Zofia Posmysz mówi o tym, skąd czerpała wewnętrzną siłę, choć była świadkiem niewyobrażalnego. I jak to się stało, że ponownie zaufała życiu.


Królestwo za mgłąPierwszy tak obszerny wywiad z Zofią Posmysz. Niezwykle szczera rozmowa z więźniarką Auschwitz, Ravensbruecki Neustadt-Glewe, która przeżyła eksperymenty medyczne i marsz śmierci oraz jest jednym z ostatnich żyjących autorytetów pamiętających koszmar obozu.

Trafiła do Auschwitz, mając niespełna dziewiętnaście lat. Ponad siedemdziesiąt lat po wojnie zdecydowała się po raz pierwszy opowiedzieć całą swoją historię.

Nie bez powodu Zofia Posmysz – dziennikarka, pisarka i niesamowita osobowość, której opowieści porywają tłumy –gromadzi na spotkaniach tysiące osób. Na spotkanie w Auditorium Maximum na Uniwersytecie Jagiellońskim przyszło około 1500 młodych ludzi.

***

– Czyli pani wyszła z tego Królestwa? – Mnie się udało. Tak, mnie to się udało.
Żeby przeżyć, trzeba przestrzegać reguł obozowej gry. Nie można dać się uderzyć – bo nie przestaną bić. Trzeba wyglądać w miarę zdrowo – inaczej wezmą na rewir.
I przede wszystkim należy wiedzieć, jak rozmawiać z oprawcami.
Bo nawet kat ma słabości. A ofiara nie zawsze jest bezbronna.

***

Zofia Posmysz – więźniarka Auschwitz, Ravensbrück i Neustadt-Glewe. Przeżyła eksperymenty medyczne i marsz śmierci. Po wojnie była dziennikarką Polskiego Radia, autorką słuchowiska “W Jezioranach”. Swoje obozowe doświadczenie zamieniła w literaturę najwyższej próby. Jej szokującą “Pasażerkę” sfilmował Andrzej Munk.

Michał Wójcik – dziennikarz i historyk, współautor książek “Ptaki drapieżne. Historia Lucjana „Sępa” Wiśniewskiego” oraz “Made in Poland” o żołnierzu Kedywu Stanisławie Likierniku.

Zofia Posmysz, Michał Wójcik
Królestwo za mgłą.
Z autorką Pasażerki rozmawia Michał Wójcik
Wydawnictwo Znak
Premiera: 2 lutego 2017

