“Czarne flagi” to lektura obowiązkowa, nie tylko dla osób interesujących się Bliskim i Środkowym Wschodem. Joby Warrick ukazuje drogę twórcy Państwa Islamskiego od jordańskiego ulicznego alkoholika do jednego z najbardziej brutalnych dżihadystów na świecie.


Czarne flagi. Geneza Państwa IslamskiegoOd pijaka i pospolitego złodzieja do osoby numer dwa na liście terrorystów poszukiwanych przez CIA. Historia człowieka, który stoi za powstaniem Państwa Islamskiego, znanego jako ISIS. Jedna z najlepszych książek reporterskich o organizacji, której boi się cały świat.

Państwo Islamskie, ISIS, od blisko dekady sieje terror i zniszczenie na ogarniętym wojną domową terytorium Iraku i Syrii. Za jego powstaniem stał jeden człowiek. Kim tak naprawdę był Abu Musab az-Zarkawi? I co istotniejsze: czy można było go powstrzymać, zanim zyskał tak potężne wpływy?

Od pijaka i zwykłego złodzieja do osoby numer dwa na liście najbardziej poszukiwanych przez CIA terrorystów! W reportażu „Czarne flagi” laureat Nagrody Pulitzera Joby Warrick śledzi losy Zarkawiego, pierwszego przywódcy Państwa Islamskiego, od najwcześniejszych lat aż do amerykańskiej operacji, mającej na celu jego uśmiercenie. Jednocześnie odsłania kulisy ewolucji działań bojówek dżihadystycznych – od zamachów terrorystycznych na terenie Jordanii, poprzez próby zacieśnienia współpracy z Al-Kaidą, aż po utworzenie na terytorium Iraku zalążków dzisiejszego ISIS.

Warrick sięga do bezpośrednich relacji pracowników wywiadu jordańskiego czy amerykańskiego. Przyjmując w swojej narracji perspektywę głów państw i szefów agencji wywiadowczych, wydobywa z cienia tych, którzy przewidzieli urzeczywistnienie najbardziej ponurych scenariuszy i starali się im zapobiec. Ale nieustannie towarzyszy mu pytanie: kto i w którym momencie przegapił fakt przeobrażenia grupy dżihadystów w świetnie zorganizowaną armię?

***

Znakomicie nakreślone tło historyczne, perfekcyjny reporterski warsztat – «Czarne flagi» to lektura obowiązkowa, nie tylko dla osób interesujących się Bliskim i Środkowym Wschodem. Warrick ukazuje drogę Zarkawiego od jordańskiego ulicznego alkoholika do jednego z najbardziej brutalnych dżihadystów na świecie, jak również to, ile zawdzięczają mu bojownicy ISIS – nie tylko swoją ideologię, ale nawet kolor kombinezonów, które noszą więźniowie w filmach egzekucyjnych. Bojownicy z ISIS, jak wyjaśnia jeden z informatorów Warricka, są «synami Zarkawiego».
„The New Yorker”

Joby Warrick (ur. 1960) – amerykański dziennikarz, dwukrotny laureat Nagrody Pulitzera. Od 1996 reporter „The Washington Post”, zajmuje się tematyką bliskowschodnią, służbami bezpieczeństwa i ochroną środowiska.

Joby Warrick
Czarne flagi. Geneza Państwa Islamskiego
Przekład: Tomasz S. Gałązka
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 10 maja 2017
 
 

