“Czas przeszły niedoskonały” to niezwykła opowieść o czasie i o tym, co czas robi z nami, powieść, w której nostalgia przeplata się z humorem najwyższej próby.


Czas przeszły niedoskonałyDamian Baxter żyje samotnie w wielkim domu. Jest bogaty. Bardzo bogaty. Jest także śmiertelnie chory.

Dręczy go pytanie: czy pozostawił dziedzica? Gdy tuż przed czterdziestką się ożenił, był bezpłodny, ale co z jego związkami i przelotnymi romansami z młodości?

Poszukiwania cofają nas do lat sześćdziesiątych – do niezwykłego świata swingującego Londynu, do wystawnych przyjęć i wspaniałych balów, do świata dziewcząt debiutujących w wielkim świecie i ich przystojnych towarzyszy. Do świata, który zmieniał się z dnia na dzień – ale nie zawsze tak, jak oczekiwano.

***

Książka inteligentna, a zarazem przejmująca, zabawna, fascynująca i pełna wdzięku, z pewnością należy do obowiązkowych lektur tego roku.
„Sunday Express”

Cudowna i zabawna jazda bez trzymanki przez meandry współczesności.
„Evening Standard”

Jego bohaterowie zapadają w pamięć. Obracający się w wyższych sferach Fellowes zaludnia karty swej powieści galerią malowniczych, niekiedy wręcz groteskowych arystokratów, których wyczyny z przekąsem – choć na ogół przyjaźnie – komentuje cierpki, dygresyjny głos narratora.
„Daily Express”

Julian Fellowes, baron Fellowes of West Stafford (ur. 1949), brytyjski aktor, scenarzysta i reżyser filmowy. Trzykrotny zdobywca nagrody Emmy oraz Oscara. Urodził się w Kairze, gdzie jego ojciec, Peregrine pracował jako dyplomata i arabista. Karierę aktorską rozpoczął w latach 70. Jest znany głównie z ról telewizyjnych – zagrał w wielu filmach i serialach. Na dużym ekranie pojawił się m.in. w “Cienistej dolinie” Richarda Attenborough (1993) i “Jutro nie umiera nigdy” (1997). Oscarem uhonorowano napisany przez niego scenariusz eklektycznego dramatu “Gosford Park” Roberta Altmana (2002). Był także autorem scenariusza do kilku innych filmów, w tym do swojego debiutu reżyserskiego “Separate Lies” (2005). W 2004 ukazała się jego powieść “Snobs”, a w 2008 kolejny bestseller “Past Imperfect” – obie ukażą się nakładem wydawnictwa Marginesy. W 2011 otrzymał nagrodę Emmy za scenariusz do serialu “Downton Abbey”.

Julian Fellowes
Czas przeszły niedoskonały
Przekład: Barbara Kopeć-Umiastowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 15 marca 2017

