„Miłość w czasie rewolucji” to pierwsza powieść w serii „Burzliwa epoka”, fascynująca powieść o ludziach i wielkiej miłości. Autorka sięga wprost do duszy odbiorcy i z wirtuozerią trąca najczulsze struny…


Miłość w czasie rewolucjiPochodzący z Rosji argentyński dziennikarz Klim Rogow wraca do ojczyzny, aby po śmierci ojca załatwić sprawy spadkowe. Wybrał jednak złą porę – w kraju narasta zamęt przed zbliżającą się rewolucją październikową.

Zapewne gdyby Rogow wiedział, jakie będą skutki bolszewickiego przewrotu, na nic by się nie oglądał i czym prędzej czmychnął do ukochanego Buenos Aires. Ale czy ktokolwiek mógł przewidzieć bieg historii?…

Sprawy zaś się przeciągnęły i dodatkowo skomplikowały, bo w życiu bohatera pojawiła się kobieta.

Elvira Baryakina brawurowo i z wielkim wyczuciem snuje wątki, akcję prowadzi wartko, aczkolwiek nie pozbawia jej nostalgicznych nut i pięknych scen, za które kochamy literaturę rosyjską. Miłość i rozpacz, nadzieja i strach przenikają się w doskonałych proporcjach, wyraziste postacie pulsują prawdziwym życiem, a śmierć może zabrać również tych, którym jej nie życzymy, których wręcz pragniemy ochronić przed złem świata.

Do tego dochodzi doskonale skonstruowane tło historyczne, ciekawe przemyślenia i wnioski dotyczące narodzin jednego z najbardziej wynaturzonych reżimów świata. Niektóre z tych przemyśleń mogą być dla polskiego czytelnika zaskakujące, bo przecież Rosjanie swoje sprawy widzą nieco inaczej niż my. Inna też bywa optyka dotycząca znanych nam doskonale postaci, chociażby Lwa Trockiego, który wprawdzie tylko się przemyka przez karty książki, ale w pamięci czytelnika pozostawia wyraźny ślad.

Czy miłość może przetrwać burze i nawałnice przemian? Czy bolszewicki terror jest w stanie stłamsić i zniszczyć najwznioślejsze uczucia? Czy można się wyrwać ze szponów sowieckiego reżimu, oszukać wszechobecną i wszechmocną Czeka – ukochane dziecko Feliksa Dzierżyńskiego? Odpowiedzi na te pytania czytelnik znajdzie w książce. Odpowiedzi nierzadko bardzo zaskakujące, bo świat powieści ma wiele barw i odcieni.

W cyklu ukażą się: „Biały Szanghaj” i „Sowiecki książę”.

Elvira Baryakina urodziła się w ZSRR w 1975 roku w rodzinie rosyjskiej inteligencji. Mieszka w Południowej Kalifornii, USA, wraz z mężem i synem. Pisze po rosyjsku, choć świetnie zna język angielski. Jest autorką dziesięciu powieści, trzech książek dla dzieci i jednego podręcznika na temat kreatywnego pisania.

Elvira Baryakina
Miłość w czasie rewolucji
Przekład: Rafał Dębski
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 7 lutego 2017

