Wielbili go hipisi i podróżnicy. W całej Polsce, a potem na świecie pojawiły się napisy “Tu byłem. Tony Halik”. Sprejem na murach, scyzorykiem na drewnie, ołówkiem na restauracyjnym stole…


Tu byłem. Tony HalikMieczysław, Max, Antonio, Tony. Halik dużo opowiadał. Setki przygód, tysiące anegdot od Alaski po Australię. Trudno zliczyć, ile razy otarł się o śmierć. Wiecznie prowokowany los stykał go nie tylko z niebezpieczną naturą, ale także z wyjątkowymi ludźmi, od Evity Peron po Richarda Nixona.

A choć wersje wydarzeń zmieniały się nierzadko w zależności od okoliczności, nosił jeszcze w sobie wiele nieujawnionych, pilnowanych do końca tajemnic, nieznanych nawet jego wielkiej miłości, życiowej partnerce przez blisko ćwierć wieku, Elżbiecie Dzikowskiej.

Większość pamięta go z programu „Pieprz i wanilia” w którym opowiadał o swoich egzotycznych podróżach. Ale zanim urodzony w Toruniu Mieczysław Sędzimir został Tony’m Halikiem przeżył kilka różnych życiorysów: był Polakiem i Argentyńczykiem. Czasem Indianinem; najczęściej zestrzelanym pilotem II wojny światowej, francuskim partyzantem, autorem pierwszego wywiadu dla NBC z Fidelem Castro, laureatem Pulitzera, pilotem Juana Peróna i odkrywcą ukrytej stolicy Inków. Albo nie był żadnym z nich. Z całą pewnością wybierał się jednak na Księżyc.

Książka Mirosława Wlekłego jest biografią reporterską. Przemierzamy więc blisko osiemdziesiąt lat życia zmarłego w 1998 Halika i tysiące kilometrów na kilku kontynentach. W imponującym „śledztwie” autor dotarł do wielu miejsc i ludzi znających Halika. Od sędziwej pani pamiętającej Miecia z młodości przez przyjaciół w Argentynie i Meksyku, syna w USA, po rodzinę i współpracowników w Polsce, z Elżbietą Dzikowską, Ryszardem Badowskim (twórcą telewizyjnego „Klubu sześciu kontynentów”, który wylansował Halika) i Kazimierzem Kaczorem (ze znanym aktorem i jego żoną Halikowie pływali po Karaibach).

Próba oddzielenia faktów od mitów w tej niezwykłej, zagmatwanej i barwnej biografii, to jednak nie jedyny atut książki. By wszystko było zrozumiałe, autor poszerza konteksty, z których wyłania się historia znacznej części zeszłego stulecia, od okupacji w Europie, przez powojenną falę emigracji do Argentyny, specyfikę pracy dziennikarskiej w słynnym magazynie „Life”, dzieje Meksyku z olimpiadą 1968, czy poszukiwanie legendarnej, ostatniej stolicy Inków, po życie w PRL-u i „Solidarność”: Halik był jednym z pierwszych zagranicznych dziennikarzy, którzy dostali się do stoczni. Przewija się mnóstwo znanych ludzi, by wspomnieć jeszcze Kapuścińskiego, Vargasa Llose, Kissingera, Fidela i Raula Castro…

Kim Tony Halik był naprawdę? Odpowiedź – w trakcie podróży po Francji, Meksyku, Stanach Zjednoczonych, Argentynie i Polsce – znalazł jeden z najlepszych polskich reporterów młodej generacji, Mirosław Wlekły.

***

Zrazu bałam się tej książki. Myślałam, że ujawnienie sekretów życia Toniego, tajemnic, których ja nawet nie znałam, w pogoni za dziennikarską sensacją przekładającą się na sprzedaż książki może zrobić Toniemu krzywdę. Mirosław Wlekły podszedł jednak uczciwie do życia swego wyjątkowego bohatera, starał się zrozumieć motywy jego postępowania, pokazał jego – a czasem nie były to jego – wybory w kontekście czasu i wydarzeń politycznych. Dziękuję mu za to.
Elżbieta Dzikowska

To wielka radość móc wędrować jeszcze raz z Tonym i Elżbietą przez świat i strony książki, której są bohaterami. Ale to znacznie więcej niż sentymentalna podróż przez świat pachnący wanilią.
Jerzy Stuhr

Mirosław Wlekły (ur. 1978 r.) – reporter „Dużego Formatu”, absolwent Polskiej Szkoły Reportażu, autor książki “All inclusive. Raj, w którym seks jest bogiem” (2015). Jego reportaże ukazywały się w zbiorach: “Grzech jest kobietą” (2013) i “NieObcy” (2015), współautor reportażu i spektaklu teatralnego “Swarka” (Teatr Polski w Bydgoszczy 2015), nominowany do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej i Nagrody im. Beaty Pawlak.

