Nowe wydanie, zawierające dwa teksty Bouviera opisujące jego podróż do Japonii, łączy kronikarski zapis – przemyślany i skończony szkic kraju – z wielością notatek, urywków, chaotycznych nieraz zapisów codzienności, odkryć i zadziwień, tworząc obraz pełniejszy i żywszy, odsłaniając przed czytelnikiem fascynujący krajobraz Dalekiego Wschodu.


Kronika japońska. Pustka i pełniaCześć pierwsza, „Kronika japońska” jest zarówno wędrówką duchową – do Japonii mitycznej, kolebki narodu o boskim pochodzeniu, jak też próbą odtworzenia kraju widzianego oczami ludzi Zachodu: kupców, odkrywców, misjonarzy i żołnierzy. Bouvier, powołując się na pamiętniki Marco Polo, śledząc losy wypraw oraz działalność misyjną Kościoła, odkrywa dla nas te pozornie tylko znane wyspy.

Wraz z nim poznajemy kulturę i obyczaje cesarskiego dworu, jego surową etykietę i… zauroczenie modną kaligrafią. Wschód poznajemy jako świat paradoksów, odmiennej od naszej logiki i filozofii: oto kapitan strzelców pisze przesubtelne wyznania miłosne pośród najgorszej nędzy, a minister wojny układa wierszowane listy…

Autor po mistrzowsku, niemal jak archeolog, zdejmuje warstwy i kolejne maski, chcąc zbliżyć się do prawdy o tym dalekim kraju. Jego praca kontrapunktowo załamuje się dopiero przy opisie tragedii Hiroszimy…

Ten kronikarski zapis znakomicie dopełnia część druga: „Pustka i pełnia”, zawierająca nieopublikowane za życia autora notatki z podróży do Japonii, barwne zapisy spostrzeżeń, przenikliwe obserwacje otaczającej go rzeczywistości, niejednokrotnie całkowicie obcej i nieznanej. Migawki, ulotne obrazy z życia codziennego, chwil spędzanych z żoną Éliane, narodzin drugiego syna przeplatają się z rozważaniami na temat japońskiej literatury, polityki, religii.

Podobnie jak w „Kronice japońskiej” Bouvier odwołuje się w swoich przemyśleniach do innych kultur i filozofii, zwłaszcza europejskiej, porównując je z mentalnością japońską. Tytułową “pustkę” można odnieść do spokoju i przestrzeni japońskiej wsi, praktykowania filozofii zen, a także maksymy “świat jest pustką, pustka jest światem”, “pełnię” zaś do przeludnionych miast, ludzkich tłumów, ich pośpiechu i hałasu. Styl Bouviera to przede wszystkim szczególna właściwość spojrzenia, precyzyjne kreski miniaturzysty, jedyna w swoim rodzaju umiejętność uchwycenia fragmentów wieczności przez pryzmat jakiejś scenki, przypadkowego spotkania.

Połączenie tych dwóch opowieści o Japonii nie jest jedynie literacką podróżą czy też etnograficzną ciekawostką, lecz – na kształt samej filozofii zen –

drogą do zrozumienia i poznania świata zupełnie innego niż nasz.

Nicolas Bouvier (1929-1998), pisarz szwajcarski, uchodzący za jednego z najlepszych autorów w swoim kraju. Po studiach prawniczych i literackich poświęcił się podróżom. Wszystkie książki, które napisał, inspirowane są pobytami w odległych zakątkach świata; od relacji pośpiesznych globtroterów, epatujących swych słuchaczy lub czytelników egzotyką, “zaliczających” zabytki i lokalne atrakcje, dzieli je cała przepaść. Na tle piśmiennictwa tego typu twórczość Bouviera zajmuje miejsce szczególne: relacja faktograficzna, choć sama w sobie ciekawa i barwna, wzbogacona jest zawsze o wnikliwą obserwację i filozoficzną refleksję, sama podróż zaś – będąca zarazem podróżą w głąb ludzkiej duszy – traktowana jest jako zajęcie badawcze lub jako rodzaj twórczej inspiracji. Jego książki można śmiało przyrównać do dzieł Hermanna Hessego, Stanisława Vincenza czy genialnych wizjonerów kina: Wernera Herzoga i Andrieja Tarkowskiego. Wszystkie one, każda na swój niepowtarzalny sposób, odzwierciedlają uniwersalną Magellanowską formułę: navigare necesse est; ku pożytkowi zaś wytrawnego czytelnika przybiera ona inną postać: narrare necesse est.

