„Georgia” to pełna zmysłowego piękna powieść z gatunku fikcji historycznej opowiadająca o relacji wybitnej malarki Georgii O’Keeffe i Alfreda Stieglitza, legendy amerykańskiej fotografii. Nowojorskie środowisko artystyczne w okresie dwudziestolecia międzywojennego, wielka sztuka i wielka miłość to jej główne składniki.


GeorgiaMożna powiedzieć, że powieść „Georgia” powstała dzięki ponadczasowej sile sztuki Georgii O’Keeffe. Gdy powieściopisarka Dawn Tripp natrafiła na wystawę obrazów tej malarki w Muzeum Sztuki Amerykańskiej w Whitney poczuła fascynację i olśnienie, o czym pisze we wstępie do książki. Postanowiła dowiedzieć się kim była ich autorka, jak wyglądały koleje jej artystycznego i prywatnego życia.

To wiarygodna historia, bo obrazy O’Keeffe mają w sobie to coś, co nie pozwala wymazać ich z pamięci, gdy się je już raz zobaczy. Po niemal stuleciu od stworzenia wielu z nich wciąż emanują niezwykłym magnetyzmem, jest w nich zawarta potężna dawka pewności siebie, oryginalność, która z upływem czasu nie została zatarta poprzez dokonania twórców następnych pokoleń. Dojście do wniosku, że stworzyła je osoba, która nie mogła należeć do przeciętnych, nie zajmuje wiele czasu.

I rzeczywiście, życiorys Georgii O’Keeffe do zwyczajnych nie należy. Niemożliwym byłoby też rozpatrywanie go rozdzielnie z losami Alfreda Stieglitza, wybitnego amerykańskiego fotografika i popularyzatora fotografii. Tych dwoje pociągnęła ku sobie pasja do sztuki, mieli też odwagę powiązać swoje prywatne losy, choć wiązało się to z trudnościami i ostatecznie także ze skandalem.

Dla Stieglitza, fotografa, ale też marszanda i mentora innych artystów, młodsza o 23 lata Georgia była początkowo tylko jednym z twórców, jakich prace prezentował w swojej nowojorskiej galerii. Jednak, już na etapie wymiany korespondencji, zanim jeszcze się spotkali, nawiązała się między nimi szczególna nić porozumienia, przekształcona następnie w głębokie uczucie. Uznany fotograf pozostawał pod wrażeniem złożonej osobowości znacznie młodszej artystki. –Nie ma ciebie jednej – mówi do Georgii w powieści. – Jest ta zagadkowa i ta milcząca, ta nieufna i ta silna. Ten zbiór cech stał się dla niego źródłem obezwładniającej fascynacji.
Georgia O’Keeffe - Jimson weed 3 | 1936
Stieglitz od samego początku wierzył w wielki talent Georgii. Nawet wówczas, gdy z braku środków malowała na najtańszych dostępnych papierach i nie miała dość pieniędzy, by dobrze zabezpieczyć swoje dzieła na czas przesyłki do Nowego Jorku, przekonywał ją – nie bez racji – że to tylko chwilowe trudności, a jej miejsce jest pośród największych malarzy amerykańskich. Starał się też zapewnić jej przestrzeń i możliwości rozwijania talentu, przedkładał go nad ich związek zdając sobie sprawę z tego, jak wiele znaczy dla Georgii wyrażanie siebie na płótnach.

Ich miłość, spektakularna, niemożliwa do powstrzymania, wpadła w pułapkę sztuki, choć przecież to właśnie od niej się zaczęła. Dawn Tripp opisując ją, nieuchronnie wydobywa też pewien egoistyczny rys z postaci Georgii O’Keeffe, dla której sztuka ważniejsza była od wszystkiego, a wybitny talent absorbował uczucia, czyniąc z nich motor napędowy do tworzenia kolejnych dzieł, nie dając jednak wiele w zamian oddanemu partnerowi. Czytając tę powieść można sobie wręcz zadać pytanie czy bycie nieprzeciętnym, wizjonerskim artystą zawsze oznaczać musi całkowite skupienie tylko na swojej twórczości, która nie zniesie konkurencji w postaci nawet najsilniejszego uczucia.