Mirosław Wlekły
Tu byłem. Tony Halik
Wydawnictwo Agora
Premiera: 15 marca 2017
 

Tu byłem. Tony Halik

Skoczkowie z Acapulco

Pedro odrzuca z czoła kosmyki włosów, bo spadają mu na oczy. Stoi na szczycie La Quebrady i patrzy trzydzieści metrów w dół, na rozbijające się pod jego stopami fale. Przed chwilą odmówił modlitwę przed ołtarzykiem Najświętszej Panienki. Z tarasu hotelowego i ze schodów na ścianie wąwozu setki, a może tysiące oczu podziwiają jego atletyczne ciało. „To dla ciebie, dziewczyno z Acapulco”, myśli. Chwila skupienia, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, skok i leci. Operator amerykańskiej telewizji odprowadza go do wody długim ujęciem kamery. Skoczek na wiele sekund niknie pod powierzchnią oceanu.
Film z tą sceną wyemitował na początku lat siedemdziesiątych Program 1 Telewizji Polskiej w cyklu „180 tysięcy kilometrów przygód”. Po filmie łysawy reporter z dziwnym akcentem opowiadał o zwyczaju skoków ze skały La Quebrada w Acapulco.
Przed telewizorem w swoim mieszkaniu w Warszawie siedziała trzydziestoparoletnia dziennikarka miesięcznika „Kontynenty” Elżbieta Dzikowska.
– To wtedy zobaczyłam go po raz pierwszy – uśmiecha się.
Do Acapulco, śladem Tony’ego Halika wyruszam ponad czterdzieści lat później. Od półtora roku usiłuję odkryć prawdę ukrywającą się pod legendą, którą Halik stworzył na swój temat. Byłem już we Francji, Stanach Zjednoczonych, zjechałem kawał Polski, czeka mnie jeszcze podróż przez Meksyk, a potem wyjazd do Argentyny, przeszukiwanie polskich, niemieckich i brytyjskich archiwów i przede wszystkim rozmowy. To nie jest zbieranie materiału do książki. To jest szalona przygoda, w której trzeba uważać, żeby samemu się nie zgubić między fikcją i rzeczywistością.
– Skaczą, jak skakali. Od dziesięcioleci tak samo. Tylko jedna rzecz się zmieniła. Wiesz, co? Kąpielówki. Wtedy mieli męskie, dzisiaj noszą mocno wcięte. Jak geje – próbuje mnie uświadomić Genaro, taksówkarz. Jedziemy biało-granatowym garbusem, jakie od lat kursują po ulicach Acapulco. Nadmorską promenadę otaczają kilkunastopiętrowe hotele i rzędy palm. Docieramy nią do La Quebrady.
Z klifu nad zatoką Acapulco pierwszy skoczył w 1933 roku Rigoberto Apac Ríos. Namówili go przyjaciele. Gdy spadał w kipiel z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, świadkowie przecierali oczy ze zdumienia. Skok był udany, ale Rigoberto nie miał zamiaru go powtarzać – wystarczy, że raz wykazał się odwagą. Będą robić to inni. Zazwyczaj rybacy po udanych połowach, aby rzucić morzu jeszcze jedno wyzwanie.
Sześć lat przed skokiem Rigoberta powstała bita droga z Acapulco do stolicy Meksyku. W mieście przybywało turystów. Na organizowany od 1958 roku festiwal filmowy zjeżdżały gwiazdy światowego kina. To najsłynniejszy kurort świata, ulubione miejsce bogaczy i gwiazd. Gdzie – jak pisał Halik w 1967 roku w magazynie „Life” – „pod pięknem miasta ukrywały się znaki grzesznej Gomory”1. Gdzie wzdłuż turkusowej zatoki królowały seks, hazard i narkotyki. La Quebrada, skała nad zachodnim krańcem zatoki, stała się ikoną miasta. Skoczków podziwiały gwiazdy Hollywoodu i zwykli turyści. Od 1934 roku urządzano tu oficjalny „show de clavadistas”, pokaz skoczków, który ściągał na wzgórze coraz więcej ciekawskich.