Nicolas Bouvier
Kronika japońska. Pustka i pełnia
Zapiski z Japonii 1964-1970
Przekład: Krystyna Arustowicz (“Pustka i pełnia”), Krystyna Sławińska (“Kronika japońska”)
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 23 lipca 2014

Kronika japońska. Pustka i pełnia


I
Szary zeszyt

Kioto, 24 lutego 1964
Szukając mieszkania

Późnym popołudniem zwiedzam stary szlachecki dom, ponury, okazały, zagubiony gdzieś na południowym wschodzie miasta, za Uji. Zubożałe małżeństwo patrycjuszy chce wynająć jedno skrzydło ogromnego domostwa. On: dystyngowany chudzielec, w zniszczonej tweedowej marynarce włożonej na szary flanelowy kaftan podobny do roboczej bluzy skazańca. Ona: prawie tak samo chuda, o wpadniętych gorączkowych oczach, twarzy jak świstek bibułki usztywnionej w twardej, zdobionej stójce kimona. Siedzimy na podłodze pośrodku wychłodzonego pokoju, wokół piecyka — na trzech rozżarzonych kawałkach koksu parzy się niewielka ilość herbaty. Za suwanymi drzwiami mały staw i nieruchomy ogródek, w którym nie ma ani jednego listka. Nie wiadomo, czy pada deszcz, czy śnieg, wiadomo jedynie, że wiosna nieprędko nadejdzie. Kamień, mech, drzewo, patyna mat wyświeconych pantoflami, odbijających zimowe niebo.
— Lubię dziecięce głosy w domu — mówi starzec i znowu pogrąża się w długim milczeniu.
Obie kobiety — jest jeszcze intendentka czy też synowa, pełna godności i bardzo nieprzyjemna — powoli się kłaniają. Wrażenie jak z wizyty w domu umarłych albo u topielców wyłowionych z głębi morza. Agent mieszkaniowy, z którym tu przyjechaliśmy, przez cały czas krząta się, parska, zachwala nas, mimo że znamy się zaledwie od godziny, zachwala ten niezamieszkany upiorny dom, chce połączyć to, czego wcale łączyć nie trzeba, i głośno wciąga powietrze między złotymi zębami. Nikt go nie słucha i nikt nie zwraca na niego uwagi. Jakże ci ludzie, tak skromnie uprzejmi i idealnie dostojni, muszą odczuwać przymus — z powodu pertraktacji — obcowania z tym knurem!
…Zimno, waga zimna, jego znaczenie w tutejszym życiu: w japońskiej muzyce słychać drżenie, a drzewa! Te poskręcane gałęzie, powykrzywiane, skurczone, tak jakby zimno się w to wmieszało. A pozycje ciała, tak charakterystyczne w teatrze czy na sztychach: oszczędne gesty, skupione, których jedynym celem jest zatrzymanie cielesnego ciepła w sobie…
Taksówka miała na nas czekać, ale zniknęła. Idąc w górę uliczki, znalazłem kierowcę w sklepie kolonialnym, drzemiącego pomiędzy dzbanami z kwaszoną kapustą, z brukwią w solance, która parowała w zapadającym zmierzchu.
Powrót do Kioto. Tę samą drogę przebyłem pieszo przed ośmioma laty. W sześć czy siedem tygodni marszu dotarłem tu z Tokio, idąc dokładnie śladem dawnego cesarskiego traktu, dzisiaj biegnącego przez pola. Noce spędzone pod daszkami małych wiejskich świątyń, odludne osady i ryżowiska półwyspu Ki: na przedmieścia dawnej stolicy przybyłem jak jakiś zachwycony włóczęga. Tak właśnie należy podchodzić do miasta liczącego sześćset świątyń i trzynaście wieków historii. Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj: ciepły czerwcowy deszczyk, bladozielone listowie wysoko na tle przejrzystego nieba. Te same drzewa, dzisiaj narysowane śniegiem. Wydaje mi się, że podczas przerwy oddzielającej obie podróże byłem w jakimś sensie nieobecny w życiu. Bardzo jestem ciekaw, co w tym kraju, czy może we mnie, najbardziej się zmieniło.

