“Czas ukradziony” to opowieść o marzeniach, miłości i radości życia. Lekka, miła lektura na lato, napisana z poczuciem humoru i przymrużeniem oka.


Czas ukradzionyCzy doręczony po czterdziestu trzech latach list może odmienić czyjeś życie?

Przekona się o tym Flavie Richalet, nauczycielka historii w bretońskim miasteczku, która dla rozrywki pisuje romantyczne opowiastki o miłości, przyjmowane z entuzjazmem przez jej przyjaciółki. Dwudziestodziewięcioletnia Flavie ma za sobą kilka nieudanych związków i wciąż czeka na swojego księcia na białym koniu.

Pewnego dnia znajduje wśród innych przesyłek stary list w pożółkłej kopercie. Został wysłany przed czterdziestoma trzema laty do pewnej dziewczyny, Amelie Lacombe, lecz z winy poczty nie dotarł do adresatki.

Młoda kobieta decyduje się go przeczytać; okazuje się, że nadawca, mężczyzna, podpisujący się literą “E”, kochał z wzajemnością Amelie i czekał na jej odpowiedź.

Flavie, uwielbiająca romanse, postanawia odnaleźć tych dwoje, uznając, że ich historia będzie wspaniałym tematem jej następnej opowieści. Wierzy, że uda jej się na nowo połączyć Amelie i Erwana. Ale czy dawna miłość mogła przetrwać ponad czterdzieści lat?

Flavie nie spodziewa się, że los szykuje dla niej wspaniałą niespodziankę…

Jako mała dziewczynka Chloé Duval zapełniała szkolne zeszyty opowieściami o rycerzach, którzy zabijali budzące grozę smoki, by ratować piękne księżniczki. Dziś ta dziewczynka jest już dorosłą kobietą, ale w swoich książkach nadal stara się odtworzyć magię bajek z lat dzieciństwa. Z pochodzenia Francuzka, z wyboru Kanadyjka, serce oddała Québecowi i mieszka w Montrealu u boku swego księcia, wraz z setkami postaci, które pojawiają się w jej głowie.

Chloé Duval
Czas ukradziony
Przekład: Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 6 lipca 2017
 
 

Czas ukradziony


Prolog

Karouac, Bretania
4 września 1975

To był najpiękniejszy dzień jej życia.
Czekała na jego nadejście, od tygodni starannie przygotowując każdą jego chwilę, powinna więc szaleć ze szczęścia i promienieć radością. A jednak czuła się dziwnie. Tak jakoś niezręcznie. Jakby zapomniała o czymś ważnym i wiedziała, że za chwilę popełni błąd.
To tylko strach, powtarzała sobie, stojąc przed lustrem. Uzasadniony strach, jaki prawdopodobnie odczuwa każda kobieta, zamierzająca podjąć zobowiązanie na całe życie. Ale czy każda kobieta w dniu ślubu marzy o młodzieńczej miłości?
Amélie zamknęła oczy i znowu zobaczyła przed sobą Erwana. Widziała jego zniewalający uśmiech, szare tęczówki, które tak często stawały się niebieskie, zawsze rozwichrzone włosy, zbyt niesforne, żeby się poddać grzebieniowi. Czuła jego spracowane dłonie na swojej skórze, dotyk jego warg na ustach, jakby dopiero wczoraj oddała mu się na plaży.
Potrząsnęła głową, zmuszając się do odrzucenia tych wspomnień. Myślenie o nim było szaleństwem. I to w dniu ślubu. To zdarzyło się tak dawno. Minęły cztery lata, prawie co do dnia. Na pewno już o niej zapomniał. Nigdy nie dał znaku życia, nie próbował się z nią w żaden sposób skontaktować.
Czekała całymi tygodniami i miesiącami, licząc, że się odezwie, aż w końcu pogodziła się z rzeczywistością. Z tym, że była dla niego zwyczajną wakacyjną przygodą. Zabawką na lato. Zamknęła tę kartę i spojrzała w przyszłość. Poświęciła się bez reszty swoim studiom – projektowaniu mody – żeby zapomnieć. Żeby o nim nie myśleć.
Dziś nareszcie była szczęśliwa. Skończyła studia i znalazła wymarzoną pracę w małej firmie odzieżowej, gdzie jej styl i nieco szalone pomysły uznano za ciekawe. Nie liczyła na tak wiele. A teraz miała poślubić wspaniałego mężczyznę, który kochał ją ponad wszystko, bardzo mocno. Wiedziała, że będą szczęśliwi.
Dlaczego więc właśnie dziś? Po co wracać do bolesnej przeszłości, którą powinna już dawno pogrzebać? Dziś wychodzi za mąż za Aymerica, będzie z nim na dobre i na złe.
Amélie zrobiła głęboki wdech, a potem wydech, żeby uspokoić serce, nerwy i głowę. Poprawiła woalkę, wygładziła kilka niewidocznych fałdek na sukni ślubnej. Sama ją zaprojektowała i stworzyła cud – suknię swoich marzeń. Twarz Erwana znów stanęła jej przed oczami. Do diabła! – zaklęła w duchu, lecz zaraz się opanowała. Dobrze wychowana kobieta nie przeklina.
Ktoś lekko zapukał do drzwi, do pokoju wsunęła głowę matka.
– Jesteś gotowa, kochanie? – zapytała rozpromieniona Viviane Lacombe.
Amélie jeszcze raz przejrzała się w lustrze, znów głęboko westchnęła i odrzekła:
– Jestem gotowa.
To nie była odpowiednia chwila na zadawanie sobie pytań i roztrząsanie przeszłości.
Mimo to przed wejściem do kościoła odwróciła głowę i uważnie rozejrzała się po dziedzińcu, placu i twarzach przechodniów, wbrew sobie szukając wśród nich tej jednej, znajomej, uśmiechniętej. Potem otrząsnęła się, przeklinając idiotyczne rojenia, które psuły jej najpiękniejszy dzień życia, i z uśmiechem popatrzyła na ojca, wsuwając rękę pod jego ramię. A potem czekała na pierwszy akord organów, żeby wejść do kościoła.
Ukryty w bramie, niewidoczny z dziedzińca, Erwan patrzył, jak kobieta jego życia wchodzi u boku ojca do świątyni, by poślubić innego mężczyznę.
Przyjechał za późno. Przegrał. Znowu. Ale tym razem – definitywnie.