Królestwo za mgłą


SPOTKANIE SZESNASTE
ZAMIAST WSTĘPU

Spotkań było piętnaście. A w zasadzie szesnaście, ale tego pierwszego nie liczę. Dowiedziałem się wtedy, że do wywiadu rzeki nie dojdzie. Bo pani Zofia nie ma czasu. Przecież nie da się opowiedzieć całego życia w ciągu nawet najbardziej wyczerpującego wywiadu – usłyszałem. Poza tym… „Nie, to nie ma sensu. Niech mi pan wierzy… proszę spojrzeć…” Otworzyła mały kalendarzyk, a tam – przy każdej dacie – drobnym maczkiem nazwiska, terminy, sprawy. Rzeczywiście. Pani Zofia to gejzer energii. I deficyt czasu. Kiedyś otworzyła mi drzwi z telefonem przy uchu, nie przerywając monologu do słuchawki, zaprosiła do środka, a tu, w pokoju, gdzie jednak w końcu rozmawialiśmy, wielka walizka i ułożona z boku w kostkę garderoba. Właśnie wróciła z Wiednia, ale zaraz jedzie do Oświęcimia. Kolejne spotkanie z młodzieżą. Kierowca za chwilę zadzwoni z dołu. Po powrocie z Domu Spotkań Młodzieży dosłownie chwila przerwy, potem wywiad i znowu wyjazd. W kalendarzyku zaznaczona jest nawet data premiery opery Pasażerka w Chinach. Nie, na pewno nie poleci. Do Drezna? „Tak, do Drezna jak najbardziej”. Ale to w przyszłym roku. „Nie mam czasu…”, tłumaczyła wtedy cierpliwie. Ale w końcu znalazła niezapisaną przestrzeń w kajecie. Ostatecznie udało się wygospodarować piętnaście przedpołudni. Zawsze rozmawialiśmy w jej domu. Nieduże mieszkanie obok Starego Miasta w Warszawie. Dużo książek, obrazy, bibeloty. Rytuał. Od progu silny, bardzo silny uścisk dłoni, potem pani Zofia szła do kredensu wyciągnąć serwetki i talerzyki, ja w kuchni nastawiałem kawę i po chwili siedzieliśmy naprzeciwko siebie.
Podczas spotkania, tego, którego nie liczę, powiedziałem, że moim zdaniem kluczem do jej twórczości są Wakacje nad Adriatykiem, niekoniecznie Pasażerka. Słynną powieść, a wcześniej dziwny, bo nieukończony, zmontowany przez przyjaciół film Andrzeja Munka znają wszyscy. Na marginesie: pani Zofia ma do tego filmu zastrzeżenia. Bo to nie jest ich wspólny film. To zmontowana zaledwie połowa scenariusza. Reszty nie ma. I ten komentarz Woroszylskiego… „Tu są poważne błędy merytoryczne w stosunku do rzeczywistości obozowej”. Tymczasem Wakacje… Moim zdaniem są powieścią absolutnie prekursorską. Dziś niesłusznie zapomnianą. Nikt wcześniej tak o obozie nie pisał. Ani Borowski, ani Primo Levi czy Kertész. Na tylu poziomach, kondygnacjach narracji. No i w tej konwencji. Może właśnie od tego zaczniemy… Pani Zofia się uśmiecha. „Właśnie zgłosił się do mnie niemiecki reżyser i mówił dokładnie to samo. Chce to sfilmować…” Zanim doszło do pierwszego spotkania, pani Zofia chciała dokładnie wiedzieć, o czym będziemy rozmawiać. Zostawiam jej moje notatki. Wyrwane z kontekstu zdania, coś boldem, coś kursywą, cytaty. Zanim zamknąłem za sobą drzwi, rzuciła na to okiem. „Aufzejerka*. Nie mylić z anwajzerką**”. Cofamy się do pokoju. Pokazuje mi opowiadanie Chrystus oświęcimski w kwartalniku literackim „Wyspa” z 2008 roku. Na pierwszych dwóch stronach dostrzegam pięć interwencji długopisem. Poprawione literówki. Nie będzie łatwo – myślę. Najkrótsze było spotkanie pierwsze. Ładny dzień, słońce za oknem, więc nie dokończyliśmy. W Muzeum Literatury trwała właśnie wystawa o Zuzannie Ginczance, przedwojennej poetce, muzie Tuwima. Haberbusch i Schiele – tak mówił o jej oczach, bo każde było innego koloru, choć jedno na pewno piwne. Poszliśmy. Pani Zofia długo czytała wiersz-testament (Non omnis moriar…). A także opis pobytu w więziennej celi. „Dokładnie tak było…” Obie siedziały na Montelupich. Pani Zofia w 1942 roku. Zuzanna dwa lata później. Z tego popołudnia, potem spaceru wywiązało się przeziębienie, następnie zapalenie krtani. Długa przerwa. Skończyliśmy książkę z nadejściem lata. W maju kalendarzyk pani Zofii wypełnił się do tego stopnia, że na ostatnie, godzinne spotkanie długo musiałem czekać. W końcu się udało, ale i tak telefon dzwonił wtedy bez przerwy.
Trzecie spotkanie to ja odchorowałem. Pani Zofia opowiedziała o Budach. Budy to podobóz Auschwitz. Tam trafiła jej karna kompania. Opowieść dotyczyła bicia. Katowania ofiar, kobiet, więźniarek. Bo maltretowanie w obozie wtedy miało sens, kiedy zachowany został rytuał. Zwykłe lanie nie wystarczało… Gdy tego słucham, patrzę na jej drobną postać w rogu kanapy. W delikatnych dłoniach drży porcelanowa filiżanka. Jest tak przeźroczysta, że pod światło widzę linię kawy. Przecież… Tymczasem pani Zofia mówi jak w transie: „Bicie. Bicie do końca. Do skutku. Bicie, aż przestanie się ruszać. Wtedy dopiero kat ma satysfakcję. Nie przestanie tłuc, aż ofiara »zrozumie«. Anwajzerki tłukły bez opamiętania. Aż się zmęczyły. Wtedy biły na zmianę. Do furii doprowadzała je próba obrony. Ofiara przecież próbowała się bronić. Albo zrozumieć. Za co? Za co? Ta góralka nie mogła tego zrozumieć. Trzymała w wyciągniętej ręce sczerniałą bulwę ziemniaka. Was gefällt dir nicht? Coś ci się nie podoba? – Lora nie mówiła. Ona szczekała. Góralka nie znała niemieckiego. Zaledwie kilka słów. Powiedziała, że jest głodna, a ten ziemniak… Lora znowu się na nią rzuciła. Okładała ją pięściami, a ta już skulona wysapała: Warum, warum schlagen? Dlaczego, dlaczego bić? Och, jak Lora czekała na to pytanie. Ta nasza złotowłosa Lora. Dokładnie na to pytanie. Waaa-ruuum? Dlaczego? – wycharczała. To pytanie było ostatecznym dowodem zbrodni. Było wyznaniem własnej winy. Samooskarżeniem. Góralka była pierwszą ofiarą spośród nas”*.
Warszawa, 30 maja 2016 roku