Czas przeszły niedoskonały


Damian

1

Londyn to dla mnie dzisiaj miasto nawiedzone, a duchem, który w nim straszy, jestem ja sam. Gdy przemierzam ulice, chodząc za swoimi sprawami, każda aleja, zaułek i plac szepcze mi o innej, wcześniejszej epoce mojego życia. Najkrótszy spacer przez Chelsea lub Kensington prowadzi mnie obok jakichś drzwi, niegdyś otwartych dla mnie na oścież, gdzie teraz byłbym kimś obcym. Widzę siebie znów młodego, jak wyruszam na poszukiwanie zapomnianych już dzisiaj igraszek, wystrojony w coś przypominającego ludowy strój z jakiegoś bałkańskiego kraju rozdartego wojną. Te powiewające spodnie dzwony, te falbaniaste koszule z piłkarskimi kołnierzami – co nam strzeliło do głów? I widzę, jak w ślad za moją dawną, szczuplejszą personą podążają widma nieobecnych – rodziców, ciotek i babek, stryjecznych dziadków i kuzynów, przyjaciół i dziewczyn – których już nie ma i nie będzie w tym niewielkim kawałku życia, jaki mi jeszcze pozostał. Powiadają, że człowiek zaczyna się starzeć, kiedy przeszłość wydaje mu się bardziej realna od teraźniejszości, przyznaję więc, że czuję, jak minione dekady zaciskają palce na mojej wyobraźni, podczas gdy nowe wspomnienia są szare i wyblakłe.
Co znakomicie wyjaśnia, dlaczego, mimo zaskoczenia, byłem odrobinę zaintrygowany, kiedy wśród rachunków, podziękowań i próśb o wsparcie, jakie codziennie piętrzą się na moim biurku, znalazłem list od Damiana Baxtera. Z pewnością się go nie spodziewałem. Ostatni raz widziałem Damiana niemal czterdzieści lat temu i od tamtej pory nie miałem z nim kontaktu. Być może to dziwne, jednak życie spędziliśmy w innych światach i chociaż Anglia pod wieloma względami uchodzi za kraj niewielki, to wciąż jest dostatecznie duża, żeby przez ten czas nasze drogi się nie przecięły. Ale istniał też inny powód mojego zaskoczenia, znacznie prostszy.
Nienawidziłem go.
Od pierwszego rzutu oka poznałem, kto napisał ten list. Pismo na kopercie było znajome, choć zmienione, niczym twarz ukochanego dziecka dotknięta nieubłaganym upływem czasu. Lecz nawet jeśli kiedykolwiek wspominałem Damiana, to z pewnością nie przyszłoby mi na myśl, że cokolwiek na świecie mogłoby go skłonić, by do mnie napisał. Albo żebym ja napisał do niego. Muszę od razu zaznaczyć, że nie poczułem się dotknięty niespodziewaną przesyłką. Bynajmniej. Zawsze to miłe dostać wiadomość od starego przyjaciela – choć w moim wieku jeszcze większą ciekawość, jeśli jakąś w ogóle, wywołuje wiadomość od starego wroga. Wróg, inaczej niż przyjaciel, czasem powie nam o przeszłości coś, czego sami nie wiemy. A Damian, choć nie przejawiał aktywnej wrogości, był moim byłym przyjacielem, co oczywiście znacznie pogarszało sprawę. Rozstaliśmy się skłóceni, w chwili wściekłej, niekontrolowanej furii, całkiem świadomie podsycanej ogniem palonych mostów, i każdy z nas poszedł w swoją stronę, nie podejmując próby naprawienia szkód.
List był szczery, tyle muszę przyznać. Anglicy starają się unikać „niezręcznych” sytuacji, spowodowanych wspomnieniami o ich dawnych grzeszkach. Zazwyczaj wszelkie przykre epizody z przeszłości zbywają od niechcenia ogólnikami typu: „A pamiętasz ten straszny wieczór u Jocelyn? Jak myśmy w ogóle dali radę to przeżyć?”. Albo, gdy incydentu naprawdę nie da się tak rozładować, wolą udawać, że w ogóle się nie zdarzył. Zagajenie: „Szkoda, żeśmy się tak długo nie widzieli”, najczęściej można przetłumaczyć jako: „Nie mam ochoty ciągnąć tego sporu. To było całe wieki temu. Dajmy sobie z tym spokój, dobrze?”. Jeśli rozmówca się zgadza, również sformułuje odpowiedź w sposób podobnie wypierający prawdziwe uczucia: „Tak, tak, musimy się spotkać. Co porabiałeś po odejściu z Lazarda?”. To w zupełności wystarczy, by oznajmić, że nieprzyjemności się skończyły i można podjąć normalne stosunki.