Najsłynniejszy z nich to Raúl Arturo García Bravo (1928-2004). Mówili na niego „El Chupetas”. Wymyślił nocne skoki z pochodniami, które odbywają się do dzisiaj: skoczek staje nad przepaścią, rozpalone pochodnie trzyma w obu rękach, nie widzi przypływu ani odpływu wody w dole, skacze na wyczucie. „El Chupetas” występował w filmach u boku sław: Elvisa Presleya, Maria Moreno „Cantinflasa”, Pedra Armendáriza, Germána Valdésa „Tin-Tana”. W „Tarzanie” dublował Johnny’ego Weismullera. Ustanowił rekord Guinnessa: 37 tysięcy 399 skoków. Właściwie o jeden więcej, bo w 1998 roku, w wieku 70 lat, po dwunastu latach od zakończenia kariery, skoczył jeszcze raz. Inni skoczkowie zazwyczaj zaczynają karierę w wieku 17 lat, kończą, kiedy mają 45. W tym czasie skaczą jakieś piętnaście tysięcy razy.
Ponad pół wieku po wizycie Halika na La Quebradzie na tarasie przy stolikach hotelowej restauracji siedzi kilka osób. Na wijących się jak ślimak schodach i tarasikach ściany wąwozu stoi ze sto pięćdziesiąt. Czekają na skoczków.
– Nigdy żaden się nie zabił. Nieraz za to spadali ze skał nieostrożni turyści. Ile razy skakałem? Trzeba by policzyć. Przez dwadzieścia lat dwa, trzy razy dziennie. Chociaż ostatnio skaczę mniej. Co trzy, cztery dni. Jestem już weteranem, robię miejsce młodym. Teraz to oni skaczą codziennie – opowiada mi na La Quebradzie w oczekiwaniu na skoki José Luis Álvarez Bello. Ma czterdzieści pięć lat, ale wcale nie myśli o zakończeniu kariery. Śniady, niski, krępy. Siedzimy na zadaszonym tarasie z widokiem na klif. Za chwilę wdrapie się na niego z pięcioma młodymi skoczkami: José, Genaro, Ernestem, Alexisem i Ulisesem. Pomodlą się przed figurą Najświętszej Panienki, jak robił to Elvis Presley w filmie „Zabawa w Acapulco”, niektórzy nawet ją pocałują.
– Dzisiaj to już nie jest obowiązkowe. Ale lepiej się pomodlić. Bo kiedy wspinasz się po skałach i wiesz, że zaraz masz skoczyć, adrenalina szybko rośnie. Więc gdy stajesz przed Matką Boską, to nieważne, czy jesteś wierzący czy nie, głęboki oddech przed kapliczką pomaga się zrelaksować – Álvarez Bello nie przestaje mówić, ale nie odrywa oczu od skały. Za chwilę stanie z innymi na krawędzi. Na chwilę zamknie oczy. Mocno odbije się od klifu. I zniknie w wąskiej rozpadlinie pomiędzy ostrymi skałami.
Tnie muzyka disco. W drewnianej budce sprzedają zmrożone piwo. Na skale, tuż pod kapliczką Panienki z Guadalupe, skoczkowie powiesili wielki baner z okazji przyjazdu do Meksyku papieża Franciszka. W Acapulco odbędzie się specjalne nabożeństwo i skoki na cześć Ojca Świętego. Oglądam więc skoki do wody z machającym ręką papieżem w tle. Disco, kąpielówki, Matka Boska z Guadalupe, piwo, skoki, Franciszek – latynoski miszmasz. Zagraniczne turystki proszą o wspólne zdjęcie ze skoczkami i odjeżdżają garbusami do luksusowych hoteli. A skoczkowie, aby dorobić do marnych groszy z biletów, ustawiają się przy wyjściu w rzędzie i zbierają datki do przezroczystych worków.
U Halika było bardziej romantycznie: pierwszy w życiu skok pozwolił Pedrowi zdobyć sławę i miłość. Nie chciał pieniędzy, a swój debiut ofiarował dziewczynie o wielkich czarnych oczach. W czarno-białym telewizorze Wisła Acapulco nie wyglądało tak imponująco jak w rzeczywistości. W dodatku ten Halik!
– Jaki śmieszny facet – pomyślała Elżbieta Dzikowska. I wyłączyła go. – Okazało się, że tylko z ekranu, bo nieświadomie włączyłam go w życie – mówi.

