“Zaklinaczka” to seria sześciu bestsellerowych powieści fantasy autorstwa Lene Kaaberbøl przeznaczona dla młodzieży w wieku od dziesięciu lat.


Zaklinaczka. Tom 2 Krew Werdiany“Zaklinaczka” to opowieść o dwunastoletniej dziewczynce, która walczy z kompleksami i brakiem pewności siebie, ale gdy okoliczności zmuszają ją do opuszczenia wygodnych ram dotychczasowego życia, odkrywa świat pełen czarów – i ogromnych niebezpieczeństw.

Kolejny tom przygód Clary i Kota zaczyna się od wiadomości, z którą przyleciała pustułka.

Prócz bohaterów znanych z pierwszej części, bliżej poznamy również Oscara, który wkrótce się przekona, że przyjaźń z Zaklinaczką może być śmiertelnie niebezpieczna…

Lene Kaaberbøl (ur. 1960) – duńska pisarka książek dla młodzieży, kryminałów i fantasy. Pierwszą książkę opublikowała w wieku 15 lat. W 2004 roku otrzymała Nordic Children’s Book Prize.

Lene Kaaberbøl
Zaklinaczka. Tom 2 Krew Werdiany
Przekład: Edyta Stępkowska
seria: Zaklinaczka tom 2
Wydawnictwo Debit
Premiera: 14 czerwca 2017
 
 

