Wspaniała i poruszająca opowieść o ambicji, pożądaniu i tęsknocie, które czynią nas ludźmi – pióra Richarda Flanagana, laureata Nagrody Bookera.


PragnienieJest rok 1841. W odległej kolonii karnej na Ziemi Van Diemena bosa aborygenka pozuje do portretu w sukni z czerwonego jedwabiu. Ma na imię Mathinna i jest przybraną córką gubernatora wyspy, Sir Johna Franklina oraz jego żony, Lady Jane. Jest też obiektem cywilizacyjnego eksperymentu, który ma wykazać, czy wiedza, chrześcijaństwo i rozum mogą być narzucone barbarzyństwu, instynktowi oraz pożądaniu.

Kilka lat później, gdzieś na Arktyce, ginie Sir John Franklin wraz załogą i dwoma statkami podczas ekspedycji, której celem ma być odkrycie mitycznego Przejścia Północno-Zachodniego, drogi morskiej z Europy do wschodniej Azji wiodącej przez Archipelag Arktyczny. Anglia jest wstrząśnięta podawanymi przez ekipę poszukiwawczą doniesieniami o przypadkach kanibalizmu, a dla najsłynniejszego pisarza tych czasów, Karola Dickensa, losy Franklina stają się lupą, przez którą przygląda się lodowatym głębinom własnego życia.

***

Doskonała, głęboko poruszająca i kunsztownie zbudowana medytacja nad pragnieniem relacji z drugim człowiekiem w rozmaitych jej formach – współczucia, ciekawości, troski, pożądania, przyciągania, egoizmu i bezinteresowności, które niezdarnie łączą się w jedno w najbardziej niebezpiecznym abstrakcyjnym pojęciu, miłości.
„Los Angeles Times”

Jego proza jest silna i precyzyjna, a opis pragnień – nadzwyczaj subtelny.
„Publishers Weekly”

Cud precyzji i spójności.
„The Sun Herald”

To poważna i wzruszająca zarazem książka. Na długo zapada w pamięć.
„The Washington Times”

Misternie skonstruowana fuga o pożądaniu i jego odrzuceniu.
„The Times Literary Supplement”

Mistrzowskie potraktowanie przez Flanagana historycznych faktów i sztuki opowiadania, połączone z głębokim wyczuciem natury ludzkiej, potwierdza, że w dziełach takich jak to fikcja wznosi się na poziomy najwyższej sztuki.
„The Irish Times”

Richard Flanagan (ur. 1962) – australijski powieściopisarz pochodzący z Tasmanii, uważany za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli swojej generacji. Zajmuje się także reżyserowaniem filmów i pisaniem scenariuszy. Laureat prestiżowych nagród: Commonwealth Writers’ Prize, Queensland Premier’s Prize, Western Australian Premier’s Prize i Tasmania Book Prize oraz Nagrody Bookera, którą otrzymał w 2014 r. za powieść “Ścieżki Północy”, nad którą pracował 12 lat.

Richard Flanagan
Pragnienie
Przekład: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 stycznia 2017