Barszczyk

W połowie 1974 roku Elżbieta Dzikowska, którą magazyn „Kontynenty” wysyłał właśnie do Meksyku, dostała nieoczekiwaną propozycję: miała przeprowadzić wywiad z Tonym Halikiem. Tym śmiesznym facetem, którego niedawno widziała w czarno-białym telewizorze. Zadanie powierzył jej Ryszard Badowski, pierwszy Polak, który postawił nogę na wszystkich kontynentach, filmowiec. I autor pierwszego programu podróżniczego w polskiej telewizji: „Klubu sześciu kontynentów. Kawiarenki pod globusem”. 23 sierpnia Badowski wręczył Elżbiecie instrukcję spisaną na maszynie.
Nagłówek: Temat dokrętki filmowej o Haliku.
Poniżej plan dokrętki w sześciu punktach:
1. Wręczenie Halikowi przez emisariuszkę „K6K” listów z Polski (to musi skręcić ktoś trzeci).
2. Halik czytający listy.
3. Halik odpisujący na listy, składający autografy na fotografiach, dedykujący autorom listów swoje książki.
4. Jego wypowiedź 100 proc. (lub off – na magnetofon, do wykorzystania zza kadru)
a) podziękowanie za listy
b) ustna odpowiedź autorom
c) garść informacji o sobie – co robił po powrocie z Polski, co robi obecnie, co planuje.
5. Dom Halika, jego ogród, trofea podróżnicze, polonika w domu, jego książki, jego zdjęcia z podróży.
6. Rodzina Halika – żona, syn (temat ma ten rozwinąć – pokazać ich przy zajęciach – sortowaniu zdjęć?, pamiątek?, przygotowaniu nowej wyprawy?, przy domowych i ogrodowych zajęciach?) – oraz wszystko, co się okaże ciekawe.
W programie Badowskiego Elżbieta Dzikowska gościła już w 1968 roku. Odcinek z 15 grudnia nosił tytuł „Oblicze Trzeciego Świata”. 31-letnia dziennikarka opowiadała w nim o swoich podróżach po Ameryce Łacińskiej. Potem w „Klubie sześciu kontynentów” pokazywała inne swoje filmy. Do programu Badowski zapraszał polskich podróżników, himalaistów, żeglarzy, odkrywców. Wyliczył (na podstawie danych Ośrodka Badania Opinii Publicznej), że przez dziewiętnaście lat emisji „Klub” obejrzało cztery i pół miliarda widzów. Miał minimalny budżet. Korzystał z filmów, które nakręcili jego goście. Halik spadł mu więc z nieba.
Usłyszał o nim już pod koniec lat sześćdziesiątych od Edmunda Osmańczyka i Ryszarda Kapuścińskiego. Spotkał w 1972 roku, gdy Halik przyjechał do Polski w świcie prezydenta USA Richarda Nixona i przywiózł torbę filmów, które nakręcił dla Amerykanów.
– Nikt wówczas nic sobie nie robił z praw autorskich. Amerykańska telewizja wciąż miała prawa do tamtych filmów, ale my zrobiliśmy kopie i przemontowywaliśmy je, wplatając tak zwane duble, odrzuty, czyli powtórki nakręconych kilkakrotnie tych samych scen lub wątków – wspomina Badowski. Mówiąc „my”, ma na myśli siebie i realizatora Tadeusza Kurka. – To już były zupełnie inne filmy, można powiedzieć, że w dużej części sklejone z odrzutów. Nasza telewizja miała je prawie za darmo.
W 1972 roku Program 2 Telewizji Polskiej wyemitował w ramach „Klubu sześciu kontynentów” sześcioodcinkową serię Halika pod tytułem „180 tysięcy kilometrów przygód”. Rok później powtórzył ją Program 1. Wkrótce potem Tony przywiózł zaświadczenie, że amerykański właściciel nie rości sobie praw do nakręconych przez niego materiałów. Mógł je więc sprzedać Telewizji Polskiej. Zaczęły powstawać krótkie serie, po sześć, osiem odcinków. Nie trzeba było już uciekać się do sztuczek montażowych, materiał był właściwie gotowy do emisji.