W tym wypadku jednak Damian zrezygnował z tej powszechnej praktyki. W istocie jego szczerość miała charakter zgoła latynoski: „Przypuszczalnie po tym wszystkim, co się stało, nie oczekiwałeś, że kiedykolwiek się jeszcze odezwę, niemniej byłbym ci ogromnie wdzięczny, gdybyś zechciał mnie odwiedzić – pisał spiczastym i wciąż trochę gniewnym charakterem pisma. – Wprawdzie nie widzę, dlaczego miałbyś to zrobić po naszym ostatnim spotkaniu, ale ryzykując zarzut dramatyzowania, powiem, że nie zostało mi zbyt wiele życia i wyświadczysz przysługę umierającemu, co być może ma dla ciebie znaczenie”. Przynajmniej nie można mu było zarzucić, że kluczy ogródkami. Przez chwilę udawałem przed sobą, że jeszcze się zastanawiam, ale oczywiście od razu wiedziałem, że do niego pójdę – że muszę zaspokoić ciekawość i z rozmysłem wrócę do krainy młodości. Albowiem pojawiając się w moich myślach, Damian, z którym nie miałem kontaktu od lata 1970 roku, nieuchronnie przypomniał mi, jak dalece i boleśnie zmienił się mój świat, podobnie, na dobrą sprawę, jak świat nas wszystkich. Wiem oczywiście, że to bardzo groźne, ale przestałem już walczyć ze smutnym przeświadczeniem, że sceneria, w której dorastałem, była znacznie słodsza niż obecna. Dzisiejsza młodzież, broniąc, co zrozumiałe, swojej własnej epoki, zazwyczaj lekceważy naszą pamięć o złotym wieku, kiedy to klient miał zawsze rację, pomoc drogowa kłaniała się kierowcom, a policjanci salutowali nam na powitanie. Chwała Bogu, że czołobitność się skończyła, powiadają, ale czołobitność była częścią świata ładu i stabilizacji – świata, który, gdy patrzę wstecz, wydaje mi się ciepły, wręcz dobry. Gdyż dobroci Anglii sprzed pół wieku brakuje mi chyba najbardziej. Ale znów czego właściwie mi żal, tej dobroci czy mojej młodości?
– Nie bardzo rozumiem, kto to jest ten cały Damian Baxter. Dlaczego on jest taki ważny? – zapytała Bridget, gdy tamtego wieczoru siedzieliśmy w domu, jedząc zbyt drogą i niedogotowaną rybę kupioną u przymilnego lokalnego Włocha na Old Brompton Road. – Nigdy nie słyszałam, żebyś o nim mówił.
List Damiana dostałem właściwie nie tak dawno temu, kiedy wciąż jeszcze mieszkałem przy Wetherby Gardens, w dużym, wygodnym mieszkaniu na parterze, dobrze położonym względem tego i owego, i świetnie umiejscowionym w stosunku do kultury „na wynos”, która przez ostatnie kilka lat tak nas opanowała. Był to, na swój sposób, całkiem elegancki adres i z pewnością nie mógłbym sobie pozwolić na ten lokal, gdyby nie fakt, że rodzice już dawno go na mnie przepisali, ostatecznie porzucając Londyn. Ojciec usiłował się temu sprzeciwiać, skapitulował jednak, gdy matka, dość nierozważnie, uparła się, że „muszę od czegoś zacząć”. Tak więc skorzystałem na ich szczodrobliwości, co więcej, zamierzałem tu nie tylko zacząć, ale i zakończyć. Prawdę mówiąc, od czasów mojej matki nie zmieniłem wiele w tym mieszkaniu i wciąż było tu pełno jej rzeczy. Rozmowę toczyliśmy przy jej okrągłym stoliku pod oknem i podejrzewam, że chyba całe wnętrze – urocze mebelki z okresu Regencji, portret kędzierzawego chłopięcego przodka nad kominkiem – sprawiałoby wrażenie bardzo kobiecego, gdybym nie umacniał swej męskości, demonstrując całkowity i ostentacyjny brak zainteresowania jego urządzeniem.