Dawn Tripp portretując Georgię sięgnęła do publikacji akademickich i popularnonaukowych tekstów omawiających jej życie i twórczość, czytała biografie i artykuły. Z punktu widzenia czytelnika wydaje się jednak, że najistotniejszy wpływ na kształt powieści i jej wydźwięk miała korespondencja O’Keeffe i Stieglitza, w toku powieściowej narracji częstokroć cytowana przez pisarkę dosłownie, pozwalająca uchwycić najbardziej ulotne cechy charakteru i temperamentu malarki.
Alfred Stieglitz - portret Georgii O’Keeffe | 1918
W swoich listach O’Keeffe jawi się jako kobieta o niesamowitej pasji, niezwykłej inteligencji i silnym pędzie twórczym. Z jej listów bił ten sam żar, który widziałam na jej abstrakcjach, ale który zupełnie przeczył wizji O’Keeffe, jaką miałam dotąd: chłodnej i opanowanej nestorki z Południowego Zachodu, osoby trzymającej cały świat na dystans – twierdzi Dawn Tripp. Ów żar nie znika z kart powieści ani na chwilę. Postać Georgii tak pieczołowicie odtworzona przez pisarkę jest namiętna we wszystkim co robi. Bardzo dobrze wie czego chce, ryzykując rozumie stawkę o jaką gra i nie udaje się jej uniknąć obaw, ale te nie powstrzymują jej od działania, od sięgania po to, co pozostaje w kręgu jej pragnień.

A trzeba przyznać, że Georgia O’Keeffe stawiała sobie poprzeczkę bardzo wysoko. –Już jesienią 1915 roku, gdy zaledwie kilku modernistycznych malarzy miało odwagę odkrywać ten nowy język sztuki współczesnej, dwudziestosiedmioletnia wówczas O’Keeffe tworzyła radykalnie abstrakcyjne dzieła. Jej abstrakcje z tamtego okresu – tak zresztą jak i te, które tworzyła później – to ambitne, niesamowite dzieła skupione na kolorze i formie, wyrażające i budzące emocje, a przy tym oszałamiająco oryginalne – pisze Dawn Tripp.

Pozwala też czytelnikowi, cytując krytyków oceniających na początku XX wieku prace malarki, zobaczyć jej twórczość w aktualnym wówczas kontekście społecznym i obyczajowym, zamykającym twórcę-kobietę w ściśle określonych ramach wyznaczanych przez płeć i przypisywane jej cechy. Na takim tle artystyczne decyzje Amerykanki i jej nieprzejednane poglądy wydają się jeszcze bardziej śmiałe.

malarskie metafory, intrygująca subtelność, pieszczą wyobraźnię czytelnika rozpościerając przed jego oczami scenerie wypełnione twórczym napięciem

Język, którym Dawn Tripp posługuje się przywołując losy swojej bohaterki, sprostał tematowi: malarskie metafory, intrygująca subtelność, pieszczą wyobraźnię czytelnika rozpościerając przed jego oczami scenerie wypełnione twórczym napięciem. Kusząco prezentuje się na kartach „Georgii” Nowy Jork w okresie dwudziestolecia międzywojennego wraz z całym swoim środowiskiem artystycznym i panującym w nim fermentem, przyciąga uwagę także psychologiczny rys postaci.