– My go tylko trochę czyściliśmy z powtórek, wycinaliśmy jakieś fragmenty pod amerykańską publiczkę, dla nas niezrozumiałe, niesmaczne nawet. Bo Halik miewał zagrywki w stylu jedzenie mózgu małpy. My tego w programie nie chcieliśmy, ale poza tym to była rewelacja! Tony był pełen poświęcenia: próbował przelecieć balonem nad Atlantykiem, walczył z dzikimi zwierzętami, z grzbietu pędzącego byka filmował meksykańską corridę i Bóg wie co jeszcze wymyślał, żeby zadziwić widza.
Współpraca układała się znakomicie, ale przed Badowskim pojawił się problem – jak zapłacić Halikowi za materiały i udział w programach? Jako cudzoziemiec nie miał prawa dostawać polskich złotówek. A możliwości płacenia autorom w dewizach w PRL-u nie było. Halik zażyczył więc sobie, aby jego honoraria telewizja przelewała na konto Badowskiego. Załatwił, aby księgowość TVP trzymała je w depozycie do czasu jego kolejnego przyjazdu do Polski.
Wszyscy starali się iść Halikowi na rękę. Ale Badowski znalazł inne rozwiązanie. W liście do Tony’ego napisał: „Za parę dni wyślę ci do podpisu umowy, na podstawie których otrzymasz honorarium z telewizji, oraz upoważnienie na odbiór pieniędzy przez jednego z mych sąsiadów. Wezmę je z depozytu i położę na książeczkę oszczędnościową na twoje nazwisko”.
Badowski opowiada: – Nieraz wypytywali Tony’ego, ile zarabia. I w jednym z wywiadów prasowych odpowiedział: „Dla mnie nie jest ważne, ile zarabiam, ale ile godzin jestem na antenie. Sam chętnie bym płacił, żeby mnie pokazywano”. Bardzo mądre! Amerykański sposób myślenia. Wtedy my tego jeszcze w Polsce nie rozumieliśmy.
– Po wznowieniu cyklu Halika dostałem mnóstwo listów z prośbą o kolejne powtórzenia – ciągnie Badowski. Ludzie czuli niedosyt. Wypytywali o niego. Na przykład: dlaczego mieszka pod takim dziwnym adresem: Calzada Desierto de los Leones, Pustynia Lwów? Pytali głównie młodzi, bo to działało na wyobraźnię.
Właśnie wtedy dowiedział się, że Elżbieta Dzikowska akurat wybierała się do Meksyku.
– Wypisałem jej dokładnie, jakie pytania ma zadać, kamerę wypożyczyła z agencji Tele-AR, późniejszego Interpress-Film – tłumaczy Badowski. – Elżbieta pojechała z moją rekomendacją, o Haliku wiedziała tylko z moich programów. Zadanie było takie: Halik miał swojego operatora, ona miała położyć te listy na stół, a Halik miał w swoim domu stół wielki, listów zmieściłyby się tam setki, i on na te listy telewidzów odpowiadałby do kamery. A ja znów powtarzałbym jego programy, ale ubogacałbym je jego wypowiedziami i powtórki zyskałyby sens.
– I nagle stałem się na polskiej antenie znanym poszukiwaczem przygód. Więc on wysłał do mnie reporterkę, żeby w tym Meksyku zrobiła ze mną wywiad – powie trzydzieści lat później na antenie Telewizji Polskiej Tony Halik.
Tego samego dnia, kiedy Badowski wydał instrukcje Elżbiecie Dzikowskiej, wyposażył ją w listę pytań do Halika. I list:
„Nie mam Ci za złe Twego milczenia – wiem, że nie należysz do ludzi, którzy zapominają przyjaciół, a brak listów jest dowodem, że intensywnie pracujesz i że nosi Cię pewnie znów gdzieś po świecie […]. Myślę, że wiadomość ta i Tobie sprawi satysfakcję. Nie wiesz zapewne, że po projekcji w II Programie TVP sześciu odcinków cyklu »180 tysięcy kilometrów przygód « w październiku-grudniu 1972 Telewizja Polska na życzenie widzów, wyrażone w licznych listach, wznowiła ten cykl w I Programie w sierpniu-październiku 1973. Posyłam Ci garść anonsów prasowych z tego okresu – nie wszystkie zachowałem. Posyłam Ci także część listów, te, które odnalazłem obecnie, gdy dowiedziałem się, że zaprzyjaźniona ze mną red. Elżbieta Dzikowska jedzie do Meksyku. Prosiłem Elę, by Cię odnalazła, wręczyła mój list, wycinki i listy telewidzów, a ponadto, aby nakręciła mały reportaż o Tobie, Twojej rodzinie i Twoim domu w Meksyku…”.
Elżbieta Dzikowska znała już Meksyk i prawie całą Amerykę Łacińską. Na początku lat sześćdziesiątych, gdy zamknięto miesięcznik „Chiny”, w którym pracowała, nowy etat dostała w tworzonej właśnie redakcji „Kontynentów”. Chociaż była sinolożką, zaproponowano jej prowadzenie działu Ameryki Łacińskiej. Nie miała o tej części świata zielonego pojęcia, nie znała hiszpańskiego. Szybko zapisała się na kurs języka i już po pół roku pracy wyruszyła przez Kubę do Meksyku.
Kabinę w handlowym statku „Transportowiec” dzieliła wtedy z Meksykanką Elią Ramírez Bautistą i uczyła się przy niej hiszpańskiego. Długie wieczory na Atlantyku umilał śpiewak operowy z Odessy i spirytystka, która w seansie dla wtajemniczonych wywoływała ducha Józefa Piłsudskiego: stłumionym barytonem przestrzegała podróżnych przed zasadzkami komunizmu. Na Kubie Elżbieta Dzikowska zjadła lody w największej lodziarni świata „Coppelia”, obejrzała balet w „Tropicanie”, wypiła kawę w „La Bodeguita del Medio”, ulubionym barze Hemingwaya…
Tym razem Elżbieta Dzikowska wybierała się na roczne stypendium do Peru, ale w drodze postanowiła zatrzymać się ponownie w mieście Meksyk. Zamierzała tam odwiedzić swoich znajomych z poprzedniego pobytu, artystów. Pierwszym, do którego kiedyś, jeszcze w latach sześćdziesiątych, ośmieliła się zadzwonić i rozmawiać po hiszpańsku, był José Luis Cuevas. Tematem jego rysunków była śmierć, zbrodnia, obłęd, a także erotyka.
Elżbieta Dzikowska zastała go leżącego na XIX-wiecznym angielskim łożu, Cuevas umierał. Opisała to w „Kontynentach”: „Skoro już miał umrzeć – postanowił, kiedy pokazywali mu lekarze wyniki elektrokardiogramu – niechaj to umieranie zamieni się w sztukę. Niech to będzie happening. Codziennie robiono mu zdjęcia, filmowano, przeprowadzano wywiady telewizyjne. Wszystko, co mówił, było nagrywane na magnetofony. Kiedy lekarz zabronił mu rysować – co dzień hiszpański malarz José Luis Paredes malował jego portrety. Rozwieszone na ścianach elektrokardiogramy pokazywały, że jest źle, ale on nie umierał”.
Dziesięć lat później Cuevas żył nadal i zmienił życie Elżbiety Dzikowskiej. W Meksyku nie zastała Tony’ego Halika, bo wyjechał do Gujany Francuskiej. To nie koniec pecha: w ostatniej chwili odwołano jej stypendium w Peru. Spakowała się więc, chciała wracać do Polski. Nie zamierzała czekać na Halika.
„Nie zależy mi na tym wywiadzie specjalnie, mam dość zajęć, a on jest dziesiątym obiektem zainteresowania”, pomyślała. Ale na pożegnanie skorzystała jeszcze z zaproszenia Cuevasa i jego żony Berty. Pojechała do nich na obiad.