W chwili incydentu z listem Bridget FitzGerald była moją najnowszą… miałem zamiar napisać „dziewczyną”, ale nie jestem pewny, czy po pięćdziesiątce jeszcze miewa się „dziewczyny”. Z drugiej strony, człowiek już za stary na „dziewczynę” wciąż jeszcze jest za młody na „towarzyszkę życia”, jakie więc określenie byłoby właściwe? Współczesny język skradł nam tak wiele słów, których następnie zaczął nadużywać, że często, szukając czegoś odpowiedniego, odkrywamy, że szafa jest pusta. „Partner”, jak wie każdy, kto nie pracuje w mediach, to termin tyleż zużyty, co niebezpieczny. Niedawno przedstawiłem dyrektora fi rmy, której jestem właścicielem, jako swego partnera, i dopiero po pewnym czasie pojąłem, dlaczego ludzie sądzący, że mnie dobrze znają, obrzucają mnie dziwnymi spojrzeniami. „Druga połowa” brzmi jak kwestia z sitkomu o sekretarzu klubu golfowego, a do „mojej kochanki” jeszcze nie doszliśmy, chociaż przypuszczalnie niewiele nas od tego dzieli. Tak czy inaczej Bridget i ja pokazywaliśmy się razem na mieście, choć jako para byliśmy trochę niedobrani – ja, powieściopisarz i półcelebryta, i ona, bystra irlandzka bizneswoman, specjalizująca się w nieruchomościach, która spóźniła się na swój wielki romantyczny rejs i w końcu wylądowała w jednej łódce ze mną.
Moja matka nie byłaby zadowolona, ale moja matka nie żyła i teoretycznie wypadła z gry, chociaż nie jestem pewny, czy dezaprobata rodziców, żywych czy umarłych, kiedykolwiek przestaje nas dosięgać. Oczywiście niewykluczone, że za grobem złagodniała, ale raczej w to wątpię. Może powinienem był posłuchać jej pośmiertnych wskazówek, nie da się bowiem ukryć, że nie mieliśmy z Bridget wiele wspólnego. Trzeba jednak przyznać, że była inteligentna i przystojna, chyba bardziej niż na to zasługiwałem, a ja czułem się samotny i miałem dosyć telefonów od znajomych zapraszających mnie w niedzielę na obiad. Nieważne – w każdym razie odnaleźliśmy się nawzajem i chociaż technicznie żyliśmy oddzielnie, gdyż Bridget miała własne mieszkanie, to przez parę lat truchtaliśmy wespół całkiem zgodnie. Nie była to, ściśle biorąc, miłość, ale było to coś.
W pytaniu Bridget dotyczącym listu Damiana rozbawił mnie właścicielski ton. Zawsze go używała, mówiąc o mojej przeszłości, o której z definicji nie mogła wiedzieć nic albo prawie nic. Sformułowanie: „Nigdy nie słyszałam, żebyś o nim mówił”, może oznaczać tylko jedno: gdyby ten facet był ważny, to coś byś o nim powiedział. Albo, co gorsza, powinieneś był coś powiedzieć. Stanowi to część popularnej fantazji, że kiedy się z kimś jest, to zyskuje się prawo, żeby wiedzieć o nim wszystko w najmniejszych szczegółach, co rzecz jasna jest całkowicie niemożliwe. „Nie mamy żadnych tajemnic” – mówią wesołe młode twarze w filmach, podczas gdy, jak dobrze wiemy, całe nasze życie jest pełne tajemnic, często skrywanych przed samymi sobą. W tym wypadku Bridget niepokoiło to, że skoro ten Damian był dla mnie kimś ważnym, a nigdy o nim nie wspomniałem, to jakie jeszcze inne ważne rzeczy przed nią zataiłem? Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że również jej przeszłość – tak jak moja i nas wszystkich – była, w rzeczy samej, zamkniętą szkatułką. Czasem pozwalamy komuś do niej zerknąć, lecz zwykle pokazujemy tylko to, co na wierzchu. Mroczniejsze strumienie naszej pamięci wolimy pokonywać w pojedynkę.
– Przyjaźniliśmy się w Cambridge – odparłem. – Poznaliśmy się na drugim roku, mniej więcej wtedy, kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych zaliczałem londyński Sezon*. Przedstawiłem go kilku dziewczynom. Przygarnęły go i przez jakiś czas biegaliśmy razem po Londynie.