„Georgia” na tle innych powieści biograficznych wyróżnia się starannością w ujęciu tematu, rzetelnym i drobiazgowym opracowaniu portretów bohaterów przy jednoczesnej przejrzystości tekstu, tak samo czytelnego dla miłośnika sztuki, jak i każdej osoby ceniącej inspirującą literaturę. Tomasz Orwid

Dawn Tripp, Georgia. Powieść o Georgii O’Keeffe, Przekład: Maria Smulewska, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 25 kwietnia 2017
 

Georgia

Dawn Tripp
Georgia. Powieść o Georgii O’Keeffe
Przekład: Maria Smulewska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 25 kwietnia 2017
 

Od autorki

Georgia to powieść zainspirowana biografią amerykańskiej malarki Georgii O’Keeffe, a w szczególności jej związkiem z Alfredem Stieglitzem.
Na historię O’Keeffe natrafiłam dzięki jej obrazom, a właściwie głównie dzięki jej abstrakcjom, które miałam okazję zobaczyć w 2009 roku w Muzeum Sztuki Amerykańskiej w Whitney. Wystawa ta okazała się dla mnie prawdziwym objawieniem. Zawsze podziwiałam dzieła O’Keeffe, ale – jak pewnie wiele osób – miałam ją dotąd za malarkę figuratywną. Znałam jej olbrzymie kwiaty, krowie czaszki, krajobrazy Południowego Zachodu. Tymczasem na wystawie w Whitney z każdym kolejnym obrazem zaczynałam zupełnie na nowo rozumieć O’Keeffe i jej malarstwo.
Już jesienią 1915 roku, gdy zaledwie kilku modernistycznych malarzy miało odwagę odkrywać ten nowy język sztuki współczesnej, dwudziestosiedmioletnia wówczas O’Keeffe tworzyła radykalnie abstrakcyjne dzieła. Jej abstrakcje z tamtego okresu – tak zresztą jak i te, które tworzyła później – to ambitne, niesamowite dzieła skupione na kolorze i formie, wyrażające i budzące emocje, a przy tym oszałamiająco oryginalne. Olśniewające. Kim była ta kobieta, ta artystka, która stworzyła takie obrazy? I dlaczego nie została doceniona za życia jako wybitna malarka abstrakcyjna?
Na wystawie w Whitney dzieła O’Keeffe pokazano razem z fotografiami Alfreda Stieglitza, które układają się w portret artystki rozciągający się na dobre dwadzieścia lat: zdjęcia jej rąk, twarzy, ciała – czasem ubranego, czasem nie. Znalazły się tam również fragmenty listów, które O’Keeffe i Stieglitz pisali do siebie w latach 1916–1946. Język tej korespondencji jest zaskakująco intymny, szczery, złożony. W swoich listach O’Keeffe jawi się jako kobieta o niesamowitej pasji, niezwykłej inteligencji i silnym pędzie twórczym. Z jej listów bił ten sam żar, który widziałam na jej abstrakcjach, ale który zupełnie przeczył wizji O’Keeffe, jaką miałam dotąd: chłodnej i opanowanej nestorki z Południowego Zachodu, osoby trzymającej cały świat na dystans.
Przez kilka tygodni po wystawie czytałam kolejne biografie O’Keeffe i uderzyło mnie, że choć wszystkie powtarzały właściwie te same główne wydarzenia z jej życia, było w nich bardzo dużo rozbieżności i bardzo różnie interpretowano kobietę kryjącą się za tą ikoną kultury. To mnie zafascynowało. Już na wczesnym etapie pracy zrozumiałam, że centralnym konfliktem w związku O’Keeffe ze Stieglitzem była walka o jej image jako artystki i „branding” jej prac. Choć dla niej pasja – zarówno w rozumieniu twórczym, jak i erotycznym – stanowiła główne źródło inspiracji, malarka zdecydowanie sprzeciwiała się czytaniu jej dzieł przez pryzmat ściśle genderowy. Z czasem udało jej się przedefiniować siebie jako artystkę, przekazać światu własną wizję siebie. Mimo że przez całe życie odwoływała się do form abstrakcyjnych jako swojego malarskiego słownictwa, krytyczne przyjęcie jej wczesnych abstrakcji i sprowadzanie ich rozumienia do kwestii płci miało na nią olbrzymi wpływ i sprawiło, że bardzo niechętnie wystawiała swoje czysto abstrakcyjne prace, które są przecież jednymi z najbardziej innowacyjnych i oryginalnych dzieł namalowanych przez jakiegokolwiek dwudziestowiecznego artystę – mężczyznę czy kobietę.