Czarne flagi. Geneza Państwa Islamskiego

Prolog

Amman, Jordania, 3 lutego 2015 roku

Nakaz egzekucji Sajjidy ar-Riszawi dotarł do głównego więzienia kobiecego w stolicy tuż po zapadnięciu zmroku. Polecenie wydał osobiście król Abd Allah II, będący wówczas z oficjalną wizytą w Waszyngtonie. Któryś z urzędników przekazał wiadomość do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a stamtąd trafiła ona do wydziału więziennictwa, gdzie spowodowała poruszenie. Praworządne egzekucje to złożone przedsięwzięcia, wymagające powzięcia szeregu kroków, jednak wola królewska była jednoznaczna: skazana miała stanąć na szafocie przed następnym wschodem słońca.
Naczelnik więzienia szybkim krokiem ruszył do celi, w której Ar-Riszawi siedziała od niemal dziesięciolecia i którą sama zamieniła w coś w rodzaju izolatki. Mająca obecnie już czterdzieści pięć lat osadzona, która dawno przestała być szczupła, większość czasu spędzała na oglądaniu telewizji lub lekturze popularnego wydania Koranu. Z nikim się nie widywała, a wszelkie przemyślenia kryła pod przetłuszczonym więziennym hidżabem, którego nigdy nie zdejmowała. Nie brakowało jej inteligencji, ale wydawała się wiecznie oderwana od wszystkiego, co działo się wokół. Gdy już wydano na nią wyrok śmierci i upływały kolejne miesiące czekania na egzekucję, podczas których z rzadka odwiedzał ją jej adwokat z urzędu, zawsze zadawała mu pytanie: „Kiedy wracam do domu?”1. W końcu i te odwiedziny ustały.
Teraz zaś, kiedy naczelnik więzienia poprosił ją, by usiadła, i wyjaśnił, że rankiem umrze, skinęła głową, godząc się z losem, ale nic nie powiedziała. Jeśli potem płakała, modliła się czy przeklinała, to nikt w więzieniu tego nie usłyszał2.
Nikogo też nie zdziwiło, że była gotowa na śmierć. W 2006 roku sędzia skazał Ar-Riszawi na powieszenie za rolę, jaką odegrała w najstraszliwszym zamachu terrorystycznym, do jakiego doszło w Jordanii – trzech równoczesnych atakach bombowych na hotele, w których zginęło sześćdziesiąt osób, a największą grupę ofiar stanowili goście weselni. Ona była tą szahidką, która przeżyła – osobliwą kobietą o grubych brwiach, zmuszaną do niezgrabnego pozowania telewizyjnym kamerzystom i demonstrowania kamizelki z materiałami wybuchowymi, której zapalnik zawiódł. Kiedyś wszyscy w Ammanie znali historię tej trzydziestopięcioletniej panny z Iraku, która zgodziła się wyjść za mąż za nieznajomego sobie człowieka, żeby stworzyć małżeństwo samobójców. Po zamachu wpadła w panikę – uciekła, błąkała się taksówką po północnych przedmieściach stolicy i nie zważając na swoje zbryzgane krwią ubranie i buty, dopytywała się przechodniów o drogę.
Od tamtego czasu minęło niemal dziesięć lat. Hotele odbudowano, nadano im nowe nazwy, a Ar-Riszawi zniknęła w otchłani jordańskiego systemu penitencjarnego. W więzieniu kobiecym Al-Dżuwajda otaczał ją nieco już przygasły rozgłos, była niczym cenny eksponat muzealny, którego jednak nikt już nie chce oglądać. Niektórzy starsi pracownicy państwowej policji bezpieczeństwa nazywali ją „kobietą Az-Zarkawiego”, nawiązując kpiąco do osławionego jordańskiego terrorysty, Abu Musaba az-Zarkawiego, który zlecił przeprowadzenie zamachów na hotele. Młodsi prawie zupełnie o niej zapomnieli.
I nagle, w ciągu miesiąca, wszystko się odmieniło. Jak się okazało, dawni podwładni Az-Zarkawiego wcale nie zapomnieli o Ar-Riszawi. Terroryści w ciągu lat zmienili szyld – teraz w Jordanii znano ich pod arabskim skrótem DA’ISZ, a w świecie pod angielskim skrótem ISIS, od Islamic State in Iraq and Syria, czyli Państwo Islamskie w Iraku i Syrii. W styczniu 2015 roku ISIS zażądało uwolnienia Ar-Riszawi, stało się to w chwili, kiedy Jordanią targał najpoważniejszy od wielu lat kryzys wewnętrzny. Odrzutowiec jordańskich sił powietrznych roztrzaskał się w Syrii, a jego młody pilot został schwytany przez bojowników ISIS. Ugrupowanie opublikowało zdjęcia przerażonego, niemal nagiego lotnika i szalejących z radości dżihadystów – niektórzy z nich byli wręcz gotowi wyściskać pilota, widząc w nim wielki dar zrzucony im z nieba przez Boga.