* Sezon, londyński Sezon – nawiązujące do osiemnastowiecznej tradycji coroczne wydarzenie w życiu towarzyskim angielskich klas wyższych; okres rautów, przyjęć i balów, na który przedstawiciele arystokracji i bogatego ziemiaństwa przyjeżdżali z rodzinami do stolicy. Sezon zaczął tracić swój tradycyjny charakter już po I wojnie światowej, a od lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku nie miał już charakteru oficjalnej uroczystości związanej z dworem królewskim (wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumacza lub redakcji).

– Bawidamki – powiedziała z mieszanką humoru i drwiny.
– Cieszę się, że moje wczesne lata zawsze przywołują uśmiech na twoje wargi.
– Więc co się stało?
– Nic się nie stało. Po studiach nasze drogi się rozeszły, nie ma o czym mówić. Po prostu każdy poszedł w swoją stronę. – Mówiąc to, oczywiście kłamałem.
Przyjrzała mi się; najwyraźniej usłyszała więcej, niż zamierzałem powiedzieć.
– Zakładam, że jeśli do niego pójdziesz, to będziesz chciał iść sam.
– Tak. Pójdę sam – odparłem bez dalszych wyjaśnień, ale muszę uczciwie przyznać, że o nic więcej nie pytała.
Kiedyś sądziłem, że Damian Baxter to mój wynalazek, jednak takie przekonanie świadczy jedynie o braku doświadczenia. Wszyscy wiedzą, że najgenialniejszy magik świata potrafi wyciągnąć królika z kapelusza tylko wtedy, gdy królik w ogóle tam jest, niechby jak najlepiej schowany. Jeśli więc Damian – co uznałem za swoją zasługę – odniósł jakiś sukces, to dlatego, że autentycznie posiadał zalety, dzięki którym ten triumf był możliwy, a nawet nieunikniony. Niemniej nie wierzę, że jako młody człowiek zdołałby, przynajmniej w tamtych czasach, zabłysnąć towarzysko bez pewnej pomocy. I ja mu jej udzieliłem. Może właśnie z tego powodu jego zdrada wzbudziła we mnie tak palącą niechęć. Starałem się, jak mogłem, robić dobrą minę do złej gry, niemniej cios był bardzo bolesny. Trilby zdradziła Svengalego*, Galatea zniszczyła marzenie Pigmaliona.

* Trilby, Svengali – bohaterowie powieści George’a du Mauriera Trilby z 1895 roku.

„Każdy dzień i każda pora będzie odpowiednia – donosił list. – Już nie wychodzę i nie przyjmuję gości, więc jestem całkowicie do Twojej dyspozycji. Jak zobaczysz, mieszkam całkiem blisko Guildford. Samochodem droga zajmuje do półtorej godziny, ale pociągiem jest szybciej. Daj mi znać, a załatwię, żeby wskazano Ci drogę, albo wyślę kogoś po Ciebie na stację, jak wolisz”. W końcu przestałem więc udawać, że się waham, i odpisałem, proponując obiad dnia takiego i takiego oraz podając, którym pociągiem przyjadę. Potwierdził, jednocześnie zapraszając mnie na noc. Ponieważ, podobnie jak Jorrocks**, z reguły wolę „kimać tam, gdzie wcinam”, przyjąłem propozycję i rzecz została ustalona. A zatem pewnego przyjemnego czerwcowego wieczoru wyszedłem przez barierkę z peronu w Guildford.