Zaintrygował mnie język, jakim za życia O’Keeffe opisywali i określali jej dzieła krytycy – w większości mężczyźni. Jest to język zamykający ją w ramach genderowych, język, który nadal ogranicza nasze rozumienie jej dorobku i jego wpływu. Do napisania tej powieści pchnęła mnie fascynacja nie tylko życiem O’Keeffe, ale także wyzwaniami, z jakimi zmagają się kobiety wybitne w każdej dyscyplinie. Te tematy stanową trzon mojej opowieści.
Poza obrazami O’Keeffe oraz fotografiami Stieglitza na pierwszych etapach pracy nad powieścią ważne były dla mnie także następujące pozycje: biografia autorstwa Roxany Robinson Georgia O’Keeffe; Full Bloom: The Art and Life of Georgia O’Keeffe pióra Hunter Drohojowskiej-Philp; oraz O’Keeffe and Stieglitz Benity Eisler.
Barbara Buhler Lynes, historyk sztuki, profesor i kustosz Muzeum Georgii O’Keeffe w Nowym Meksyku, jest ogólnie uznawana za wybitną znawczynię sztuki i biografii artystki. Jej opracowania i wnikliwe zrozumienie tematu niezwykle mi pomogły. Polecam wszystkie jej teksty o O’Keeffe, ale trzy z jej dzieł były dla mnie szczególnie ważne przy pracy nad moją książką: Georgia O’Keeffe: Catalogue Raisonné; O’Keeffe’s O’Keeffes; oraz O’Keeffe, Stieglitz, and the Critics, 1916–1929. W ostatniej z wymienionych tu pozycji Lynes szczegółowo analizuje wpływ krytyki wczesnych prac O’Keeffe na to, jak przedstawiała ona siebie i swoją sztukę.
Gdy byłam już na etapie trzeciego szkicu powieści, ukazała się drukiem korespondencja O’Keeffe i Stieglitza, której zgodnie z wolą artystki nie udostępniano przez dwadzieścia lat po jej śmierci. Listy te opublikowano pod tytułem My Faraway One: Selected Letters of Georgia O’Keeffe and Alfred Stieglitz: Volume One, 1915–1933, a zredagowała je Sarah Greenough. Okazały się dla mnie niezwykle przydatne w uściślaniu chronologii wydarzeń oraz uwypukliły pewne podstawowe elementy ich relacji małżeńskich i artystycznych – ich mocną więź oraz przepływ idei między nimi, ale jednocześnie dały mi wgląd w burzliwe chwile tego związku i targające nimi emocje.
W swojej powieści próbowałam uchwycić ducha tych dwojga wybitnych artystów poprzez wyobrażenie sobie dialogu między nimi i innymi osobami z kręgu ich przyjaciół, rodziny i znajomych. Listy, dialogi i sceny w mojej książce są wymyślone. Jest to powieść z gatunku historical fiction, czerpałam więc inspirację z prawdziwych wydarzeń i listów O’Keeffe i Stieglitza, jak również z biografii obydwojga artystów, wywiadów z O’Keeffe, wykładów, które wygłosiła, katalogów i innych tekstów autorstwa O’Keeffe i Stieglitza. Czasami wykorzystywałam dosłowne fragmenty z tych źródeł w dialogach albo w przemyśleniach Georgii. Rzadziej decydowałam się na zamieszczenie w dialogach lub narracji krótkich wyimków listów i tekstów innych osób. Jeśli urywki z recenzji sztuki O’Keeffe ujęte są w cudzysłowy, oznacza to, że są to dokładne cytaty. To, że wykorzystuję źródła historyczne i odnoszę się do rzeczywistych wydarzeń, nie zmienia jednak fikcyjnego charakteru tej powieści.