Skoro przyjęcie miało się odbyć w ogrodzie, pomyślała, wystarczą spodnie i biała bluzka. Okazało się jednak, że między Meksykankami wyglądała jak Kopciuszek. Wcale się tym nie przejęła. Gospodarze przedstawiali jej kolejnych ważnych gości. Między innymi mężczyznę średniego wzrostu o delikatnych, zupełnie nieindiańskich – jak u większości Meksykanów – rysach twarzy. Był to prezydent Meksyku Luis Echeverría Álvarez. Elżbiecie Dzikowskiej wydał się wrażliwym na punkcie swojej męskości macho, któremu schlebiał podziw młodej Polki. Podczas obiadu u Cuevasów opowiedziała mu o odwołanym peruwiańskim stypendium. I że na dniach musi wracać do Polski.
– Dlaczego? – dziwił się prezydent. – Przecież my możemy dać pani stypendium. Proszę przyjść jutro na przyjęcie, oto adres, będzie tam mój szef prasowy Mauro Jiménez Lazcano i wszystko załatwi.
(– Dzikowska i Halik to więksi odkrywcy Meksyku niż Kolumb, Kortez i Humboldt razem wzięci – mówi mi czterdzieści lat później z patosem i łzami w oczach Mauro Jiménez Lazcano).
– Po tym obiedzie w naszym domu prezydent Echeverría zaprosił Elżbietę na objazd po Meksyku. Przypadła mu do gustu. Nazywał ją po meksykańsku: Chabelita – opowiada mi Cuevas. Jest jednym z najbardziej znanych meksykańskich artystów. Jego muzeum w samym centrum miasta, przy calle Academía 13, odwiedzam w 2016 roku. Oglądam Salę Erotyczną, a w niej grafiki z poskręcanymi nagimi postaciami.
Elżbieta Dzikowska za namową prezydenta Echeverríi została w Meksyku na rok. Ale już dzień po planowanym powrocie do Polski oddzwonił do niej Halik.
„Gdyby nie Cuevas – nie zostałabym dłużej w Meksyku i mój los ułożyłby się zapewne zupełnie inaczej. Nie byłoby »Pieprzu i wanilii«…” – zanotowała po latach.
Z Halikiem i jego żoną umówiła się na kongresie Światowego Stowarzyszenia Latynoamerykanistów. Mieli się spotkać w holu Narodowego Muzeum Antropologicznego przy automacie telefonicznym. Pierwsza pojawiła się Pierrette Halik. Miała niebieską sukienkę, była elegancka i bardzo zainteresowana kulturą Meksyku. Panie rozmawiały przez chwilę. Zaraz nadjechał Tony swoim nowym sportowym samochodem – czerwonym fordem pinto.
– Dopiero go kupił i niewątpliwie chciał zaimponować biednej Polce z PRL-u – wspomina Elżbieta Dzikowska. – Zaprosił mnie do domu na kolację, w kominku przygotował befsztyk. Ze świetnego mięsa, które przysyłał mu gubernator stanu Sinaloa. Hodowało się tam zwierzęta na doskonałą cielęcinę na eksport do Stanów. Wzruszył mnie, bo oprócz wina podał też czerwony barszczyk z torebki. Przywiózł go z Polski. Tony uwielbiał barszczyk, a wszystko, co z Polski, uważał za najlepsze. I odjął go sobie od ust, żeby mnie ugościć. Jego żona też była w domu. Ale ponieważ rozmawialiśmy po polsku i ona nie rozumiała, zostawiła nas samych. Po kolacji oprowadzili mnie jeszcze po domu. W sypialni przy ich łóżku stał dziwny posążek. Jakiś symbol. Później dowiedziałam się, że żona Tony’ego należała do różokrzyżowców.
Zaczęliśmy wywiad. Zadawałam po prostu pytania, jakie mi przychodziły do głowy. Nie pamiętam, żebym miała je spisane na kartce. Badowski chciał mieć pretekst do powtórzenia programów Tony’ego i wierzył, że dam sobie radę.
Pierwsze zdanie, które Elżbieta Dzikowska powiedziała po powrocie z Meksyku siostrze Teresie Wojtczak, brzmiało:
– Wiesz, poznałam Tony’ego Halika!

 
Wesprzyj nas