Zaklinaczka. Tom 2 Krew Werdiany


1
Pustułka

– Podoba ci się? – Tato patrzył na mnie wyczekująco.
– Jasne – skłamałam. – Jest super.
Pokój był większy niż ten u mamy przy Merkurego. Biała akrylowa farba jeszcze nie wyschła na ścianach. Jedna ściana była cała przeszkolona, a przez znajdujące się w niej drzwi wychodziło się na taras. Jak się dobrze przyjrzeć, można było pomiędzy wyciągniętymi szyjami dźwigów dostrzec skrawek morza. Na nowym łóżku, które dla mnie kupił, stały dwa pomarańczowe kartony z rzeczami z jego poprzedniego domu.
Tato dostał nową pracę i przeniósł się z drugiego końca kraju i swojej połówki starego murowanego domu o ścianach pobielonych wapnem i dachu pokrytym czerwoną dachówką, i z ogrodu, w którym rosły jabłonie i może odrobinę zbyt wysoka trawa. Przeniósł się właśnie tutaj – do nowiutkiego, zapewne wartego majątek mieszkania w świeżo wybudowanym kompleksie przy samym nabrzeżu, jakieś piętnaście minut autobusem numer osiemnaście z Merkurego. Powiedział, że niesamowicie go cieszy, że w końcu będzie mógł mnie widywać częściej niż dotąd.
„Dotąd”, czyli przez ostatnich dziewięć lat mojego życia, kiedy to nasze kontakty odbywały się według ustalonego schematu: czternaście dni letnich wakacji, tydzień zimowej przerwy świątecznej, połowa przerwy wielkanocnej i dwa weekendy w ciągu jesieni. Choć trzeba zaznaczyć, że zeszłej jesieni spędziliśmy razem tylko jeden weekend przez tę historię z Chimerą, kotem i ciocią Isą, która musiała mnie przeszkolić w zakresie „Samoobrony zaklinaczek”, jak to nazwała. O czym tato zresztą nie miał pojęcia. Podobnie jak niemal cała reszta świata sądził, że leżałam w łóżku z gorączką kociego pazura.
Czas spędzaliśmy zawsze tak samo – spokojne, leniwe dni w jego starym domu, zabawy z Mickem i Sarą mieszkającymi obok; czasem też tato brał wolne z pracy i zabierał nas na basen, a wieczorami piekliśmy bułeczki, które za każdym razem nam się przypalały, graliśmy w kości albo robiliśmy popcorn i oglądaliśmy stare filmy. Mój tato był naprawdę fajnym wakacyjnym ojcem.
A teraz przestał być ojcem wakacyjnym. Sprzedał swoją połowę domu przy ulicy Kasztanowej, co oznaczało koniec wędrówek z Mickem i Sarą w poszukiwaniu przygód, przedzierania się przez krzaki porzeczek sąsiadów, koniec z ciepłym kakao przy starym, opalanym drewnem piecu przy dźwięku deszczu dudniącego w czerwony dach i spadającego kaskadą prosto na balkon, tam gdzie rynna zawsze przelewała.
Tak bardzo się cieszył, że będziemy mieszkać bliżej siebie, i ja przecież też się z tego cieszyłam. Fajnie, że będę mogła do niego zajrzeć w środku tygodnia po szkole, zamiast czekać miesiącami na kolejne spotkanie. A jednocześnie czułam się trochę tak, jakby ktoś bez pytania sprzedał mój dom letniskowy.
– Na tarasie po południu świeci słońce – dodał, otwierając drzwi balkonowe. – Latem będziemy mogli tu sobie siedzieć i grillować.
Ale póki co był przeraźliwie zimny luty. Przesiadywanie na balkonie było ostatnim, na co człowiek miał ochotę w tej chwili.
Zimny wiatr szarpał roletami, a wraz z nim do pokoju wdzierał się zapach benzyny, smoły i morskiej wody. Nagle z góry, wzdłuż fasady zapikował pierzasty pocisk, chaotycznie zamachał skrzydłami na wysokości naszego balkonu i wstrzelił się do pokoju, wprost przez otwarte drzwi.
– Co… – Tato oszołomiony nie dokończył zdania.
Ptak był drapieżnikiem. Niezbyt dużym, ale wśród białych ścian wydawał się ogromny. Przysiadł i rozłożył pióra na ogonie niczym wachlarz. Były jasne z czarnymi koniuszkami. Wszystko trwało ledwie ułamek sekundy, bo potem ptak ruszył prosto na mnie. Instynktownie wyciągnęłam ramię i trochę nieporadnie przysiadł mi na nadgarstku. Żółte pazury przeszły przez sweter, więc przytrzymywał się gołej skóry. Wymachiwał chaotycznie nakrapianymi skrzydłami, próbując utrzymać równowagę.
Przychodziło mu to z pewnym trudem, bo w jednej łapie coś trzymał. Była to zwinięta karteczka, którą teraz wyciągnął w moim kierunku w sposób jednoznacznie wskazujący, że jest przeznaczona dla mnie. Na wszelki wypadek wydał przy tym kilka rozkazujących terkotów, więc bez ociągania wyjęłam mu ją spomiędzy pazurów. Gdy tylko wykonałam polecenie, wzbił się na skrzydłach i wyfrunął drzwiami balkonowymi.