część I

Nie kocham cię już tak jak kiedyś w oślepiającym pędzie tamtych dni. Sam czas zdawał się wtedy płonąć, przepełniał go ogień naszych ciał. Twoje palce we mnie, twoje usta na mojej szyi, piersiach, udach. Metaliczny zapach ciemni, słodka woń potu i oleju lnianego, plama kakao na stole. Wszystko było wtedy zbite w jedno – sztuka, seks, życie – zmieszane w barwę idealną. Każdy cień był namacalny, miał swój kształt i ton. Twój melonik, lśniąca ołowiowa biel pustego płótna, gotowe tubki farby, mój szlafrok na podłodze, ty nade mną, światło migoczące na twoich rozgrzanych ramionach. Nie odrywałeś ode mnie wzroku. Gdy mnie dotykałeś, poruszałeś się tak blisko – tak blisko, tak szybko i głęboko.
Już cię tak nie kocham. Moje dłonie są chłodne, przeszłość stworzona na nowo, spakowana. Tylko czasami, gdy nagle w nocy poruszy się powietrze, znów to czuję – ciepło twojego spojrzenia na moich zamkniętych powiekach. Wciąż. To uczucie, że zaraz znów wejdziesz.

I
1979, Abiquiu, Nowy Meksyk

Kupiłam ten dom dla tych drzwi. Sam budynek był zupełną ruiną, ale po prostu musiałam mieć te drzwi. Przez wszystkie te lata malowałam je wiele razy i na różne sposoby: abstrakcyjnie, figuratywnie, na niebiesko, czarno i brązowo. Malowałam je w gorącą zieleń lata, w martwej ciszy zimy, z mijającymi je chmurami, z opadającym pojedynczym żółtym liściem. Otwarte namalowałam je tylko raz. Tuż przed tym, jak umarł. Na każdym obrazie potem były już zamknięte.
To nie jest opowieść miłosna. Gdyby tak było, mielibyśmy tę samą, jedną opowieść. Ale on miał swoją, a ja swoją. Twierdził, że wszystko zaczęło się od kilku abstrakcji węglem, które zrobiłam w 1915, zanim jeszcze go poznałam. Miałam wtedy dwadzieścia siedem lat. Byłam biedną nauczycielką, którą przy życiu trzymała jedynie bezlitosna pasja – sztuka. Pewnego wieczoru odsunęłam od siebie wszystko, czego nauczono mnie o sztuce, zamknęłam się w pokoju i rozłożyłam na podłodze wielkie arkusze papieru i węgiel. Pamiętam zimny oddech nocy wdzierającej się przez okno, gdy z kawałka węgla w mojej dłoni przelewały się na papier kolejne kształty.
Kiedy skończyłam, zwinęłam szkice i wysłałam je do Nowego Jorku. Moja przyjaciółka Anita Pollitzer zaniosła je pokazać Stieglitzowi w jego galerii. Kiedy je zobaczył, powiedział: „Od dawna nie widziałem w 291 niczego tak czystego, pięknego i szczerego”.
Wiedziałam, kim jest – wszyscy wiedzieli. Nawet go kiedyś przedtem spotkałam, ale on tego nie pamiętał. Był ojcem nowoczesnej fotografii. Ikoną sztuki amerykańskiej. Przełomowe wystawy Alfreda Stieglitza pokazały Nowemu Jorkowi dzieła Picassa i Matisse’a. Choć sam był genialnym fotografem, najbardziej znany był dzięki karierom artystów, których „stworzył”. Napisałam do niego do 291 i spytałam, co takiego widzi w moich rysunkach. Odpisał, że chciałby pokazać moje prace, że mam wysłać mu ich więcej. Nasze listy przemierzały kraj w tę i we w tę. Każdego ciężko zarobionego dolara wydawałam na pędzle, papier i farby. Opowiadał tę historię przez lata, w kółko i w kółko, aż stała się moją Historią: te węgle, chwila, gdy mnie odkrył, nasza korespondencja. Mówił, że czekał na mnie od dawna. Że zawsze wiedział, iż muszę gdzieś tam istnieć. Stieglitz potrafił władać słowami z niesamowitą siłą. I dlatego właśnie to jego wersja naszej historii zwyciężyła.
– Staniesz się legendą – powiedział mi kiedyś.
Roześmiałam się.
– Naprawdę – zapewnił mnie. – Już to widzę. To już jest w tobie.
Legenda. Lubił to słowo.
Wierzył we mnie. Nie podarował mi wielkości, ale jego wiara w moje wczesne prace dała mi przestrzeń, by tę wielkość osiągnąć. Wiedział o tym już wtedy i być może w głębi duszy wiedział też, że aby naprawdę stać się legendą, będę musiała go opuścić.