Rozdział 1

Karouac, Bretania
maj 2014

List przyszedł we wtorek.
To zdanie byłoby doskonałym tytułem powieści. Wzbudza zaciekawienie, jest zarazem precyzyjne i tajemnicze. Inspiruje wyobraźnię. Co takiego zawierał ów list, skoro ktoś uznał, że warto zadawać sobie trud, by pisać o nim książkę? Cóż miał w sobie niezwykłego? Przecież ludzie codziennie piszą miliony listów (no, może tysiące, bo nastanie ery komputerów stopniowo zabija klasyczną korespondencję), po co więc o tym mówić?
Ponieważ to nie był zwyczajny list. Nie taki jak inne. Nie reklamował żadnego nowego sklepu z markową odzieżą, nie zawierał oferty udzielenia kredytu na dogodnych warunkach. I nie zapraszał adresata na przyjęcie dla członków elitarnego klubu ani nawet nie zachęcał do kupna samochodu za wyjątkowo niską cenę. Nie był to też żaden rachunek (na szczęście, bo nie znoszę dostawać rachunków, tak jak nie lubię awarii elektryczności).
Nie, nic z tych rzeczy. Ten list napisał odręcznie pewien człowiek do innego prawdziwego człowieka. Mężczyzna do kobiety. Mężczyzna, który…
Ale zagalopowałam się, zaczynam wyprzedzać bieg zdarzeń. Zacznijmy od początku.

A zatem list przyszedł we wtorek.
Ten dzień, poza kilkoma drobiazgami, zaczął się tak, jak wiele innych wtorków.
Owego ranka majowe słońce zaświeciło pełnym blaskiem po tygodniach nieznośnego deszczu, którego wszyscy w Bretanii mieli powyżej uszu, a ja z niewypowiedzianą przyjemnością nareszcie włożyłam pierwszą tego roku wiosenną sukienkę. Informacja była oficjalna – nadeszła wiosna, niosąc ze sobą dobry humor i radość życia. Jak to się często zdarzało, budzik zastał mnie z nosem w komputerze, z oczami podkrążonymi z niewyspania i głową pełną przygód moich bohaterów. Muszę wam bowiem powiedzieć, że zajmuję się pisaniem. Nie, nie tych poważnych dzieł, które walczą o nagrodę Goncourtów albo o recenzje profesjonalnych krytyków zamieszczane w magazynach literackich i mające bardzo oficjalny charakter. Nie, ja piszę „te książki”. Takie, które wynosi się na strych albo chowa za rzędem klasyki zachowanej z czasów licealnych. Te, które osłania się nieprzejrzystą obwolutą, żeby ukryć kiczowatą okładkę, albo czyta bezpośrednio z czytnika elektronicznego, by się nie narażać na pytania i drwiące spojrzenia. Te, o których nie należy mówić publicznie z obawy, że w opinii słuchaczy momentalnie utraci się piętnaście punktów IQ, ot tak, bez uprzedzenia. Te, które można kupić tylko w Monoprix, a nigdy we FNAC-u czy – tym bardziej – szanującej się księgarni.
Tak. Właśnie takie powiastki.
Piszę romanse. Czasem z wątkiem erotycznym, czasem bez. Ze stereotypami albo bez. I z czytelnikami (choć prawdę mówiąc – raczej bez). Piszę opowieści miłosne i robię to przede wszystkim dla siebie, bo pod maską poważnej nauczycielki historii i geografii kryje się moje małe, miękkie serduszko. Piszę też dla koleżanek. Zapewniam, że fajnie rozmawiać na te tematy nad talerzami ryżu i kotletami. Odrobina banału nikomu jeszcze nie zaszkodziła, wszak życie i tak stawia nas wobec poważnych problemów, więc nie musimy ich mnożyć, kiedy mamy wolną chwilę i chcemy odetchnąć. A my lubimy historie miłosne i do diabła z tymi, którzy nas oceniają.