Pragnienie


5

Protektor uważał, że gubernatorska inspekcja w Wybalenna rozpoczęła się wyjątkowo pomyślnie. Na plaży było pełno Aborygenów, którzy powitali gubernatora — sir Johna Franklina — i jego świtę po wylądowaniu, podskakując i pląsając wylewnie, a także wydając okrzyki dzikiej radości. Nie było to może zbyt eleganckie ani cywilizowane, zostało jednak dobrze przyjęte. Lady Jane Franklin wzruszyła zwłaszcza drobna czarna dziewczynka, tańcząca w czasie dziecięcego przedstawienia przygotowanego na powitanie gości na czystym białym piasku. Dziewczynka miała na szyi całkiem ładny naszyjnik i nosiła przewieszoną przez ramię dużą skórę z białego kangura. Wyróżniała się nie z powodu prostego, chociaż uderzającego kostiumu, niskiego wzrostu czy wielkich ciemnych oczu. Chodziło raczej o jej specyficzną, ale trudną do określenia postawę.
Lady Jane nie mogła mieć dzieci; kiedy naciskano ją w tej kwestii, mówiła przyjaciołom, że nigdy nie stanowiło to dla niej brzemienia, lecz w pewien dziwny sposób niosło raczej ulgę. Był to po prostu wykręt, który jednak, jak zwykle, z czasem właściwie stał się prawdą. Lady Jane zaczęła unikać dzieci, a kiedy się postarzała — liczyła już sobie czterdzieści siedem wiosen — jej stosunek do problemu potomstwa przekształcił się w ogólny niepokój. W dzieciach było coś, czego jej brakowało i co w głębi serca uważała za przerażające. Jak gdyby im było ich więcej, tym bardziej ubywało lady Jane. Jak gdyby tym bardziej umierała, im bardziej one żyły.
Ich krzyki i śmiech rozbrzmiewały bowiem nazbyt głośno w pustych salach wspomnień gubernatorowej. Nigdy nie zapomniała, jak w młodszych latach sir John wypytywał ją, dlaczego jest taka blada, a ona ze wstydu i strachu nie była w stanie mu powiedzieć, że wypłynęła z niej mała czerwona plamka. Zamknęła książkę, podniosła na niego wzrok i powiedziała, że mimo wszystko zgadza się z Wordsworthem, że w samotności zawsze można znaleźć wzniosłość.
— Czyż nie tak? — spytała łamiącym się głosem.
Odpowiedział, że tak. Zawsze się z nią zgadzał. Kolejne ciąże kończyły się gwałtownie. Tworzyła życie, lecz ono ją opuszczało. Nikt o tym nie wiedział. O życiu lady Jane nic się nie mówiło. W „Timesie” nie było nekrologów. Żadnego współczucia, rozmów, żałobnej czerni. Rozpacz nie miała się gdzie podziać, tylko w jej sercu. A potem było już za późno: jej ciało się zmieniło. Dlatego teraz, patrząc na tę małą aborygeńską dziewczynkę na plaży, zdumiała się, poczuła bowiem, jak z jej barków znika nieznośny ciężar, a wzbiera w niej nienazywalne uczucie.
Dziewczynka spóźniała się nieznacznie w stosunku do innych dzieci, lady Jane zauważyła jednak, że w pewien sposób przyciąga to uwagę do niej i jej tańca, właściwie zatem tylko podkreśla jej występ. Gubernatorową ogarnęła nagle przemożna chęć, by dotknąć tego dziecka.
— No popatrz tylko — zwróciła się do swojego leciwego, korpulentnego męża — prawie chce się objąć to małe dzikie zwierzątko i je pogłaskać.