SPOTKANIE PIERWSZE
BAJKA

MICHAŁ WÓJCIK: Dawno, dawno temu…
ZOFIA POSMYSZ: …za siedmioma rzekami, za siedmioma górami było sobie Imperium Rycerzy Trupiej Czaszki. Mnie najbardziej podoba się inna nazwa: Kolonia. Ale nie używajmy jej teraz. Mówmy: Królestwo. Tak widziała ten świat moja przyjaciółka Zosia Jachimczak. Było to potężne Królestwo, w którym panował przepotężny król. Przepotężny – tak się pisze w bajkach. Ja widziałam go tylko raz, a w zasadzie tylko jego plecy. Siedział zamyślony i słuchał tkliwego brzmienia skrzypiec. Słuchał w taki sposób, że znać było umiłowanie muzyki. Pewnie gdyby mógł, słuchałby skrzypiec godzinami, ba, całymi dniami, ale… niestety. Był królem i musiał planować nowe podboje. Bo pod tym względem on i jego Królestwo byli nienasyceni. Jakby wciąż głodni. Król ciągle powiększał swoje imperium. Co jakiś czas granice Królestwa przesuwały się i nigdy nie było wiadomo, czy pewnego razu nie będziemy musieli znowu się gdzieś przeprowadzić. Widocznie król toczył gdzieś daleko zwycięskie boje, bo łupy, jakie zjeżdżały z najdalszych nawet stron, były przebogate. Do Królestwa nie można się było dostać na piechotę. Nic z tych rzeczy! Jedynie pociągiem. Pociągi były jak z baśni. Ciągnęły je piękne, wielkie i czarne lokomotywy. Jak spienione rumaki buchały parą, wydawały dźwięki sapiącej bestii. Pociągi te pojawiały się o najdziwniejszych porach. Wjeżdżały majestatycznie w sam środek Królestwa. Wtedy imperium ogarniało nerwowe podniecenie. Ruch i rwetes, krzyki i szczekanie psów. Dopiero na peronie można było zauważyć, że wagony nie miały okien. A mimo to pasażerów zawsze było w bród. Wypływali z ich wnętrz niekończącymi się strumieniami. Następnie strumienie te łączyły się w żywe rzeki, te stapiały się w jeden rwący nurt i taka wezbrana fala tłumu przelewała się w stronę horyzontu. Po kilku godzinach znowu było cicho. Znowu brała górę rutyna królewskiego porządku.

A pasażerowie? Co z nimi?
Ten, kto trafiał do Królestwa, już w nim zostawał. Podobno byli tacy, co z Królestwa byli odsyłani, ale ja ich nie znam. Za to ci, którzy tu trafili, dość szybko się zmieniali. Zaczynały działać czary.

Co się działo?
Większość pasażerów z peronu szła dalej. Królestwo ich wchłaniało, rzeczywiście, pod tym względem było nienasycone. Ci, którzy zostawali z nami, zmieniali się. Ulegali metamorfozie. Twarze. Najpierw znikały im twarze. To znaczy podróżni nadal je mieli, ale te z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień zamieniały się w szarą, a potem coraz bardziej niewyraźną plamę. Aby zupełnie nie stracić twarzy, pasażerki używały pewnego fortelu.

Pasażerki? A oni, pasażerowie?
No właśnie, to też było dziwne. Pasażerowie znikali. Zostawały tylko kobiety. I to widocznie któraś z nich, modnisia, wpadła na pomysł, aby przywracać twarzy kolor. Fortel może się wydać dziwaczny i nieprzystający do bajki, ale aby twarzom wrócił kolor, aby nie pochłonęła ich czerń, należało je przemyć… no trudno, powiem to… sikami.