Miłość w czasie rewolucji


Rozdział 1
Syn marnotrawny

1

Latem roku 1917 pociągi w Rosji jeździły zgodnie z rozkładem „kiedy maszynista znajdzie czas”, nic więc dziwnego, że podróż Klima Rogowa ciągnęła się niemiłosiernie.
Trzy miesiące wcześniej wyjechał z Argentyny, przepłynął bez komplikacji Ocean Spokojny, ale będąc już na terenie Rosji, w żaden sposób nie mógł dotrzeć do Niżnego Nowogrodu. A przecież koledzy z redakcji „La Prensa” ostrzegali go, że to głupi pomysł wracać do ojczyzny w takim czasie! Rosja była beznadziejnie uwikłana w wojnę z Niemcami, jej gospodarka pogrążała się w chaosie, a car abdykował. Nowy Rząd Tymczasowy sprawował władzę nad krajem równie realnie, jak nad wschodami i zachodami słońca.
W Niżnym Nowogrodzie na Klima czekał pokaźny spadek. Głupio byłoby go utracić, tym bardziej że dziennikarska sława nie przynosiła mu poważniejszych dochodów. Nie był w Rosji od dziesięciu lat. Przyglądał się wszystkiemu i krzywił z irytacją: „A niech to diabli… niech to diabli…”, kiedy widział brudne dworce i niepiśmiennych żołnierzy, którzy przychodzili pytać, jak wygląda sytuacja na frontach wojny.
Na każdym rogu odbywały się wiece, każdy płot oblepiały plakaty, na których królowało słowo „precz”. Ale pachniały też upojnie sosnowe lasy, dworcowe zegary wygrywały „Niech będzie pochwalony nasz Pan w Syjonie”, przychodziła dziewczynka z koszyczkiem agrestu: „Kupcie, wujaszku!”. Jakże to wszystko zachwycało! Klim ledwie jednak panował nad zniecierpliwieniem. Nie tyle pragnął jak najszybciej dotrzeć do rodzinnego miasta, co zakończyć sprawy i wyjechać już z Rosji. Fizycznie wyczuwał trwogę wypełniającą powietrze.
Po rewolucji lutowej żołnierze całymi pułkami dezerterowali z frontu, obcinali lufy karabinów i z tymi obrzynami rozłazili się po wsiach, aby dzielić pańską ziemię. Pieniędzy nie mieli, zajmowali się zatem grabieżą, co zmuszało podróżnego do zachowywania najdalej idącej ostrożności. Wszyscy brali go za obcokrajowca ze względu na jasny garnitur, wygoloną gładko twarz, opaloną jak u południowców, niespotykaną w Rosji fryzurę z długą grzywką. Na razie udawało mu się jakoś zagadywać dezerterów. Gdy podchodzili do niego w grupie, zaczynał opowiadać o Argentynie, kraju, o którym nawet nie słyszeli. Gdy w Rosji jest lato, tam panuje zima, a mieszkańcy to sami imigranci, mówiący po hiszpańsku. Przyjezdnym początkowo jest dość trudno, lecz Argentyna to jedno z najbogatszych państw świata, więc można się tam wybić.
W Samarze pociąg znów stanął, bo kolejarze żądali odwołania jakiegoś ministra. Klim sam już nie wiedział, czy śmiać się z tego wszystkiego, czy chwycić za rewolwer i pogonić maszynistów. Nie miało sensu siedzieć na dworcu, więc wrzucił bagaż na wynajęty powóz i kazał jechać do portu rzecznego. Do Niżnego Nowogrodu można było dotrzeć Wołgą. Na jego szczęście przy nabrzeżu cumował trzypokładowy piękny statek „Suworow”, płynący w górę rzeki. Już był pod parą, ale milicjanci z czerwonymi opaskami na rękawach jeszcze nie wpuszczali ludzi na trap. Baby, objuczone koszami i pudłami, klęły na czym świat stoi.
– Czego naród dręczycie? Mamy przecie kupione bilety!
– Szukamy jednego gagatka – odpowiedział leniwie milicjant i splunął na ziemię. – Sukinsyn spekulował na targu.
Baby z miejsca zamilkły. Każdą z nich mogli aresztować za to samo – jedna pewnie ukryła w bagażu mąkę, inna cukier. Kategorycznie zabraniano „zawyżania cen” na bazarach. A jak ich nie podwyższać? Kraj pogrążony w inflacji, przecież nie można handlować ze stratą!
Klim spojrzał na milicjantów. Same szczeniaki, gówniarze, którzy wstąpili do organów porządku, aby wymigać się od pójścia na front. Przepchnął się do przodu.
– Gdzie wasz dowódca?
Przedstawiciele władzy, gdy otrzymali trzy ruble, pomyśleli chwilę, po czym uznali, że przestępca ukrywa się gdzie indziej.
– Merci i powodzenia życzę w rewolucyjnej Rosji! – powiedział dowódca i mocno uścisnął rękę Klima.
Łapówka, tak samo jak dawniej, wciąż była czarodziejskim kluczykiem, otwierającym w ojczyźnie wszystkie drzwi.