– Ale jak to… – Tato z otwartymi ustami śledził lot ptaka. – Przecież to pustułka!
Pośpiesznie wsunęłam karteczkę do kieszeni dżinsów, korzystając z tego, że tato w osłupieniu obserwował odlatującego ptaka.
– W miastach jest ich coraz więcej – powiedziałam, starając się, by zabrzmiało to, jakby pustułki każdego dnia wlatywały ludziom do mieszkań.
–Yyy… Tak, ale… ta tutaj musiała być oswojona. Miała obrączkę?
– Możliwe – odparłam. – Nie zdążyłam jej się dobrze przyjrzeć. – Nie miałam wątpliwości, że był to dziki ptak, którego nikt nie próbował tresować ani obrączkować, postanowiłam to jednak przemilczeć.
– Niesłychane – zdziwił się tato. – Najwyraźniej w mieście żyje znacznie więcej dzikich zwierząt, niż się powszechnie uważa. – A potem przypomniał sobie o mnie.
– Ale, Claro, przecież on cię podrapał!
Spojrzałam na swoją rękę. Rzeczywiście. Na grzbiecie dłoni miałam pojedyncze, głębokie draśnięcie, które nieznacznie krwawiło. Krwi nie było dużo, ale i tak mnie zmroziło. Nie mogłam się opędzić od myśli, że zeszłej jesieni od czegoś takiego wszystko się zaczęło. Dzikie zwierzę, cztery zadrapania kocim pazurem i kilka kropli ciepłej, czerwonej krwi w deszczowy poranek, kiedy właściwie powinnam być w szkole. Wciąż boleśnie żywe było wspomnienie ciężaru kociego ciała i wilgotnego, szorstkiego jak tarka języka, którym zlizywał moją krew, bym odtąd była jego częścią.
Tak poznaliśmy się z Kotem. Teraz większość czasu mieszka z nami przy Merkurego i choć doskonale orientuje się w moich sprawach i zwyczajach, i na każdym kroku przypomina mi, kto tu jest czyim panem (domyślacie się pewnie, jakie jest jego zdanie na ten temat), to nadal chadza własnymi drogami. Zwykle nie mam pojęcia, gdzie jest, chyba że akurat leży obok mnie i mruczy rozkosznie.
Sąsiadom powiedziałyśmy, że to norweski kot leśny i dlatego jest taki duży.
– Lepiej to przemyj – ostrzegł tato. – Na jesieni dostałaś chyba zastrzyk przeciwtężcowy?
– Tak, tak – uspokoiłam go i posłusznie poszłam do łazienki, żeby włożyć rękę pod zimną wodę. Przy okazji spojrzałam w lustro i nagle musiałam się przyjrzeć sobie nieco uważniej. Cztery pionowe ślady kocich pazurów, normalnie ledwie widoczne cienkie białe kreski, teraz wydały mi się większe i wyraźniejsze.
– Będę mogła tu przyprowadzać kota? – spytałam.
Tato się zawahał.
– Nie bardzo… – odparł. – Chyba że bardzo chcesz. Przypomnij mi, jak on się nazywa? Po prostu Kot?
– Uhm – potwierdziłam. Wiedziałam, że to nie jest najbardziej wymyślne imię dla zwierzęcia, ale żadne inne słowo nie pasowało tak doskonale do jego apodyktycznej natury i wielkiego, czarnego futrzanego kociego ciała.
– Pamiętaj tylko o klatce i kuwecie, kiedy będziesz chciała go tu przyprowadzić. Jeśli tylko nie pozwolisz mu wychodzić z mieszkania, to nie powinno być problemu.
Kot w klatce? Prędzej mi palma wyrośnie, pomyślałam. Szaleństwem byłoby w ogóle proponować mu coś takiego.
Zadrapanie szybko przestało krwawić. Pustułka skaleczyła mnie niechcący – w przeciwnym razie wbiłaby się głęboko wszystkimi czterema pazurami. Niełatwo było uniknąć tej drobnej rany, skoro musiała wylądować na jednej nodze.
– Boli?
– Nie – odparłam. – To nic takiego.
– Zrobię nam kakao – zaproponował – a ty w tym czasie możesz rozpakować swoje rzeczy. Wtedy będzie tu bardziej przytulnie…
Chyba zauważył, że nowy pokój nie podoba mi się tak bardzo, jak go zapewniałam. Nie jest głupi. Czasem bywa, ale rzadko. Dlatego teraz zmierzwił mi lekko włosy i próbował dodać otuchy:
– Spodoba ci się, zobaczysz.
Odczekałam, aż usłyszałam, jak krząta się w lśniącej nowością kuchni, i dopiero wtedy wyjęłam z kieszeni karteczkę. „PARK ELFÓW”, napisano dużymi drukowanymi literami. „Jutro. Godzinę przed zachodem słońca. Ścieżka północna, trzecia ławka przed bramą”. Na dole narysowana była główka zwierzęcia, które chyba miało być fretką. Zatem wiadomość nie była od cioci Isy, jak na początku sądziłam. Musiała ją jednak napisać jakaś zaklinaczka, bo kto inny wysłałby pustułkę w charakterze gońca. I znałam tylko jedną zaklinaczkę, której przyjacielem była fretka.
Po co Shanaia chciała się ze mną spotkać? Raczej nie wyglądała mi na osobę, która lubi pogaduchy i dziewczyńskie ploteczki. Musiało chodzić o coś ważnego.