W Ammanie król, jego doradcy i szefowie służb bezpieczeństwa szykowali się na jeszcze gorsze wieści. Obawiali się, że pilot zostanie publicznie ścięty przez bojowników ISIS albo w najlepszym wypadku terroryści zażądają za jego uwolnienie straszliwej ceny.
ISIS powiadomiło o swojej decyzji w niezwykle drastyczny sposób – niespełna tydzień po katastrofie odrzutowca w domu schwytanego pilota zadzwonił telefon. Dzwoniący z komórki lotnika3 i mówiący z irackim akcentem nieznajomy mężczyzna przedstawił wyjątkowe żądanie bojowników:
– Chcemy naszą siostrę Sajjidę.
Żądanie to powtarzało się, obok kilku innych przedstawianych w nieustannie zmieniających formę i przeważnie jednostronnych negocjacjach. Wszystkie postulaty przesyłano dalej, do głównej siedziby Muchabaratu, jordańskiego wywiadu, gdzie lądowały na biurku brygadiera Abu Hajsama, postawnego czterdziestosiedmiolatka kierującego wydziałem walki z terroryzmem. Nawet w tej słynącej z brutalności agencji wyróżniał się on posturą ulicznego zawadiaki i twardym jak stal charakterem. Od lat wojował z Al-Kaidą oraz ISIS i jej kolejnymi wcieleniami, zasłynął tym, że podczas przesłuchań złamał niejednego z najwyżej postawionych ludzi tego ugrupowania. Sam Az-Zarkawi kilka razy trafił do pokoju przesłuchań Abu Hajsama, podobnie zresztą jak Sajjida Ar-Riszawi, kobieta, której uwolnienia domagało się teraz ISIS.
Poza granicami Jordanii żądanie to wydawało się bezsensowne. Ar-Riszawi nie przedstawiała żadnej wartości – ani jako bojowniczka czy przywódczyni, ani jako symbol. Uczestniczyła tylko w jednym zamachu terrorystycznym, który zresztą spaprała, nie była też żadną „kobietą Az-Zarkawiego”, nigdy nawet nie spotkała człowieka, który nakazał przeprowadzenie ataku. Gdyby ISIS nie zażądało jej uwolnienia, zapewne po cichu dożyłaby w więzieniu końca swoich dni, bo egzekucja byłaby wiecznie odraczana z braku istotnego powodu, by ją wykonać.
Jednak dla Abu Hajsama intencje terrorystów były całkowicie czytelne – przypominając o Ar-Riszawi, sięgali do początków swojej formacji, do czasów jeszcze przed powstaniem ISIS, przed wojną domową w Syrii, przed załamaniem się sytuacji w Iraku po obaleniu przez Amerykanów Saddama Husajna, czyli do wydarzeń, które przyczyniły się do powstania Państwa Islamskiego. Ba, nawet do czasów, kiedy świat nie słyszał jeszcze o terroryście nazwiskiem Az-Zarkawi. Agenci Muchabaratu usiłowali nie dopuścić do tego, by ekstremiści przejęli kontrolowany przez siebie obszar, ale przez własne błędy, a częściej wskutek błędnych rachub innych, nie udało im się to. Teraz dżihadyści Az-Zarkawiego ogłosili się samozwańczym państwem, którego roszczenia terytorialne dotyczyły też Jordanii, a Ar-Riszawi, nieudana szahidka, była na liście starych rachunków, które ISIS zamierzało wyrównać.
Żądając jej uwolnienia, ISIS przywoływało wspomnienie jednej z najstraszliwszych nocy w dziejach Jordanii, tragedię nie do zapomnienia dla ludzi z pokolenia Abu Hajsama, będących wówczas kapitanami wywiadu, śledczymi, szeregowymi policjantami; od tamtego czasu wielu z nich doszło w Muchabaracie do najwyższych stanowisk. Az-Zarkawi ugodził wtedy Jordanię w samo serce, a teraz bojownicy ISIS mający w ręku jordańskiego lotnika zamierzali uczynić to ponownie.