2

Szumiąc łopatkowymi kołami, „Suworow” robił powolny zwrot. W kajucie było duszno, pachniało mydłem i rozgrzaną słońcem ceratą, świetliste odblaski drżały na ścianie. Przez dziesięć lat nic się nie zmieniło na wołżańskich parowcach: kanapa, koja, zaścielona czerwonym wełnianym kocem, przymocowany do podłogi stolik, na ścianie lampa pod matowym kołpakiem. Klim powiesił marynarkę na oparciu krzesła. Chwała Bogu, wyruszyli. Ludzie całkiem oszaleli, każdy cierpi przez ten pozafrontowy chaos i każdy wnosi do niego swój udział – ten strajkuje, inny grabi, jeszcze następny wymusza łapówki.
Chłopiec, przydzielony do obsługi pasażerów pierwszej klasy, przyniósł herbatę. To też było jak dawniej – srebrna taca, uchwyt do szklanki z wygiętą rączką, kawałek cytryny na spodku… Brakowało tylko dużych złocistych sucharów z migdałami. Rząd Tymczasowy wprowadził monopol zbożowy i wszystkie wyroby piekarnicze natychmiast poznikały.
Klim zamknął za chłopcem drzwi. Zdawało mu się, że za ścianką działową ktoś dyszy niby pies na upale. Wsłuchał się, ale już nic nie usłyszał oprócz pluskania łopatek w wodzie. Wrócił do stołu i zaczął czytać gazetę. A jednak znów to dyszenie, lekkie szuranie… No tak, ktoś najwyraźniej się ukrywał w szafie ściennej. Klim wstał, gwałtownie otworzył drzwi i zamarł ze zdumienia. Wewnątrz na worku siedział chan tatarski: nieduży, z potarganą brodą, w trzęsących się rękach dzierżył krótki nóż do ostrzenia ołówków.
– Zabiję! – powiedział zduszonym głosem.
– Obleję herbatą – zrewanżował się Klim. – Proszę wyleźć z szafy.
Chan się zmieszał.
– Niech mi pan wybaczy, na rany Chrystusa… Milicjanci, gady, mało mnie nie złapali… Schowałem się do kajuty, bo nikogo w niej nie było… Nie wiedziałem, że pana tu zakwaterują.
Miał około czterdziestu pięciu lat, na głowie zatłuszczoną tiubietiejkę, pod watowanym chałatem rozpięty frencz. A pod nim różową rubaszkę. Obwieszony był złotymi łańcuchami, sznurkami i wstążkami.
– Dlaczego milicja pana szuka? – zainteresował się gospodarz kajuty.
– Buty mi chcieli zabrać, a ja nie dałem.
Buty miał rzeczywiście porządne, za takie można trafić do aresztu i tłumaczyć się, skąd u człowieka tak znakomity towar.
– Służę jako rządca w hrabiowskiej fabryce – wyjaśnił chan. – U nas, w Niżnym Nowogrodzie, nie idzie zdobyć części zamiennych, cały przemysł pracuje na rzecz wojska, więc musiałem się wybrać do pewnego tatarskiego handlarza. Od razu wziąłem też coś dla siebie. – Uniósł poły chałatu, ukazując nowy nabytek.
– Pan jest z Niżnego? – zdziwił się Klim.
– Przecież! Grigorij Płatonowicz Kupin.
Chan okazał się nie chanem, ale zwykłym mieszkańcem Kowalichy.

Wkrótce chłopiec przyniósł jeszcze jedną szklankę herbaty.
– Nasze miasto jest najpierwsze w całej Rosji! – chwalił się głośno Grigorij Płatonowicz. – Trzy browary, jedna mydlarnia. Z Rygi ewakuowano do nas przed Niemcami siedem fabryk. A zna pan nasze Sormowo? Produkują tam teraz kotły parowe najnowszej konstrukcji! – Wykrzykiwał każdą nazwę jak na aukcji. – Wielka Pokrowska ma oświetlenie elektryczne, teatr miejski to przepiękny budynek, na głównych ulicach położono asfalt dla wygody przechodniów.
Klim się uśmiechał. Znajome z dzieciństwa słowa, nawyk tamtejszych ludzi, żeby reklamować wszystko co swoje, nawet bez wielkiego sensu. Prawdziwy pępek całej Rosji!
– A jak nowogrodzki Jarmark?
– Największy na świecie! – zapewnił gość. – Dwa miliony odwiedzających w sezonie! Co prawda tak było do wybuchu wojny…
Chwalił się nawet kupcami zbijającymi fortuny na wojskowych dostawach.
– Budujemy się, miłościwy gospodarzu! Jak pan przyjedzie do Niżnego, walizki pan upuści z zachwytu! Takich domów nastawiali! Wszędzie fontanny, oranżerie… Gdzie się pan zatrzyma? Mogę panu zarekomendować świetne pokoje. Właśnie przy Jarmarku, póki się jeszcze nie zamknął do następnego roku. Po prawej jest teatr elektryczny, po lewej zwykły, naprzeciwko restauracja z muzyką.
Klim pokręcił głową.
– Mam dom na Iljince, niedaleko Gimnazjum Maryjskiego. Jadę po spadek.
Grigorij Płatonowicz zakrztusił się i długo kaszlał, wytrzeszczając oczy.
– Pan jest synem prokuratora okręgowego? – wykrztusił wreszcie. Spojrzał na walizki spoczywające na półce. – Już od dawna na pana czekają! Ludzie zastanawiają się, kto też dostanie majątek. – Jego głos stał się niezwykle uprzejmy. – Znaczy, że jedzie pan z samej Argentyny? Jak pan tam żyje?
Klim wzruszył ramionami.
– Pracowałem jako dziennikarz. Przysłali mi pismo z kancelarii adwokackiej o testamencie ojca. Niejaki doktor Sablin prosił, abym przyjechał przejąć spadek.
– Znam tego Sablina! – zawołał Grigorij Płatonowicz. – W kamienicy prokuratorskiej wynajmuje dwa piętra. Pański ojczulek, świeć Panie nad jego duszą, po zdymisjonowaniu zajął się interesami. Bardzo się wzbogacił. A kiedy dowiedział się o abdykacji cara, dostał udaru.
Klim słuchał ze zdziwieniem.
– Skąd pan to wszystko wie?
– Moja hrabianka przyjaźni się z rodziną Sablinów, ciągle do siebie chodzą w gości, więc się nasłuchałem.
Rządca nagle się zreflektował i przywołał na twarz wyraz smutku.
– A jeśli chodzi o szanownego ojca, proszę przyjąć moje szczere kondolencje.