Nocą w Nowym Meksyku powietrze jest rześkie. Minęło tyle lat. Straciłam już wzrok, lecz ten widok wyrył mi się w sercu na zawsze. Pod moim oknem srebrna droga wije się niczym lina, potargane czupryny topól, rzeka w dolinie, w oddali majaczą wzgórza. Kształty świata są niczym cienie. Smukłe kontury, lśniące kreski. Świeci księżyc, rozcina noc na oścież.

W wersji Stieglitza jest też ziarno prawdy – historia mojej sztuki w jego życiu rozpoczęła się w chwili, gdy odwinął tamte rysunki węglem. Ale moja wersja naszej opowieści zaczęła się dopiero ponad rok później. Uczyłam wtedy jeszcze w małym college’u w Teksasie. Wysyłałam mu swoje prace. W naszych listach zaczęła się pojawiać ta dziwna intymność.
Pod koniec maja 1917 roku Stieglitz napisał, że zorganizował małą wystawę moich akwareli i rysunków węglem. Moja pierwsza wystawa. I ostatnia w 291. Zamykał właśnie galerię. Wojna. Czytałam te słowa i serce mi zamarło. Dałabym wszystko, żeby tylko zobaczyć swoje prace na tych ścianach.
Przez trzy dni chodziłam z jego listem w kieszeni. Potem w niedzielę poszłam do domu kierownika banku i ubłagałam go, żeby otworzył placówkę i pozwolił mi wyjąć z konta ostatnie dwa tysiące dolarów. Na bilet z Teksasu do Nowego Jorku.
Nie uprzedziłam Stieglitza, że przyjeżdżam.

