviator.
– Jakie piękne. – Robson nasuwa je na nos, przesuwa mostek palcem. – Au. Nawet od okularów mnie boli.
Jeszcze jeden ostatni szlif. Robson podwija do łokci rękawy marynarki od Marco Carlotty.

***

Na horyzoncie płonie oślepiające światło – to lustra Tygla ogniskujące słońce na piecach hutniczych dziesięciokilometrowego pociągu. Jako dziecko Robson uwielbiał to światło – znaczyło, że od Tygla dzieli go tylko parę minut. Od razu pędził do kopuły obserwacyjnej, przyciskał dłonie do szyby, czekając na moment, kiedy wjadą w cień Tygla i zobaczy nad sobą tysiące ton habitatów, pieców, przenośników i reaktorów.
Teraz tego widoku nienawidzi.
Gdy światła latarek ekipy ratunkowej VTO przebiły zamrożony mrok Boa Vista, powietrze było już smrodliwe, gęste od dwutlenku węgla i pary wodnej. Schron był na dwadzieścia osób, a wcisnęły się do niego trzydzieści dwie dusze, oddychające płytko, oszczędzające każdy ruch. Z każdej krawędzi skapywały skropliny, każdą powierzchnię pokrywała rosa. „Gdzie paizinho?!” – zawołał, gdy ratownicy z VTO pakowali go do kapsuły transportowej. „Gdzie paizinho?” – pytał Lucasinho w ładowni księżycowego statku. Lucasinho zerknął przez zatłoczoną ładownię na Abenę Asamoah i przysunął usta do jego ucha. Te słowa są tylko dla niego. „Wagner się ukrywa. Ariel zaginęła, Lucas zniknął, prawdopodobnie zginął. Carlinhosa powiesili za pięty na kładce w Kwadrze São Sebastião. Rafa nie żyje”.
Ojciec nie żyje.
Sądowe batalie były zaciekłe i jak na księżycowe standardy dość krótkie. Po jednej lunie Robson już siedział w wagoniku Mackenzie Metals i pędził przez Ocean Burz, mając naprzeciwko siebie Hoanga Lam Hunga, a w dyskretnej odległości cały oddział noży, będący wyłącznie podkreśleniem siły Mackenzie Metals. Sąd Claviusa orzekł: Robson Corta jest odtąd Mackenziem. W wieku jedenastu lat z kawałkiem nie potrafił zinterpretować miny Hoanga. W wieku lat trzynastu już wie – to była twarz człowieka zmuszonego do zdrady kogoś, kogo kocha. Wreszcie dostrzegł na horyzoncie jaskrawą gwiazdę, światło Tygla płonącego pod słońcem w wiecznym zenicie. Już go nie zapraszała. Zmieniła się w gwiazdę piekielną. Robson wspomina orixas z Boa Vista, te gigantyczne kamienne oblicza wyrzeźbione w gołej skale, nieustannie obecne i przypominające, że życie pokonało zimną brutalność Księżyca. Oxala, Yemanja, Xango, Oxum, Ogun, bliźnięta Ibeji, Omolu, Iansa, Nana. Nadal potrafi wymienić odpowiadających im katolickich świętych, nadal pamięta ich atrybuty. Prywatna religia Cortów zawierała niedużo Boga, jeszcze mniej teologii, i nie obiecywała nieba lub piekła, lecz wieczny powrót. Coś naturalnego, recykling duszy, tak jak Zabbalini odzyskują z martwego ciała węgiel, wodę i minerały. Piekło było czymś bezsensownym, okrutnym i niespotykanym. Robson wciąż nie rozumie: po co bóg miałby skazywać kogoś na wieczne potępienie, skoro wtedy tą karą już niczego nie osiągnie?
– Witamy z powrotem – odezwał się Robert Mackenzie z czeluści systemu utrzymującego go przy życiu. W szyi pulsowała mu rurka respiratora. – Teraz jesteś jednym z nas. – Nad lewym ramieniem chowaniec, Czerwony Pies. Nad prawym żona, Jade Sun, ze swoim chowańcem, typowym dla Taiyangu heksagramem z I Chingu: Si ké. Robert Mackenzie rozkłada ramiona, rozprostowuje haczykowate palce. – Zaopiekujemy się tobą.
Robson odwrócił głowę, gdy te ramiona go objęły. Suche usta musnęły jego policzek.
Potem Jade Sun. Idealne włosy idealna cera idealne usta.
Potem Bryce Mackenzie.
– Witaj z powrotem, synu.
Hoang nigdy nie wyjawił, na jakie ustępstwa musiał pójść, żeby przenieść Robsona z Tygla do dawnej rodzinnej rezydencji, Królewskiego Dworu w Królowej Południa, choć Robson jest przekonany, że drogo za to zapłacił. W Królowej mógł sobie swobodnie biegać, w Królowej mógł być, kim zechce, mieć jakich zechce przyjaciół. W Królowej był w stanie zapomnieć, że do końca życia będzie zakładnikiem.
A teraz wraca do Tygla. Blask luster wielkiego pociągu wzmaga się, staje się oślepiający, nawet przez fotochromowe szkło kopuły obserwacyjnej. Robson unosi dłoń, ocienia oczy. Nagle ciemność. Mruga. Powidoki. Po obu stronach ciągną się wózki, na których Tygiel toczy się po szynach Równikowej Jedynki – tysiące kół, zakrzywiających się poza ciasny horyzont. Silniki napędowe, przewody zasilające, platformy i suwnice, serwisowe drabinki. Bot konserwacyjny wbiega po dźwigarze, Robson wiedzie za nim wzrokiem. Gwiazdami na tym niebie są światła umieszczonych u góry przetwórni i modułów mieszkalnych.
Robson, trzecie księżycowe pokolenie, nie zna klaustrofobii – dla niego ciasne pomieszczenia to otucha i bezpieczeństwo – lecz dziś okienka, reflektory i migające światła ostrzegawcze Tygla napierają na niego niczym ciężka dłoń. Nie potrafi wyzbyć się myśli, że ponad tymi słabszymi światełkami płoną białym żarem tygle z roztopionym metalem w ognisku luster pieca. Wagonik zwalnia, spod brzucha Tygla wysuwają się uchwyty. Nieznaczne drgnięcie, zaciski łapią wagonik i wsuwają go we wnękę stacji.
Dotknięcie ramienia. Hoang.
– Chodź, Robson.

***

 
Wesprzyj nas