Część pierwsza
PRZEZROCZA Z PRZESZŁOŚCI

II
Rok zerowy

Dzisiaj chyba każdy potrafi z zamkniętymi oczami wskazać na mapie archipelag japoński. Natomiast nie wiadomo, w jaki sposób tam się znalazł ani też skąd — tak naprawdę — wzięli się Japończycy.
Z nieba, bezpośrednio.
O tym w każdym razie zapewnia Kojiki, czyli księga dawnych wydarzeń i Nihongi (Kronika japońska), w których dawne japońskie mity narodowe zostały zebrane na cesarski rozkaz w początkach VIII wieku naszej ery. Stanowią samo jądro świętych ksiąg kultu shintō.
Sposób, w jaki naród tłumaczy sobie swoje pochodzenie, mówi o nim niemal tyle samo co styl życia. Przejrzyjmy więc, w ogólnych zarysach, tę niezwykłą kosmogonię, spontaniczną i chaotyczną, aby zobaczyć, jak Japończycy szykowali się do zejścia na ziemię i jak brzmi pierwsza historia, którą sobie przekazywali.
U źródła owej Genesis nie leży „Słowo”, lecz szeroki strumień mułu łagodnie falujący w ciemnościach. Lekkie odłącza się od ciężkiego, aby utworzyć Górę i Dół. W Górze krąży dziedzictwo Boskich Duchów (kami), niemających rodziców i bez potomnych. Nie robią absolutnie nic, bo ich działania nie mają jeszcze podłoża. W Dole wszystko jest płynne. Nigdzie nie ma gruntu pod nogami aż do chwili, gdy dwa kami owego pierwszego czasu zaczynają mieszać ostrzem włóczni w oceanie mułu. Owe dwa kami to rodzeństwo. Stwórcy Japonii — wszyscy uczniowie znają ich imiona: Izanagi (Ten, Który Zaprasza) i Izanami (Ta, Która Zaprasza). Zamieszane morze gęstnieje, z włóczni spada kropla, która tworzy pierwszą wysepkę japońskiego morza śródziemnego.
Brat i siostra na niej lądują, patrzą na siebie, ona staje się coraz bardziej prowokująca i… mój Boże… zapraszają się wzajemnie. W „świętym złączeniu zespalają swe święte członki” i poczynają trzy poronione płody, bo nie przystoi, aby kobieta czyniła takie awanse. (W Japonii mężczyzna jest w każdej rzeczy nieco powolniejszy). Zaczynają to robić znowu, tym razem prawidłowo, w towarzystwie pliszki, która ogonkiem wdzięcznie wybija im rytm, i tym razem małżonka siostra rodzi osiem japońskich wysp. (Oto osiem wcielonych bóstw, kopulacja dokonana bez udręki, bez wyrzutów sumienia czy wstydu, kobieta ulokowana nieco w tyle, w owej udawanej uległości, która pozwala jej odtąd wygodnie pociągać za sznurek. A co do ptaszka metronoma, to chyba odpowiednik naszego węża).
Po zrodzeniu licznego boskiego potomstwa bogini wydaje na świat kami Ognia, po czym umiera od oparzeń. Małżonek brat, cały we łzach, udaje się za nią do krainy ciemności. Tak jak Orfeuszowi obiecują mu, że ukochana pójdzie za nim pod warunkiem, że nie będzie się oglądał; jest jednak niecierpliwy i patrzy na nią — widzi jakieś plugawe szczątki, których każdy organ kryje w sobie złośliwego Ducha. Zła, że ujrzał ją w tym stanie, Izanami puszcza w pościg za bratem małżonkiem wszystkie harpie tego podziemnego świata. Udaje mu się zbiec, rozgania je, rzucając brzoskwinie — dlatego odtąd przynoszą szczęście — i w końcu, prawie bez tchu, skałą zagradza wyjście z piekieł. Poprzez tę przeszkodę dobiega do niego tchnący nienawiścią głos siostry:
— Mój śliczny starszy braciszku, jeśli tak, to ja każdego dnia uduszę tysiąc spośród tych, których spłodzisz.
— Jeśli tak, siostrzyczko, spłodzę codziennie tysiąc pięćset. (Przejedźcie się tokijskim metrem w majową niedzielę, a zobaczycie, że dotrzymał słowa). — I żeby pokazać, co sobie robi z jej groźby, pluje i stwarza kami Plwociny.