Abu Hajsam zapamiętał każdy szczegół zbrodni, za którą Ar-Riszawi została osądzona i skazana na powieszenie4. Pamiętał, jak się czuł tamtej nocy, pamiętał zapach krwi i dymu, jęki rannych. Najczęściej wspominał dwie dziewczynki.
Były to kuzynki z Ammanu, dziewięcio- i czternastolatka, o imionach Lina i Riham, które były na przyjęciu weselnym. Obie ubrano na biało, miały śliczne, drobne i blade twarzyczki, które wydawały się zupełnie spokojne. „Wyglądają jak aniołki” – pomyślał sobie wówczas.
Wciąż miały na sobie niemal identyczne koronkowe sukienki, które na wesele kupili im rodzice, i eleganckie buty do tańca. Jakimś cudem od szyi do czubka głowy żadna nie została nawet draśnięta. Gdy w tych pierwszych chaotycznych chwilach w szpitalu Abu Hajsam ujrzał je ułożone obok siebie na desce, pomyślał, że śpią. Może były ranne i nieprzytomne po narkozie? „Proszę, niech śpią” – modlił się.
A potem ujrzał ich straszliwe rany od odłamków. W chwili wybuchu dziewczęta na pewno stały i, tak jak wszyscy inni, krzyczały i klaskały, czekając na wejście młodej pary do sali balowej hotelu Radisson, rozświetlonego w ten chłodny listopadowy wieczór niczym cyrk na pustyni. Wyszczerzeni, wbici w wypożyczone fraki ojcowie młodych zajęli już miejsca na podeście, a dudnienie bębnów i dźwięk aerofonów arabskiej orkiestry zlały się w ryk tak donośny, że pracownicy recepcji musieli go przekrzykiwać. W tym momencie entuzjazm sięgnął szczytu, więc pewnie nikt nie zauważył dwóch postaci w ciemnych płaszczach, które przecisnęły się przez drzwi i wślizgnęły między rzędy wiwatujących weselników.
Najpierw był oślepiający rozbłysk, a potem zdawało się, że wszystko się wali: sufit, ściany, podłoga. Fala uderzeniowa wyrzuciła gości na górnych piętrach hotelu z ich łóżek, wyrwała grube szklane drzwi holu. Huk, po nim cisza i zaraz potem krzyki.
Choć wybuchła tylko jedna z bomb, to i tak zdemolowała salę balową. Setki stalowych kulek od łożysk, starannie i gęsto upakowane wokół rdzenia bomby, przeorały dekoracje, tace z jedzeniem, tapicerkę mebli, roztrzaskały drewniane stoły, rozniosły marmurowe okładziny. Siekły wieczorowe suknie i eleganckie torebki pań, marynarki i wykrochmalone koszule panów, a także białe, falbaniaste sukieneczki, jakie na przyjęcia zakładają małe dziewczynki.
Owej środy na początku listopada 2005 roku Abu Hajsam, podówczas kapitan, kończył właśnie kolejny długi dzień pracy. Dochodziła dziewiąta wieczorem, kiedy otrzymał pierwszą wiadomość o jakimś wybuchu w hotelu Grand Hyatt na drugim końcu miasta. Najpierw podejrzewano, że mogła eksplodować butla z gazem, zaraz jednak nadeszły meldunki o drugim wybuchu, w hotelu Days Inn, i jeszcze jednym – podobno najstraszliwszym – w Radissonie. Abu Hajsam dobrze znał ten ostatni budynek. Był to jeden z punktów orientacyjnych Ammanu, olśniewający jak na jordańskie warunki. Stał na wzgórzu, więc był dobrze widoczny z większej części miasta, w tym także z oddalonego o jakieś trzy kilometry gmachu, w którym pracował.
Pomknął do hotelu, przedarł się do wnętrza, przepychając się między ratownikami i zanoszącymi się płaczem ludźmi, którzy przeżyli. Zwłoki wywożono na hotelowych wózkach bagażowych i układano na podjeździe. W spowitej dymem i oświetlonej lampami awaryjnymi sali balowej ujrzał więcej ciał. Niektóre rozciągnięte w przypadkowych pozach, jakby cisnął nimi jakiś olbrzym. Innym brakowało pourywanych kończyn. Na strzaskanym podeście dostrzegł dwa skręcone ciała we frakach – byli to ojcowie pana i panny młodej, znajdowali się w pobliżu zamachowca i zginęli na miejscu.
Abu Hajsam zorganizował ekipy śledcze, które przez całą noc pracowały na miejscu zamachów, zbierając wszelkie pozostałości ładunków wybuchowych i strzępy ciał trójki zamachowców. Dopiero potem, w szpitalu, kiedy w prowizorycznej kostnicy stał nad drewnianym blatem, obezwładniły go koszmarne widoki tamtego wieczora – zmasakrowane ciała, dziesiątki rannych. Smród krwi i dymu. No i te dziewczynki, Lina i Riham, leżące nieruchomo w porozrywanych siekańcami sukienkach. Abu Hajsam, kochający ojciec, miał córeczki w ich wieku.
– Jak to możliwe, żeby ktoś o ludzkim sercu zrobił coś takiego? – zapytał na głos.
Dwa dni później pojawiła się wiadomość, że jeden z zamachowców, kobieta, przeżył i zbiegł z miejsca tragedii. Już następnego dnia Sajjida ar-Riszawi siedziała przed Abu Hajsamem.
Na pewno coś wiedziała, wszak była zaangażowana w tę tak istotną i dobrze zaplanowaną operację. Jaki był następny cel terrorystów? Jakie mieli plany, które realizowali być może właśnie w tej chwili?
– Nie wiem, nie wiem – tyle tylko potrafiła cicho wymamrotać, a i to nie zawsze. Powtarzała te słowa powoli, jakby odurzona.
Abu Hajsam błagał i groził, odwoływał się do jej sumienia, do religii, wzywał Boga. Mijały godziny i obawiał się, że są to godziny niesłychanie cenne. W pewnym momencie wrzasnął:
– Ależ ty masz wyprany mózg! Czemu kryjesz tych, którzy cię do tego nakłonili?!
Nie udzieliła żadnych użytecznych informacji, ani wtedy, ani później, po procesie i wyroku. Wówczas jednak Abu Hajsam wiedział już, kto stał za tymi zamachami, wszyscy w Muchabaracie znali jego tożsamość, jeszcze zanim pojawiło się nagranie, w którym główny winowajca chełpił się atakami i brał za nie odpowiedzialność. Wszystko wskazywało na Az-Zarkawiego: koordynacja ataków następujących jeden po drugim w ciągu dziesięciu minut; wykorzystanie zamachowców samobójców zaopatrzonych w ładunki składające się z heksogenu tak czystego, jakby pochodził z dostaw dla wojska, oraz zastosowanie wielkiej ilości luźnych kawałków metalu, aby spowodować jak największą jatkę. A już najbardziej wymowny był sam dobór celów – zwykłe hotele, gdzie w każdy wieczór wystrojona ammańska klasa średnia tłoczyła się w wynajętych salach, by świętować czyjś ślub czy rocznicę. Żaden generał ani funkcjonariusz wywiadu nie pojawiłby się raczej w holu Radissona o dziewiątej wieczorem w dzień powszedni, zawsze natomiast przebywały tam dziesiątki Jordańczyków desperacko kultywujących rytuały normalnego życia w kraju sąsiadującym ze strefą walk.