3

Klim uciekł z domu, kiedy miał siedemnaście lat, i uczynił twarde postanowienie, że nigdy tam nie wróci. Uważał się wówczas za dorosłego. Podkręcał przed lustrem ledwie pączkujące wąsy, kupował papierosy Hrabiowskie, które palił pospiesznie za sągiem na tylnym podwórzu. W gimnazjum męczył się z sinusami, kosinusami i historią, a podręczniki do łaciny wykorzystywał wyłącznie jako osłonę, za którą napawał się prozą Marka Twaina. Klim prowadził podwójne życie. W jednym brzmiały wesołe marsze, grane na fortepianie, wybuchały petardy, które sam robił, i ratował więźniów, którzy wpadli w ręce wroga podczas kradzieży jabłek z klasztornego sadu.
W drugim ojciec brał chłopca do kancelarii i wprowadzał w sprawy. Czytał na głos skargi do senatu i postanowienia departamentu kasacyjnego. Do prokuratora co rusz przychodzili młodzi pomocnicy przysięgłych – uprzejmi, przestraszeni, ze skórzanymi teczkami pod pachą i emaliowanymi odznakami uniwersytetu na piersi. Ojciec mówił im, że Klim także pójdzie na wydział prawa, lecz z pewnością uniwersytetu moskiewskiego. A oni kiwali z szacunkiem głowami.
– Znakomity wybór.
Chłopak słuchał tego, czując się niczym przestępca, któremu grozi dożywotnia katorga. Kiedy oznajmił ojcu, że nie chce zostać prawnikiem, ten wręczył mu zeszyt i kazał zapełnić go łacińskim zdaniem Ego sum asinus magnus – „Jestem strasznym osłem”.
Był rok 1907, niedawno zakończyła się pierwsza rewolucja, ludzie pragnęli dobić się sprawiedliwości albo chociaż honorowo polec na barykadach. Klim nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Mama umarła, wszyscy znajomi trzęśli się przed prokuratorem okręgowym, nie miał mu kto doradzić. Wraz z kolegami poswawolił sobie. Pewnej nocy pozamieniali szyldy na budynkach. Na domu posiedzeń konsystorza pojawił się napis: „Wyszynk na miejscu i na wynos”, na sądzie okręgowym: „Strzyżona wełna w hurcie i detalu”, na pałacu gubernatorskim zawisła bańka pijawek ze sklepu aptecznego.
Następnego dnia sprawcy pojawili się w szkole, jakby nic nie zaszło. Patrzyli z góry na oniemiałych z przerażenia uczniów młodszych klas. Plotki o wydarzeniu błyskawicznie rozpełzły się po korytarzach. A chłopcy mieli nadzieję na prasowe artykuły po tak wielkim skandalu. Przyjechał dyrektor, wszedł do klasy. Wszyscy wstali, hałasując ławkami.
– Kto to zrobił? – krzyknął dyrektor i trącił pierwszego z brzegu ucznia. – Ty?
– Ja.
Klim podniósł rękę.
– Ja też.
– I ja, i ja! – zabrzmiał chór głosów.
To było jak bunt na pokładzie.
– Taaak… Policzymy się z wami! – zapewnił dyrektor, zanim wyszedł.
Chłopcy krzyczeli, celowali w sufit przeżutymi kawałkami papieru, rzucali szmatkami do wycierania tablicy. I wtedy drzwi otworzyły się z hukiem. Ktoś pchnął je tak silnie, że klamka wyrżnęła w ścianę, odłupując kawałek tynku. W progu pojawił się prokurator okręgowy, ponury i straszny jak inkwizytor. Za jego plecami czaił się dyrektor. Bunt rozsypał się w proch. Ojciec odszukał wzrokiem Klima.
– Podejdź.
Twarz miał pobladłą, ale spokojną. Klim podszedł, starając się trzymać fason. Ojciec uderzył go otwartą dłonią w twarz.
– Marsz do domu! Ale już!
Po czym odwrócił się i wyszedł. Klim powlókł się za nim, wycierając rozbity nos. Długo nie mógł sobie darować tego, że usłuchał tyrana. Uczniowie patrzyli na to wstrząśnięci.