Była to nieoczekiwana uwaga dla nich obojga. Lady Jane postanowiła nie pozwolić, by takie uczucia napełniały ją strachem. Z jej punktu widzenia ta mała na szczęście właściwie nie była dzieckiem, ponieważ była dzikuską, i na szczęście właściwie nie była dzikuską, ponieważ była dzieckiem. Zakładając, że małżonka gubernatora bardziej interesuje się rzeczami martwymi niż ludźmi, Protektor wyjaśnił, że naszyjnik dziewczynki zrobiony jest z setek maleńkich jasnozielonych muszelek, nawleczonych na kilka jardów oposowego ścięgna, które zostało kilkakrotnie owinięte wokół jej szyi. Gdy dodał, że naszyjnik należał niegdyś do jej zmarłej przed kilkoma laty matki, a skóra białego kangura była własnością ojca, który zmarł zaledwie przed tygodniem, lady Jane wzruszyła się jeszcze bardziej.
— Kochana sierotka — powiedziała.
— Leda — powiedział Protektor. — Na imię jej Leda. Ma siedem lat. Jest najmłodsza na wyspie.
— A jak pan sądzi, panie Robinson, jakie jajo — uśmiechnęła się lady Jane — zostawi po sobie ta Leda dla przyszłych pokoleń?
— Jajo? — spytał Protektor, nieco zdezorientowany. — Mówiłem o dziewczynce, nie o kurze.
— Powinien ją pan chronić przed łabędziami — oświadczyła lady Jane, pozwalając sobie na żarcik.
— Nie rozumiem, szanowna pani — odpowiedział Protektor, którego znajomość mitologii klasycznej właściwie nie wykraczała poza imiona zawarte w wyświechtanym egzemplarzu Carswell’s Classical Names & Almanac.
— Leda… — powiedziała lady Jane.
— Tak — uśmiechnął się Protektor. — Antyczna piękność.
— Starożytni wierzyli, że aby zgwałcić piękną Ledę, Zeus przybrał postać łabędzia.
— Ach tak, to wspaniała opowieść, oczywiście — zaśmiał się Protektor, do głębi przerażony mitem, śmiałym sposobem wyrażania się lady Jane, a przede wszystkim tym, że wykazał się taką ignorancją. — Ci boscy starożytni! — westchnął. — Takie historie! Swoją drogą — dodał szybko, kiedy dzieci, które skończyły już tańczyć, przebiegały obok nich — my wolimy nazywać ją Mathinna.
Lady Jane zazwyczaj nie spoufalała się z dziećmi, teraz jednak wyciągnęła rękę i chwyciła Mathinnę za ramię. Dziewczynka zaczęła się odwracać z szerokim uśmiechem, aż wreszcie zobaczyła białą kobietę, która ją zatrzymała.
— Pięknie tańczysz — stwierdziła lady Jane.
I nagle zawstydzona dziwną spontanicznością swojego zachowania, puściła ramię Mathinny. Dziewczynka uciekła, a Protektor zaczął mówić o nowym cmentarzu, który gubernator z małżonką mieli obejrzeć. Połączenie uniesienia z tragedią w sercu tak małego dziecka zaintrygowało jednak lady Jane. Litość, kiedy już się na nią zdobywała, stanowiła dla niej poważne i straszliwe uczucie. A może po prostu wolała obserwować dzieci, niż oglądać cmentarz. W każdym razie z takiego czy innego powodu uparła się, by powróciły i odtańczyły jeszcze jeden taniec.
Przyglądając się Mathinnie po raz drugi, poczuła, że rozumie tę dziewczynkę. Wyobraziła sobie jej rozpacz, potrzeby, marzenia. Gdy potem wspinali się pod górę na cmentarz, narzuciła wściekle szybkie tempo, pozostawiając zasapanego sir Johna dość daleko w tyle. Biegający między nimi Protektor, chociaż odczuwał ulgę na myśl, że oboje wspierają go w jego dziele, spostrzegł, że lady Jane myślami błądzi gdzie indziej. Medytowała nad tańczącą Mathinną i nad tym, że poruszała się tak powoli, wyraziście oraz przejmująco.
— Można by wręcz powiedzieć — zwróciła się do sir Johna, kiedy ją wreszcie dogonił przy cmentarnej bramie — że jej ciało myśli.