Cechy te, podobnie jak głos z nagrania, bezsprzecznie można było przypisać Az-Zarkawiemu, człowiekowi, którego pracownicy Muchabaratu znali aż za dobrze. Kiedy doszło do tych zamachów, kierował wyjątkowo groźną siatką terrorystyczną, znaną jako Al-Kaida w Iraku. Jednak Jordańczycy znali go jeszcze z czasów, kiedy był zwykłym opryszkiem, który rzucił naukę w liceum i słynął z zamiłowania do bijatyk oraz ostrego picia. Obserwowali go, kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych powędrował do Afganistanu, by walczyć z komunistami, a potem wrócił stamtąd jako zahartowany w boju fanatyk religijny. Po pierwszej próbie zamachu terrorystycznego trafił do jednego z najcięższych więzień Jordanii, z którego wyszedł jeszcze twardszy, i na dodatek miał się okazać wybitnym przywódcą.
Po wyjściu Az-Zarkawiego na wolność wśród ludzi usiłujących go nakłonić do zmiany poglądów znalazł się także Abu Hajsam. Był ostatnim oficerem wywiadu, który się z nim spotkał w 1999 roku, nim pozwolono mu na zawsze opuścić kraj. Znów udał się do Afganistanu, gdzie – jak przypuszczali Jordańczycy – nic już nie zdoła wskórać, co najwyżej czeka tam na niego płytki grób.
Tymczasem nastąpił najbardziej nieprawdopodobny splot okoliczności – zamachy z 11 września, po których Amerykanie wylądowali w Afganistanie, by rozprawić się z terrorystami z Al-Kaidy i goszczącymi ich talibami. Poza służbami wywiadowczymi mało kto słyszał wtedy o Az-Zarkawim i to dopiero Waszyngton uczynił zeń supergwiazdę wśród terrorystów, oznajmiając światu w 2003 roku, że to właśnie ten zagadkowy Jordańczyk stanowił ogniwo łączące dyktaturę Saddama z organizatorami zamachów z 11 września 2001 roku. Nie była to prawda, ale kiedy 20 marca 2003 roku Amerykanie zaatakowali Irak, ów wylansowany przez nich samych i hojnie też sponsorowany terrorysta zyskał swoje pole walki, sprawę, której mógł się oddać, a wkrótce także tysiące ludzi gotowych pójść za nim. Na przestrzeni trzech burzliwych lat organizował kolejne fale barbarzyńskich ataków na szyickich cywilów w ich meczetach, szkołach i na bazarach, z rozmysłem pchając Irak na skraj religijnej wojny domowej. Wprowadził nową, przerażającą metodę terroru, polegającą na odcinaniu zakładnikom głów, filmowaniu egzekucji i rozsyłaniu straszliwych ujęć w świat za pomocą internetu. Po drodze brutalnie zaatakował też ojczystą Jordanię i walnie przyczynił się do tego, że amerykański blitzkrieg w Iraku przerodził się w najkosztowniejszą kampanię, jaką Stanom Zjednoczonym przyszło stoczyć od czasu wojny wietnamskiej.

 
Wesprzyj nas