…no nie, tu bajka się urywa. Siuśki są niebajkowe.
W takim razie powiem o innym sposobie. Bo raz, że twarze czerniały, ale dwa, że niektórym bledły. Aż do idealnej białości. Wtedy należało je posmarować burakiem. Buraki w Królestwie służyły właśnie do tego.

Nie do barszczu?
Szkoda ich było na zupę. Burak do malowania twarzy był niezawodny. Do przywracania twarzy. No ale skąd wziąć w Królestwie buraka? – zapyta pan.

Nie, nie zapytam. Przecież król zwoził łupy wojenne, wszystkiego było w bród.
W Królestwie rzeczywiście było wszystko. Ale poddanym nie wolno było nic posiadać. Rycerki bardzo tego pilnowały. Mieszkaniec Królestwa złapany z burakiem w ręku słono za to płacił. Rycerki były pod tym względem bezlitosne. Teraz o nich. Były dumne i wyniosłe.

Rycerki? Nie rycerze?
Owszem, rycerze podjeżdżali czasami na koniach, ale częściej widywałyśmy rycerki. Były niesamowite. Ubierały się na czarno. Szczekały, nie mówiły.

Trudno cokolwiek rozumieć.
O nie, rozumieliśmy się doskonale. W baśni nie ma pomieszania języków. Istniał sposób, aby zrozumieć nawet przemawiającego rycerza-psa.

Psy też były rycerzami?
Jak najbardziej. Potrafiły w pojedynkę wygrać niejedną bitwę. Rycerze-psy słuchały tylko rycerek.

Jakie one były?
Impregnowane. Gdy padał deszcz, zakładały gumowe peleryny. A padało bardzo często.

Czyli Królestwo było w strefie monsunowej?
W strefie mgieł i opadów. Nad ranem zawsze była mgła. Własną mgłę produkowało też Królestwo. Daleko, już w lesie, stało kilka kominów. To z nich buchała wielka jasność i równocześnie mgła. Mgła snuła się po Królestwie i była tak gęsta, że rano ci, którzy wychodzili z bloków, idąc, wycinali w niej prawdziwe korytarze. Czasami wręcz trudno było kogoś ujrzeć, miało się wrażenie, że w Królestwie jesteśmy sami. Każdy z osobna. Takie wrażenie można było odnieść rano, a w zasadzie w nocy, bo dzień w Królestwie zaczynał się w nocy. Nie było wtedy słońca, światło dawały rozżarzone kominy i re- flektory. Mgła unosiła się także z ziemi. Jakby to ziemia ją rodziła. Grunt był wilgotny i mokry. Do tego stopnia, że do walki z nim ruszały zastępy rycerek. Same oczywiście nie walczyły z ziemią, robiłyśmy to my.

Walka z ziemią?
Z błotem. Błoto było największym wrogiem Królestwa. Potrafiło wchłonąć pasażerów, tak jak horyzont.

A król? Co było z królem?
Już mówiłam: był. Ale widywano go rzadko. Podobnie rycerzy. Rycerze nigdy się nie nudzili. Strzegli Królestwa wysoko na wieżach. Królestwo nie miało murów. Za sprawą czarów strzegły Królestwa mgła i druty. W zimie druty zaczynały śpiewać. Melodia doskonale zgrywała się ze świstem jadącego w oddali pociągu. Jednak żeby usłyszeć tę muzykę, musiała być absolutna cisza. Druty śpiewały cichutko. Jakby żałośnie. Metalicznie.

Jak wyglądało życie w Królestwie?
Życie? W tej bajce życia nie ma. W Królestwie też go nie było. Tam się spędzało czas. Czas ten nie miał ani przeszłości, ani przyszłości. Było tylko teraz. To „teraz” było monotonne. Ale nie nudne. Powiedzieć tak byłoby kłamstwem. Bycie jest bardzo wyczerpujące. Polega na pracy i snuciu się. Praca nas wykańczała. Słaniałyśmy się z głodu. Snułyśmy się zatem, aby zdobyć coś do jedzenia. Albo aby się umyć. Nawet by zdobyć miejsce w latrynie. Jeśli nie dało nam się czegoś zorganizować, znikały nam twarze. Ostatecznie. Wszystkie upodabniałyśmy się do siebie. Wyglądałyśmy tak samo.

Jeśli nie było czasu, to co z jutrem?
Nie było jutra ani pojutrza. Czasu strzegła zaczarowana muzyka. Piękna. Nigdy i nigdzie indziej piękniejszej nie słyszałam.

Czyli pani wyszła z tego Królestwa?
Mnie się udało. Tak, mnie to się udało.

 
Wesprzyj nas