4

Klim od dawna rozmyślał o ucieczce.
– Pójdziesz na katorgę! – krzyczał ojciec podczas codziennych ataków furii. – Stój prosto, bałwanie, kiedy się do ciebie mówi!
To było najgorsze ze wszystkiego: stary uważał, że ma prawo bić – czy to słowem, czy pięścią – bo traktował syna jak rzecz, jak swoją własność. Jako prokurator był surowy, lecz sprawiedliwy. Rzecz jasna sam siebie miał w ogóle jak najbardziej za sprawiedliwego, do służby odnosił się z pełną rezerwy, odpychającą uprzejmością, ale Klim nie mógł liczyć nawet na to. Czasem próbował się bronić.
– No cóż, trzeba cię zatem pozbawić wszelkiego zaopatrzenia – rzucał wtedy ojciec. To oznaczało, że nie tylko przepadnie kieszonkowe, ale także kolacja.
Kucharka wydawała chłopcu chleb i wodę, zupełnie jakby był więźniem. Na amnestię młody człowiek mógł liczyć tylko pod warunkiem wyrażenia skruchy i prośby o litość.
Dlatego Klim nienawidził ojca mocnym uczuciem, zaprawionym na dodatek świadomością bezradności. Chciał uciekać, ale dokąd? Jak? W mieście zostać nie mógł, bo zbyt łatwo by go znaleźli, przecież ojca znał każdy rewirowy. Może do Moskwy, ukryć się u ciotki? Ale tam by go szukali w pierwszej kolejności. Miał wszystkiego piętnaście rubli, wygranych w preferansa. Gdyby ktoś jeszcze powiedział ojcu, że Klim gra w karty… Może by się zdołał utrzymać z tego preferansa, jednakowoż to dwie różne sprawy grać dla rozrywki a żyć z hazardu, jeździć, wynajmować kwatery…
Rozmyślania przerwało mu pukanie do drzwi.
– Ojczulek wołają! – odezwała się pokojówka. – Trzeba natychmiast iść, bo zły jak osa!
W gabinecie kodeksy prawne zajmowały miejsce aż pod sufit, na ścianie wisiały rapiery i szable, których nie wolno było dotykać. Przy stole siedział wysoki, ciemny człowiek w mundurze zapiętym na wszystkie guziki.
– Do końca roku szkolnego żadnych zabaw, teatru, żadnych przyjaciół. Rakieta tenisowa idzie do pieca.
– Ja nie…
– Do pieca powiedziałem!
Ojciec wyjął z szafy księgę wielką i ciężką jak płyta nagrobna.
– A żebyś miał się czym zająć, mój synu, oto Kodeks karny z komentarzami. Masz to wykuć na pamięć tam i z powrotem. Jeśli zawiedziesz, poślę cię w kamasze. A teraz idź.
Klim wrócił do siebie, cisnął księgę pod łóżko. Plecak, w którym przywozili kiedyś jabłka z daczy, zmiana bielizny, ciepły sweter i kupiona na bazarze fajka, podobna do tej, jakich używał Sherlock Holmes, co widział na książkowych ilustracjach. Chłopak rozejrzał się, co jeszcze wziąć. Nic, wszystko. Każda rzecz w tym domu była kupiona za cudze, przeklęte pieniądze. Bez świadectwa dojrzałości, bez paszportu, z paroma rublami w kieszeni wsiadł na parostatek do Astrachania.

 
Wesprzyj nas