Tymczasem ciało sir Johna nie sprawiało wrażenia, że odznacza się żywą inteligencją bardziej niż wypielęgnowana dynia. Mimo to lady Jane od dawna wyczuwała, że w jej małżonku kryje się jakiś mechanizm, duch albo namiętność, które czekają tylko, żeby je uruchomić. Początkowo w myślach nazywała sir Johna Niedźwiedziem, bo tak go sobie właśnie wyobrażała: jako wielkiego niedźwiedzia w stanie hibernacji. Byli już jednak przeszło dziesięć lat po ślubie, a ona ciągle czekała, żeby się obudził, i trzepotała się wokół jego wybitności niczym ćma.
Równie drobna jak on duży, lady Jane może uchodziłaby za piękną, gdyby zdecydowała się podkreślać walory swojej urody. Wyglądało jednak na to, że raczej nie dba o nie. I nawet jeśli niezupełnie tak było, to niewątpliwie jej natura pozostawała w nieustannej sprzeczności sama ze sobą. Pragnienie przystosowania się do otoczenia i uzyskania jego aprobaty, które odziedziczyła po matce, córce zubożałego szlachcica, szło w niej o lepsze z energią i wiarą w siebie, które przejęła od ojca, właściciela młyna z Northern Midlands. Podobnie jak jej matka lady Jane wyszła za mąż, by podnieść swój status społeczny, i zgodziła się poślubić podstarzałego polarnika, którego w tamtym czasie londyńska socjeta traktowała jako ważną osobistość i największego podróżnika od czasów Drake’a i Raleigha. Podobnie jak jej ojciec przekonała się, że nudziarstwo sir Johna było niczym węgiel: dobre tylko wtedy, kiedy można było je wykorzystać jako paliwo napędzające jakiś złożony mechanizm.
Rozmawiała z nim o historii, pejzażach, malowniczych ruinach i zawrotach głowy, które zaczęły jej dokuczać, kiedy w dzieciństwie wśród nieprzebranych tłumów, złożonych z przedstawicieli najniższych warstw społecznych Londynu, oglądała przejazd konduktu pogrzebowego lorda Byrona. Wydało się jej wtedy, że spada i będzie spadać dalej w nieskończoność. Sir John w odpowiedzi robił żonie wykład o raportach nawigacyjnych, zarządzeniach admiralicji, zorzach polarnych i o tym, jak pyszne są ozory reniferów, kiedy się je odpowiednio przyrządzi, bo skórka schodzi z nich wówczas jak skarpeta. Nie łączyło ich nic poza szacunkiem dla wszelkich rytuałów. Bez względu na to, co lady Jane sądziła o perspektywie zjedzenia czegoś, co mogło zalatywać brudnymi nogami, podobała jej się mężowska powaga, chociaż niesłusznie brała ją za osiągnięcie, w którym może mieć swój udział.
Sir John od początku okazał się jednak ucieleśnieniem nudy i jeśli trudno było pogodzić aurę romantyzmu, otaczającą jego nazwisko, z apatią, w jaką można było popaść w jego towarzystwie, to z czasem stało się jasne, że można go zmienić i że to ona może zostać główną twórczynią jego reputacji. Lady Jane postanowiła więc, że będzie zarówno jego muzą, jak i stworzycielką. Jej aspiracje wynikały z tego samego źródła co wstydliwość i energia: były dziedzictwem po ojcu. Od pierwszych dni małżeństwa zniechęcała sir Johna do stosunków intymnych. Brzydziła się go, dźwięków, które wydawał, jego ciała i twarzy, ponieważ przypominał jej o wszystkim, o czym przez całe życie starała się nie tylko nie pamiętać, ale co usiłowała wręcz wypalić w sobie i zastąpić doświadczeniami niejako wyższego rzędu. Od czasu do czasu sir John się zapominał i ulegał swoim najniższym instynktom: w takich sytuacjach lady Jane uważała się za chodzący przykład tolerancji wobec owej ohydnej zwierzęcości, którą jest mężczyzna. Znosiła powtarzające się nieporadne, nudne zbliżenia, palcówki muzyka głuchego na reakcje kobiecego ciała. Z czasem zaczęła uważać mężczyzn za istoty słabsze — chociaż oczywiście zdeprawowane — i niewolniczo oddane niepohamowanym animalnym żądzom, co w jej przypadku tchnęło tym większą ironią, że nigdy nie doprowadziły one do narodzin dziecka.
Mimo wszystko wierzyła w swojego męża. Nie miała wyboru, zaczęła się już starzeć, a poza tym po swoim pierwszym rozczarowaniu jego nudziarstwem i brakiem ikry przekonała się, że jest nieoczekiwanie uległy i daje się ciągnąć drogą, jaką wyznaczały jej ambicje i namiętności. Zdała sobie sprawę, że główną zaletą sir Franklina jest wytrwałość. To właśnie ona pozwoliła mu przetrwać koszmar Arktyki w czasie jego słynnych wypraw z 1819 i 1821 roku i to ona sprawiała, że zgadzał się bez sprzeciwu czy też komentarzy na wszystkie jej marzenia i plany. Był jej tańczącym niedźwiedziem. Z tej przyczyny nie opierał się przed różnymi propozycjami żony, takimi jak wytępienie węży na Ziemi Van Diemena, za których skóry mieliby płacić — z własnej kieszeni — po szylingu za sztukę. Zrezygnowali z tego pomysłu dopiero, kiedy zubożeli o sześćset funtów, węży na wyspie nadal było pełno, a tymczasem pojawił się i porządnie okrzepł nieznany wcześniej zawód hodowcy tych gadów. Sir John zgodził się też odwiedzić aborygeńską osadę na Flinders Island, chociaż zupełnie go nie interesowała. Lady Jane oświadczyła, że krajowcy z Ziemi Van Diemena są naukowym kuriozum, równie nadzwyczajnym jak zebra kwagga, biegająca swobodnie po Ménagerie du Jardin des Plantes. Teraz zaś orszak gubernatora zasiadał do obiadu w domku Protektora, słuchając wspaniałych i — co trzeba dodać — dość rozwlekłych opowieści gospodarza o jego historycznej misji koncyliacyjnej.