Tego ranka miałam więc za sobą kilka spędzonych na pisaniu godzin i bardzo mało tych przespanych, stanowczo za mało, żeby wyglądać ładnie i świeżo. Ale co z tego – nikomu nie musiałam się podobać, toteż się tym nie przejmowałam. Lekko przymulona powędrowałam do gimnazjum, gdzie wbijałam historię i geografię do jasno- (i ciemno-, rudo- czy też tęczowo-) włosych głów naszych kochanych dzieciaków. Chociaż lekki makijaż, który nałożyłam, żeby zamaskować podkówki pod oczami, i swobodny, ale stosowny strój, jaki wybrałam, tworzyły złudzenie gotowości do pracy, to mój mózg z ogromnym trudem pchał tego dnia wagoniki i musiałam sięgnąć po cały dostępny arsenał (teinę i tym podobne), żeby nie pleść bzdur, zamiast uczyć.
A wszystko dlatego, że żaden z uczniów – tak uroczych (przeważnie) i wyrozumiałych (w pewnym stopniu) – nie jest w stanie oprzeć się pokusie przyłapania nauczyciela na gorącym uczynku i wytknięcia mu błędu, jeśli tylko nadarzy się okazja. Wolałam uniknąć takiej sytuacji, bo to naprawdę nic miłego.

Po stosunkowo wyczerpującym dniu, kiedy to miałam lekcje w czterech klasach i sprawdziłam prace uczniów (nawiasem mówiąc, poprawiałam błędy fioletowym długopisem, który był drobnym szaleństwem bardzo schludnej poza tym nauczycielki), wróciłam w domowe pielesze, ale tylko po to, żeby zaraz wyjść ze sweterkiem przerzuconym przez ramię, pudełkiem ciastek upieczonych poprzedniego wieczoru i zeszytem, który zawsze nosiłam w torebce. Kierunek: centrum Karouac i butik „Nić Ariadny”, gdzie najprawdopodobniej czekały już na mnie Vic i pozostałe dziewczyny.
Początkowo sporadyczne spotkania klubu robótek ręcznych we wtorkowe wieczory szybko przerodziły się w tradycję i były stałym punktem wypełnionego po brzegi tygodnia. Uważałam je za chwilę odprężenia, sposób na przestawienie w stan czuwania kipiącego pomysłami mózgu i wybujałej wyobraźni. Jedne kobiety uprawiają jogę, inne – sztuki walki, ja natomiast robiłam na drutach i raz w tygodniu – czy to w deszcz, czy w wichurę lub śnieżycę – chociaż muszę przyznać, że zdarzało się to raczej rzadko – z drutami w ręku biegłam do miasta, żeby się spotkać z grupką przyjaciółek w jedynym sklepiku z wełną i przyborami do szycia w Karouac i okolicy.
Właścicielką butiku była Victoire, „mama” naszej grupki. „Nić Ariadny” była jej dzieckiem, jej dziełem, symbolem nowego życia, o które dzielnie walczyła, mimo problemów i przeszkód. Otworzyła sklep prawie dziesięć lat temu, kiedy odziedziczyła całkiem sporą sumkę po babce. Miała wtedy trzydzieści dwa lata i męża kobieciarza. Postąpiła zgodnie z radami swej bardzo doświadczonej babci i wykorzystała tę okazję, by odzyskać wolność, a także panieńskie nazwisko. Pewnym krokiem wyruszyła w świat i rozwinęła skrzydła. Mimo trudnych początków (takie są uroki życia w małej społeczności) „Nić Ariadny” w końcu odniosła sukces i teraz, właśnie w tym małym, przytulnym sklepiku, równie barwnym jak jego właścicielka, co tydzień spotykałam się z miłośniczkami robótek ręcznych. Przychodziłyśmy tam zawsze i czerpałyśmy z tego prawdziwą radość.
Grupę dziewiarek, jak lubiłam o nas mówić, stworzyły Victoire i Cécile, z którą najdłużej się przyjaźniłam. Przez kilka miesięcy od otwarcia sklepu, kiedy Vic zmagała się z fakturami i brakiem klientów, grono dziewiarek było dwuosobowe. Do dziś zresztą Vic chętnie opowiadała, że gdyby nie niezawodna Cécile, prawdopodobnie by się poddała. To właśnie Cécile nie tylko podsunęła jej pomysł założenia klubu dziewiarek, ale i przyprowadziła Bérénice, a potem Angélique i wreszcie mnie, niedługo po tym, gdy przyjechałam do Karouac.
I prawdopodobnie będę jej za to wdzięczna do końca życia.
W dziewiarkach znalazłam nie tylko przyjaciółki. Przez tych pięć lat, które z nimi spędziłam, stały się dla mnie rodziną. A teraz nie wyobrażałam sobie życia bez nich, bez ich żartów i rad, a przede wszystkim – bez naszej bezwarunkowej, bezinteresownej przyjaźni.

 
Wesprzyj nas