II
Maj 1917, Nowy Jork

291. Nagie ściany. Nic już na nich nie ma. Stoję w progu, a on podnosi wzrok i rozpromienia się na mój widok, jego twarz aż łagodnieje z radości.
– Georgia!
Odprawia dwóch ludzi, z którymi rozmawiał.
– Przyjechałaś. Taki kawał drogi – zachwyca się. – Nie miałem pojęcia, że wybierasz się do Nowego Jorku.
– Wiem. Powinnam ci była powiedzieć.
– Zdjęliśmy twoją wystawę dwa dni temu. Tak mi przykro.
Ma ciemne oczy, świdrujące spojrzenie zza wygiętych okularów. Czai się w nich wewnętrzny ogień. Jego włosy są gęste, dzikie, siwiejące w stalowy odcień. Ma pięćdziesiąt parę lat. Prawie dwa razy tyle co ja.
– Gdzie się zatrzymałaś? – pyta.
– U znajomej. Niedaleko Teachers College.
Nie odrywa wzroku od mojej twarzy.
– Zaczekaj – mówi. Idzie na zaplecze i wraca z dwoma moimi obrazami. – Siadaj. – Wskazuje mi krzesło.
Kręcę głową.
– Wolę stać.
Zamiera.
– Ale nie pójdziesz sobie?
– Jeszcze nie.
– Dobrze.
Zaczyna wieszać moje obrazy, jeden po drugim. Moje akwarelowe nieba, węglowe kaniony ze zgarbionymi kształtami krów, ponumerowane błękity. Wiesza je dokładnie tak, jak wisiały podczas wystawy. Ta pewność, z jaką się z nimi obchodzi. Prorok. Wieszcz. Gigant świata sztuki. Obrazoburca. Gorąco mi. To pomieszczenie jest takie małe. Czuję strużki potu spływające po moim ciele. Sucho mi w gardle. Mam rozpalone dłonie.
Jest żonaty, mówię sobie. Żona. Córka. Jesteś jego artystką. Niczym więcej.
Przypomina mi się pewien dzień w lutym. Jego listów przybywało – czasami aż pięć na tydzień. Zaczęłam się bać każdego kolejnego. A jeszcze bardziej przerażała mnie ta niecierpliwość, ten głód, który mnie męczył przed każdą następną kopertą. Tamtego dnia, kiedy miałam wolną godzinę między lekcjami, zamiast popędzić na pocztę zobaczyć, co mi przysłał, zmusiłam się do tego, żeby tam nie pójść. Kupiłam za to pudełko naboi, wzięłam strzelbę i jakieś stare puszki, wyszłam na równinę, porozrzucałam puszki na ziemi i strzelałam do nich z taką zaciekłością, jakbym w ten sposób mogła wybić w sobie ten głód…
Teraz w 291 Stieglitz mija mnie szybkim krokiem. Ściany galerii nie są już puste jak jeszcze przed chwilą, gdy przyszłam. Sala ożyła. Jeden z obrazów wisi krzywo. Podchodzi do niego i ostrożnie poprawia krawędź ramy, żeby wisiała dokładnie tak, jak on tego chce. I już gotowe. W sali jest bardzo cicho. Słońce przedziera się przez świetliki, pada na podłogę. Stieglitz odwraca się w moją stronę.
– Spójrz – mówi. Patrzę powoli na ściany, na moje obrazy. – Szkoda, że nie przyjechałaś wcześniej. Gdybyś tylko widziała, jak one ich zaskoczyły. Ile razy myślałem sobie: dlaczego jej tu nie ma? – Głos mu zadrżał.
Między nami to nienazwane, palące coś.
Parskam śmiechem, brzmi to dziwnie, ale przynajmniej czar pryska i między nami znów wszystko jest lekkie jak to światło. Jestem światłem, a on jest tylko człowiekiem. Idę obok niego. Obchodzimy salę, patrzymy na moje obrazy. Zatrzymujemy się przy kanionie Palo Duro – złote zbocza, puszyste chmury, w prawym górnym rogu mokre niebieskie niebo.
– Tamta okolica zupełnie nie przypomina Nowego Jorku, prawda? – mówi. – A ty ją kochasz.
– Niebo jest tam wielkie. Te odległości. Nie do opisania. Przypomina mi Sun Prairie.
– To w Wisconsin?
– Tak. Tam się urodziłam.
Bezkresne pola zbóż, pszenicy. Ale to niebo kochałam najbardziej, jego wspaniały, kapryśny żar. Po skończonej pracy na farmie nie miałam nic do roboty, szwendałam się więc bez końca pod tym niebem.
Utknęliśmy przed obrazem kanionu. Stoimy tak blisko, że wystarczyłoby wyciągnąć palce, a dotknęłabym tego miejsca na jego rękawie, gdzie nadgarstek znika w mankiecie.
– Ważne, żebyś częściej pracowała z olejami – mówi. – Będziesz musiała popracować nad olejami… Rozumiesz to chyba.
– Oleje są takie uparte. Nie zawsze je lubię.
Śmieje się.
– Jeszcze je polubisz.
Przyszłość. To o niej mówi.
Cytuje krytyków, fragmenty recenzji. Rozpoznaję je. Przesłał mi je przecież i choć nie potrafiłam się zmusić, żeby je tak naprawdę przeczytać, niektóre jego słowa brzmią już znajomo: wygnanie, ubóstwo, płynność, uniesienie, mistyka i ta zmysłowa kreska.
Mam świadomość, że stoi blisko – tak blisko, że to się robi aż niebezpieczne.
– Chcę ci zrobić zdjęcie. Z obrazami – mówi nagle. – Mogę?
Odpowiadam skinieniem. Idzie na zaplecze i wraca z aparatem i statywem.
– Stań tutaj. – Wskazuje jeden z moich błękitów. – Przed tym. Nie, nie z boku. Niech będzie za tobą. Jako twoje tło.
Pięć centymetrów w lewo, dziesięć do przodu, centymetr do tyłu. Wie, czego chce.
– Nie, mniej. Broda w tę stronę. Tak. Idealnie. – Znika za aparatem, chowa się pod zniszczoną czarną zasłonką. – Patrz tutaj. – jego głos wypełza stamtąd, jakby zupełnie nie należał do niego. Jest teraz niższy, bardziej miękki, płynie ku mnie z obiektywu.
Czuję go. Czuję, jak na mnie patrzy, czeka, tam, po drugiej stronie aparatu. Cisza w sali ciężka od oczekiwania na zmianę światła, aż będzie padało tak, jak on tego chce; na taki wyraz mojej twarzy, jakiego on sobie życzy. Będzie czekał, póki nie dostanie tego, czego chce.
– Aha – słyszę. – Tak. Nie wiem, o czym myślisz, ale trzymaj się tej myśli. Nie ruszaj się. Nie mrugaj. Nie oddychaj.
Zgrzyta migawka. Liczę. Liczę. To tak długo trwa. Choć na swój sposób przyjemnie jest tak się zupełnie nie ruszać. Zamrzeć jak kamień. Gdzieś tam głęboko pod skórą serce wali mi tak głośno, że jestem pewna, że i on to słyszy. Czuję na sobie jego wzrok, gorące ciemne oczy skryte za aparatem. Moje ciało go czuje.
– Georgia – szepcze. – Nie ruszaj się.