Potem niezwłocznie idzie oczyścić się w strumieniu brudów z Piekła. Każda część ubrania, które zdejmuje, staje się kami, a każdy kolejny obrzęd oczyszczający jest aktem stworzenia: Susanoo-no (Mąż Niepohamowany) wychodzi z jego nosa, z prawego oka bogini księżyca, z lewego zaś (w Chinach i Japonii lewe ma wyższość nad prawym) Amaterasu Õmikami, bogini słońca, przodek cesarskiego klanu i najbardziej czczona postać z ogromnego panteonu shintō.
Wtedy po raz pierwszy wstaje słońce nad Japonią, gdzie podstawowe prawa życia (narodziny, śmierć, mimo wszystko wzrost) otrzymały już swe uzasadnienie. Boskie kami każą zapalczywemu Susanoo-no rządzić Ziemią, gdzie ku ogólnemu przerażeniu zachowuje się jak dewastator, jak łobuz, jak bandyta. Burzy groble kami uprawiających ryż, pasie swoje konie na ryżowiskach, pustoszy pola i wywołuje potop, w czasie którego ginie wszystko, co nie jest solidnie sprzężone z wiecznością. Niezadowolony z tego, że odesłano go na Dół, zanieczyści swymi odchodami pałac siostry, wrzuci tam padlinę obdartego ze skóry źrebaka, zasieje zamęt i będzie nieznośny na tysiąc różnych sposobów. Celem wszystkich tych wybryków, których opis zająłby wiele stron, jest prawdopodobnie chęć zwrócenia uwagi na jego ziemskie królestwo — Niebo nie udziela mu należnego zainteresowania. Konflikt ten jest więc niezbędny, tak jak i boska przesada. Liczne świątynie, w których jest czczony jeszcze dzisiaj, dowodzą, że nikt już nie żywi do niego pretensji.
To nie Duch otwarcie zły, raczej uosobienie podstawowych energii ziemi, wrzaskliwy obrońca przyrody jeszcze okrutnej, gdzie „nawet skały, drzewa i trawy oddają się prze mocy”, świata w swoim dziecięctwie, który potrzebuje wszel kich niebieskich sił, aby odnaleźć równowagę i kształt. Susanoo-no posuwa się jednak za daleko; urażona jego prowokacja mi Amaterasu kryje się w pieczarze, pogrążając Stworzenie w mroku, a niebiańskie kami w bezradności.
Zbierają się więc przed pieczarą. Długo myślą, co robić, aby wywołać z niej boginię. Opis owej tajnej narady jest niezamierzenie komiczny, bo można w nim dostrzec — jeszcze w zalążku — wstręt Japończyków do okoliczności nieprzewidzianych i wymuszonych przez nie decyzji. Owe kami są prostackimi panami wciąż młodego świata. Jeśli ciągle są gotowi do ucieleśniania w uniesieniu już to gwiazdozbioru, już to góry czy pioruna, wyraźnie widać, że spekulacja i strategia nie są ich silną stroną. Przenoszą na kami Myśli pieczę nad opracowaniem planu, ten zaś proponuje projekt, który mimo przypisywanych mu talentów wydaje się nieznośnie zagmatwany. Niezbędna jest zgoda wszystkich, trzeba liczyć się z drażliwością innych, przezwyciężyć wszelkie wątpliwości. W Japonii — nawet w niebie — sprawy tego rodzaju nie da się załatwić bez trudu. W końcu, zgodnie z radami eksperta, niebiańscy kami robią lustro, wróżą z łopatki jelenia, pokrywają drzewa odkupicielskimi darami. Każą śpiewać wszystkim ptakom jednocześnie, aby obrażona dowiedziała się, że zaświeciło inne słońce i poczuła zazdrość. Jednak wszystkie ich wybiegi spełzają na niczym, pieczara pozostaje zamknięta.
W ostatnim akcie bogini Śmiechu wykonuje święty taniec przed zebranymi kami; wkrótce, owładnięta rytmem, podkasuje szatę jak zwykła bachantka, pokazuje to i owo z hojnością, a głośny wybuch śmiechu widzów każe zaintrygowanej Amaterasu wyjść ze swego schronienia. Jej brat za karę zostaje wypędzony na ziemię, akt stworzenia zaś toczy się dalej w odzyskanej jasności.