— Jego było królestwo wielkich gór i dzikich rzek — mówił Protektor, gdy uprzątano talerze z drugim daniem, czyli pieczoną walabią. — Lasy i majestatyczne plaże w zachodniej części Ziemi Van Diemena.
Wydawało mu się, że chwile ciszy mają ogromne znaczenie, i nauczył się zatrzymywać na sobie uwagę przy stole, zarówno popadając w milczenie, jak i przemawiając, brał jednak uprzejmość gości za narastający zachwyt. Powiódł spojrzeniem po zebranych przy obiedzie wybitnych osobistościach — sir John, lady Jane, pół tuzina ich pachołków i sługusów — a także jego dwór: syn, żona i katecheta, Robert McMahon, ubierający się w najgorsze łachy od tragicznego utonięcia swojej ciężarnej żony, która zginęła, schodząc ze statku w czasie straszliwej burzy. Protektor zastanawiał się, czy któreś z nich ma choćby najmniejsze pojęcie, jaka to ciężka praca, stworzyć tak wspaniałą tragedię i postawić samego siebie w jej centrum.
— Bo był to król, rozumieją państwo… — powiedział w końcu, podnosząc rękę, by tym bardziej podkreślić swój uroczysty głos, mówił bowiem o miejscach i ludziach jak gdyby od dawna zaginionych w innej epoce, w średniowieczu, w czasach najazdów normańskich, gdy topory wikingów lśniły w porannym słońcu u ujścia rzeki, w światach tylko słabo wyczuwanych w kłębowisku mitów i podniosłych zdań. I chociaż wszyscy wiedzieli dobrze, że mówi o ludziach i wydarzeniach sprzed mniej niż dekady, to zdawał sobie sprawę, że chodzi już o inną epokę, dla której był zarówno Normanem, jej ostatecznym niszczycielem, jak i Bedą, jej jedynym kronikarzem.
— I zamierzał pan takich upadłych imperatorów zmienić tu w silnych rolników? — spytała lady Jane. — Czy takie rzeczy są możliwe z punktu widzenia nauki, panie Robinson?
Protektor zaczął to, co określał mianem „misji przyjaźni”, z mglistą nadzieją, której właściwie nie było nawet warto nazywać ambicją. Opanowało go pragnienie, którego na dobrą sprawę nie był w stanie zrozumieć, a kiedy zgasło, nie potrafił pojąć, co się stało. Jeden świat się skończył, drugi zaczął, a on nie przemieszczał się już przez stary świat w zadziwieniu, bo utkwił w Wybalenna, w nowym koszmarze, z którego nie mógł uciec. Uśmiechnął się. Wyciągnął ręce przed siebie.
— O takich sprawach decyduje Bóg, szanowna pani. Jak nauka mogłaby Mu się sprzeciwić? Poza tym — ciągnął — ten człowiek był bardzo do mnie przywiązany. Poznałem go w 1830 roku.
Powiedział to takim tonem, jak gdyby chodziło o jakiś nowy modny klub londyński. Ale wspomniany monarcha nie siedział w ciemnym kącie Ateneum w sercu największego miasta świata. I nie był znany jako Król Romeo, chociaż takie miano miał nadać mu Protektor w innym czasie i świecie, w tej absurdalnej, odwróconej do góry nogami, skundlonej imitacji Anglii. Opowieść, którą snuł dalej, mówiła o odwadze i szlachetności, o dziecinnym lęku, jakim odznaczają się dzicy, i o ocalonej w końcu rodzinie, prawdziwa historia Króla Romea wyglądała jednak całkowicie inaczej.

 
Wesprzyj nas