2
Shanaia

– Powinna gdzieś tu być – powiedziałam i raz jeszcze spojrzałam na pomiętą kartkę. Mimo widocznych śladów po pazurach pustułki, wiadomość wciąż dało się przeczytać. Dużymi drukowanymi literami było napisane: „PARK ELFÓW”. I dalej: „Godzinę przed zachodem słońca. Ścieżka północna, trzecia ławka przed bramą”.
– Może przyszliśmy za wcześnie – zastanawiał się Oscar, przystając na moment, żeby Łapa mógł się wysikać pod krzewem berberysu. – Albo za późno. Czemu nie mogła napisać po prostu piętnaście po piątej, jak normalny człowiek? To znaczy, jeśli miała na myśli piętnaście po piątej…
– Bo to zaklinaczka – przypomniałam mu. – Dla niej liczy się czas odmierzany przez przyrodę, a nie mechanicznym miernikiem. – Choć musiałam przyznać, że trudno ocenić, kiedy dokładnie zajdzie słońce w taki dzień jak dziś, na początku lutego.
Park Elfów nie był najpiękniejszym miejscem na ziemi, wciśnięty pomiędzy tory kolejowe, starą masarnię i ogródki działkowe. I choć latem zieleni się tu kilka drzew, a na podwórkach przy altanach opalają się działkowicze, to teraz park wydawał się nieskończenie smutnym, błotnistym odludziem.
Ścieżki i rozdeptaną trawę pokrywały reklamówki, kartony po pizzy i puszki po piwie. Co prawda widać było, że ktoś ze służb komunalnych starał się pozbierać część śmieci do czarnych worków, ale na nic się to zdało, bo tuż za linią ławek wciąż leżały sobie w najlepsze.
– Tu nie ma żywej duszy. – Oscar się niecierpliwił. – Może już pójdziemy do domu?
– Przecież sam chciałeś iść – przypomniałam. – Tak bardzo ci zależało na spotkaniu z prawdziwą zaklinaczką.
– To prawda, i dalej myślę, że byłoby super. Ale tutaj nie ma żadnej zaklinaczki, prawda? To znaczy poza tobą.
– No tak, ja się oczywiście nie liczę…
– Daj spokój. Wiesz, co mam na myśli.
Spojrzałam raz jeszcze na ławkę, która musiała być trzecią od bramy. Ale wciąż nikogo na niej nie było. Nie wiem sama, co sobie wyobrażałam. Że Shanaia wyłoni się nagle z szarego lutowego powietrza, kiedy na moment odwrócę się plecami? Jeśli tak, to w każdym razie tego nie zrobiła.
– Zróbmy jeszcze jedno kółko – powiedziałam. – Tak dla pewności.
– Claro, ludzie mają większe ogródki niż ten park. Tutaj jej nie ma!
Jedna z reklamówek się poruszyła. Serce mi stanęło i pisnęłam przerażona.
– Co się dzieje?
Pokazałam palcem:
– Tam… ten worek…
Reklamówka szeleściła na wietrze, ale nie to zwróciło moją uwagę. Teraz także Oscar to zauważył. Ze sterty śmieci wychyliła się spiczasta główka. Biała, z oczami czerwonymi jak krew.
– To przecież ten… no, jak one się nazywają? – Szukał w pamięci nazwy. – Coś jak kuna.
– Fretka – powiedziałam i poczułam, jak wszystko we mnie zamarza od lutowego zimna. – To fretka Shanai…
Kucnęłam przy ławce i ostrożnie wyciągnęłam dłoń do fretki. Zwierzątko tylko otworzyło szeroko pyszczek i syknęło, pokazując wszystkie ostre jak igiełki zęby. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że poza śmieciami coś się jeszcze kryje w tych czarnych workach. Z potarganej skórzanej kurtki wystawała łopatka. Spomiędzy kartonów po mleku, pizzy i kubełków po popcornie prześwitywał kawałek nogi odzianej w dżins. Zobaczyłam też dłoń. Blade palce z długimi, pomalowanymi na srebrno paznokciami sterczały ze skórzanej rękawiczki z obciętymi palcami i nitami na kłykciach.
To Shanaia.

 
Wesprzyj nas