Wszędzie rozwój. W świecie kami wszystko powstaje ze wszystkiego, nie ma rzeczy niegodnej. Wszystko, co należy do bóstwa, oddech, krew, ślina, odchody, może stworzyć coś innego, co stopniowo opanowuje świat materialny i oczyszcza go z jego własnych humorów. Są miriady kami, niebiańskich lub ziemskich. Potężnych lub skromniutkich. Możnych lub podrzędnych, właścicieli in partibus wulkanu lub krzaków. Niektóre są głęboko zakorzenione w mitologii, inne — po oddaniu drobnych przysług — ulatniają się jak dym. A to znaczy, że musi ich być wystarczająco dużo, aby ożywić rzeczy użyteczne lub jadalne (kami Grzebienia, Tykwy, Ostrygi czy Ryżu), uświęcić każdą siłę natury, przeniknąć każdy cal japońskiej ziemi, każdy pień, każdy strumień, znaleźć boskiego patrona dla każdego cechu rzemieślniczego (kami Gorzelników, a nawet Szpiegów!), każdego przyszłego ludzkiego klanu, unieszkodliwić złowróżbne siły dobywające się z materii jeszcze niespokojnej i „falującej jak muchy na majowym księżycu”.
Dla zapewnienia ładu bogini Amaterasu wysyła swego wnuczka Ninigi, uzbrojonego w miecz, klejnoty i magiczne lustro, aby zapanował nad ziemskimi sprawami. Po zejściu na wyspę Kiusiu młody książę spotyka górskiego Ducha, który ofiarowuje mu swą pomoc i rękę najstarszej córki: to zimowy, odrażający Duch, może jednak nadawać nieśmiertelność. Książę nie korzysta z okazji, wybiera — ze względu na urodę — młodszą siostrę i w ten sposób zdobywa prawo do śmierci. (Tak więc Niebo połączyło się z Ziemią i dlatego właśnie władcy Japonii, mimo znakomitego pochodzenia, schodzą z tego świata jak ich poddani).
Dwa pokolenia później Jinmu Tennō, pierwszy cesarz z linii ludzkiej, dokonuje podbicia Yamato i tworzy państwo japońskie. Dokładniej (a raczej: bardzo mitologicznie) jedenastego lutego 660 roku przed naszą erą.
Przez długi czas Japończycy, głęboko przekonani o doskonałości i niepowtarzalności swej boskiej natury, będą traktowali przybyszy z zewnątrz jak „obcych diabłów”. Długo też naturalną reakcją cudzoziemca będzie chęć ośmieszenia owego „potpourri” narodowych legend, uważanych za wręcz niestosowne, infantylne, absurdalne lub nieprzyzwoite. W XVIII wieku niemiecki podróżnik Kaempfer, gdy dowiedział się, czego tylko mógł, na temat pochodzenia tego narodu, doszedł do wniosku: „…ujmując skrótowo, cały system bogów shintõ jest tak śmiesznym zbiorem potwornych i nie do przyjęcia bajek, że nawet ci, którzy zajmują się ich badaniem, ze wstydem przekazują te niedorzeczności własnym adeptom, a z jeszcze większym zażenowaniem buddystom lub wyznawcom innej religii”. Mam wrażenie, że skłonni jesteście przyznać mu rację.
Kwestia przyzwyczajenia i szerokości geograficznej. W końcu Człowiek Bóg zrodzony z Dziewicy w stajence, odchuchany przez osiołka i wołu, przybity do dwóch belek, pomiędzy dwoma złodziejami, z woli miłosiernego Ojca… Postawcie się w położeniu pierwszego lepszego Japończyka, który usłyszał tę historię, nam tak dobrze znaną! Kaempfer dodaje, że w owej mitologii nie znajduje „niczego, co mogłoby wyjaśnić człowiekowi ciekawemu jego wątpliwości dotyczące istoty i natury bogów…” (niewiele logiki i żadnego tragizmu, to prawda), zwraca jednak uwagę na coś innego:
— Brak grzechu: zbrukania i oczyszczenia.
— Brak cierpienia: chodzi o odbicie, jak w lustrze, szczęśliwego porządku rzeczy.
— Brak etyki, moralności, bo „boskie” pochodzenie Japończyków dyktuje im w naturalny sposób ich postępowanie — za to wiele ceremonii, rytuałów i zaleceń.
— Brak doktryny i „dowodów rozumowych”, w zamian litanie, w których wymienia się jednocześnie bogów i rzeczy przez tych bogów zapewnione:

Łagodny kami Rozdroża
Kami Góry Rudonośnej
Gliny
Prawej ręki
Wody źródlanej
Pędu ryżowego

i tak dalej, recytowane codziennie w sanktuariach, przywodzące na myśl człowieka średnio zamożnego (skromny kraj, Japonia), który liczy i przelicza w zadziwieniu i wdzięczności swe kilka groszy.
— Brak De profundis, bo kiedy jakaś łaskawa istota słucha was z głębi pnia drzewa czy z wnętrza skały, przede wszystkim myślicie o podziękowaniu jej za przybycie, dopiero potem prosicie, przy okazji, o jakiś drobiazg.
— Brak kary, męki, trwogi, piekła i innych przejawów zła, a tylko gromada niespokojnych Duchów, pozbawionych blasku, które można ułagodzić modlitwą i kilkoma garstkami ryżu.
Doprawdy, przedziwna religia!
Cóż więc pozostaje dla „rozproszenia wątpliwości ciekawskich”? Pozostaje żywy opis owego jakże powoli zawieranego układu pomiędzy przychylnym Niebem a jego ziemską potomnością oraz nieprzerwany cesarski rodowód o tym świadczący, przede wszystkim jednak niezrozumiała, żarliwa wdzięczność wyrażana nie w dogmatach, lecz tańcem — prawie codziennym, w sanktuariach shintō, w rytm bębna, fletu, koto (rodzaj poziomej harfy) i małej fletni. To niezwykła muzyka, powolna, jakby wyciągana z ziemi, z mroku korzeni, pni, obok której pierwsze lepsze zachodnie requiem (przewyższające ją polifonią) wydaje się czymś fałszywym i okropnie przyziemnym. Nie za bardzo zróżnicowana ani specjalnie harmonijna — być może dla naszych uszu stworzonych do cięższych gatunkowo dźwięków — ale za to o tak dużej sile, że już po chwili człowiek patrzy za siebie, by upewnić się, że drzewa, pod którymi siedzi, nie idą gęsiego do Wielkiej Świątyni Amaterasu w Ise.

 
Wesprzyj nas