** Mr. Jorrocks – komiczny bohater opowiadań Roberta Smitha Surteesa (1805–1864), mówiący londyńską gwarą.

Właśnie rozglądałem się niepewnie, spodziewając się jakiegoś przybysza z Europy Wschodniej, trzymającego nagryzmoloną flamastrem karteczkę z moim błędnie napisanym nazwiskiem, gdy ujrzałem, że zbliża się do mnie szofer w liberii – lub ktoś o wyglądzie aktora grającego rolę szofera w odcinku serialu Poirot – który uniósłszy czapkę z daszkiem, przedstawił się cicho i uniżenie, po czym zaprowadził mnie na placyk przed dworcem, gdzie na miejscu dla niepełnosprawnych stał nielegalnie zaparkowany nowiuteńki bentley. Piszę „nielegalnie”, mimo że na szybie widniała wyraźna naklejka, bo jak sądzę, nie rozdaje się ich tylko po to, by goście wysiadający z pociągu nie zamoczyli nóg i nie dźwigali walizek zbyt daleko. Ale, z drugiej strony, każdemu czasem należy się jakiś bonus.
Wiedziałem, że Damianowi się powodzi, chociaż nie pamiętałem już, gdzie i jak zrobił majątek, bo nie mieliśmy wspólnych kumpli i obracaliśmy się w całkiem różnych kręgach. Pewnie widziałem jego nazwisko na liście „Sunday Timesa” albo na stronach finansowych gazety. Nie sądzę jednak, bym do tego wieczoru zdawał sobie sprawę, jak dobrze jest sytuowany. Gdy pędziliśmy po wąskich drogach Surrey, wśród strzyżonych żywopłotów, świeżo fugowanych murków, trawników przypominających stoły bilardowe i lśniących, wypielonych żwirowanych podjazdów, było dla mnie coraz bardziej jasne, że wjeżdżamy do Królestwa Ludzi Bogatych. Żadnych zrujnowanych filarów przy bramach, żadnych pustych stajni i stróżówek o cieknących dachach. Tu nie wchodziła w grę tradycja czy miniona świetność, lecz żywa obecność pieniądza.
Mam w tej kwestii pewne doświadczenie. Jako umiarkowanie wzięty pisarz ocieram się – jak mawiała moja niania – o „różnych takich”, ale nie mogę udawać, że kiedykolwiek należałem do tego towarzystwa. Tak zwani bogacze, których znam, to na ogół właściciele nie nowo powstałych fortun, lecz takich, które ocalały – ludzie bogaci, ale niegdyś znacznie bogatsi. Tymczasem domy, które mijałem, należały do Nowych Pieniędzy, a to całkiem co innego. Ich aura, wrażenie bezpośredniej mocy, jest niesłychanie ożywcza. Rzecz osobliwa, ale nawet dzisiaj w stosunku do nuworyszów istnieje w Wielkiej Brytanii pewien snobizm. Jak można się spodziewać, tradycyjna prawica zadziera wobec nich nosa, niemniej, paradoksalnie, dorobkiewicze spotykają się również z potępieniem intelektualnej lewicy. Nawet nie próbuję zrozumieć, jak to się ma do wiary tych ostatnich w równość szans. Być może w swoich przekonaniach przestali już dążyć do syntezy i kierują się w życiu sprzecznymi odruchami, co w pewnym stopniu robimy wszyscy. Jednak nawet jeśli w młodości sam zawiniłem takim brakiem wyobraźni, to teraz kompletnie się z niego wyzwoliłem. Obecnie darzę bezwstydnym podziwem kobiety i mężczyzn, którzy zrobili kasę, podobnie jak podziwiam każdą osobę, która widząc, jaką przyszłość zaprojektowano dla niej już w chwili narodzin, nie waha się podrzeć tych planów na strzępy i obmyślić dla siebie coś lepszego. Ludzie, którzy wszystko zawdzięczają tylko sobie, mają większe szanse znaleźć taki sposób życia, jaki im naprawdę odpowiada. Chwała im za to i chwała ich kosztownemu światu. Oczywiście w wymiarze osobistym fakt, że należał do niego również Damian Baxter, straszliwie działał mi na nerwy.
Dom, który wybrał jako scenografię dla swej glorii, nie był wszakże pałacem podupadłego szlachcica, lecz jednym z tych pokazowo cnotliwych, sielskich labiryntów w stylu arts and crafts, pełnym zakamarków wprost z filmów Disneya, które jako symbol dobrej starej Anglii są tak samo nieprzekonujące jak wówczas, na przełomie XIX i XX stulecia, kiedy to wyszły z pracowni Lutyensa*.
Otaczał go ogród, tarasowany, wystrzyżony, pocięty schludnymi, zadbanymi ścieżkami, ale na tym chyba kończyły się nawiązania do starodawnej ziemiańskiej tradycji; Damian najwyraźniej nie zdecydował się na taki model. To nie był dwór, który rozsiadł się w zaciszu, otoczony polami uprawnymi. To był po prostu dom sukcesu.

* Sir Edwin Landseer Lutyens (1869–1944), słynny angielski architekt, nawiązywał do tradycyjnych stylów i koncepcji architektonicznych, projektował m.in. wiejskie rezydencje wraz z założeniami ogrodowymi.

 
Wesprzyj nas