III

Zostaję w Nowym Jorku dziesięć dni. Stieglitz zaprasza mnie na obiad, chodzimy po ulicach, rozmawiamy, śmiejemy się. Budynki wokół niemal lśnią, odbijają wiosenne słońce. Opowiada mi o Oaklawn, letniej rezydencji jego rodziny gdzieś nad jeziorem George – że zawsze o tej porze roku zaczyna czuć, jak go to jezioro przyzywa, co roku na wiosnę, gdy wszystko pęcznieje na gałęziach, a świat wybucha.
– Kocham to jezioro tak jak ty swoją równinę i niebo.
Spoglądam na niego. Przebiega nam drogę biały piesek. Za nim pędzi jakieś dziecko, śmigają jego długie, smukłe nogi. Stieglitz opowiada mi o swojej córce Kitty, która jesienią zaczyna Smith College. O żonie mówi pani Stieglitz, potem ta znacząca cisza. Wypytuje o moją rodzinę. Opowiadam mu o czterech siostrach: Catherine i Anita wyszły już za mąż; Ida jest pielęgniarką; Claudie, najmłodsza, jeszcze jest w szkole i mieszka ze mną w Teksasie. Nie mówię mu o ojcu, który rozpił się i zniknął. Nie wspominam o matce, która zmarła tej wiosny.
Podchodzimy do sprzedawcy pomarańczy. Kupujemy jedną. Obieram ją, idę dalej, palce mam lepkie od soku.

 
Wesprzyj nas