“Zaginiony” to powieść szpiegowska pokazująca, jak wyobcowany jest człowiek w społeczeństwie zdominowanym przez totalitarną ideologię.


Praga, rok 1948, krótko po lutowym zamachu stanu, w wyniku którego władzę przejmuje Komunistyczna Partia Czechosłowacji. Erik Brunner, żydowski intelektualista, miota się między strachem, który wzbudza w nim nowy reżim, a podświadomym pragnieniem poddania się sytuacji. Panuje nastrój paniki i nieufności.

“Zaginiony” to powieść szpiegowska pokazująca, jak wyobcowany jest człowiek w społeczeństwie zdominowanym przez totalitarną ideologię. To świat podwójnej agentury i bezwzględnego pragmatyzmu. Znakomicie nakreślona atmosfera thrillera świetnie oddaje wewnętrzny niepokój głównego bohatera i ukazuje centralną ideologię jako siłę chaosu.

Wydany w 1951 roku w USA “Zaginiony” sprzedał się w czteromilionowym nakładzie i do dziś pozostaje jedną z najciekawszych czeskich powieści XX wieku.

***

Hostovský z niemal chirurgiczną precyzją rekonstruuje dzień po dniu narastającą atmosferę grozy, chaosu, łamania ludzkich charakterów, wszechobecnego strachu, donosicielstwa, manipulacji i konformizmu.
Andrzej Jagodziński (z Przedmowy)

Egon Hostovský (ur. 1908 w Hronovie, zm. 1973 w New Jersey) – czeski pisarz, redaktor, dyplomata. Studiował filozofię na uniwersytetach w Pradze i Wiedniu, od początku lat 30. redaktor wielu praskich wydawnictw. Pisał opowiadania i powieści, w 1935 za powieść Žhář (Podpalacz) otrzymał prestiżową Nagrodę Państwową. W 1937 roku rozpoczął pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Po zajęciu Czechosłowacji przez Paryż i Lisbonę wyjechał do USA, gdzie pracował w czechosłowackim konsulacie w Nowym Jorku. Powrócił na krótko do Pragi w 1946 roku, ale tuż przed komunistycznym puczem wysłany został przez MSZ na placówkę do Norwegii, z której po roku zrezygnował, by ponownie udać się na emigrację do USA. Tam powstało kilka jego najważniejszych książek: Půlnoční pacient (Pacjent o północy, 1958), Dobročinný večírek (Wieczór dobroczynny, 1958), Všeobecné spiknuti (Spisek powszechny, 1969) oraz Zaginiony (Nezvěstný, 1951 / 1955).

Egon Hostovský
Zaginiony
Przekład: Andrzej Jagodziński
seria: Czeskie klimaty
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 10 grudnia 2016

Zaginiony


I.

Kiedy Erik doszedł do przystanku tramwajowego przy dworcu Masaryka, jego „jedynka” akurat odjeżdżała. “Diabli wiedzą, czemu zawsze tramwaje uciekają mi tuż sprzed nosa!”, mruknął do siebie. Ale nie odczuwał złości, tylko chłód i dreszcze z niewyspania.
Mżyło. Przejmująca wilgoć opadała z popielatych płacht niskiego nieba, unosiła się też w górę z błotnistych kałuży i topiących się pryzm brudnego śniegu wzdłuż chodników. Pomiędzy zachmurzonym, lutowym niebem a zapłakana ziemią świstał przenikliwy, mroźny wicher. Przechodnie kulili się w paltach z podniesionymi kołnierzami i garbili się jak kalecy. Nikt nie szedł ani nie stał wyprostowany.
Erik spojrzał na zegarek. Była za pięć ósma. Następna „jedynka” przyjedzie za siedem do dziesięciu minut, a droga z dworca do pałacu Czerninów potrwa ze dwadzieścia pięć minut. Nie, nie spóźni się, albo przynajmniej nie za bardzo. Ale dlaczego od zawsze tramwaje uciekają mu sprzed nosa? „Mam pecha w drobnych sprawach, ale szczęście w tym, co istotne”. Erik często powtarza to zdanie samemu sobie i przyjaciołom. Teraz też mówi je sobie w duchu. Ale jego myśli potykają się o słowa „pech” i „szczęście”, a wyczerpany rozum jakby nie był w stanie rozpoznać różnicy między nimi. Zresztą to śmieszne: pech w drobnych sprawach, a szczęście w istotnych. Czyli spóźnić się na tramwaj i wygrać… co? Życie? Czy Erik kiedyś wygrał życie? E, daj sobie spokój. Lepiej kupić gazetę.
Każdego ranka w drodze do ministerstwa spraw zagranicznych kupuje sobie dwie gazety: komunistyczne „Rudé Právo” i liberalne „Svobodné Hlasy”. Z obydwu czyta w tramwaju tylko tytuły. Zresztą wcale nie trzeba czytać więcej, bo wszystko pozostałe jest dobrze znane, albo przynajmniej łatwe do wyobrażenia, jak szum zdartej płyty gramofonowej. Pracuj, a będziesz szczęśliwy – radzi ponuro każdy akapit prasy komunistycznej. Jej gderliwy optymizm jest monotonny i śmiertelnie nudny. Ale ostrzegawcze głosy prasy opozycyjnej, głoszące peany na cześć wolności słowami kościelnych bab i głosem pobożnych owieczek, brzmiały równie martwo jak uliczne głośniki. Zresztą to właśnie głośniki coraz bardziej mówiły zamiast ludzi. Umieszczone na każdym skrzyżowaniu, każdym placu i co trzecim rogu praskich ulic, co chwila trąbiły w świat wiadomości niezwykłej wagi. Takie a takie żywnościowe kartki należy do jutra wymienić tam a tam zanim stracą ważność! Ochotnicy do odgarniania śniegu niech się zgłoszą przed 15:00 w Alei Stalina numer 50! Sklepy z wyrobami skórzanymi w całej Pradze są w tym tygodniu zamknięte! Szkoły, organizacje Sokoła i oddziały straży pożarnej proszone są o wzięcie udziału w pogrzebie artysty narodowego X.Y.!…
Erik kupił gazety, wsadził je do kieszeni palta i zaczął przestępować z nogi na nogę, bo cisnęły go buty. Dzięki temu przypomniał sobie, że już od miesiąca ma w naprawie dwie pary zniszczonych butów, ale na wszystkie ponaglenia słyszy wciąż tę samą stereotypową odpowiedź: bardzo nam przykro, ale musi pan zaczekać, brakuje nam ludzi do pracy i materiału. W gardle i w żołądku poczuł bezsilną złość, ale szybko mu minęła, bo właśnie nadjechał tramwaj. W dodatku nawet szybciej, niż go oczekiwał. Tym razem miał szczęście nawet w drobiazgach – w wagonie było jedno wolne miejsce. Rozłożył przed sobą gazety.
Tytuły na pierwszej stronie „Rudégo Práva”, uzbrojone w wykrzykniki, wzywały obywateli do zachowania czujności, ostrzegały zniecierpliwione tłumy i groziły ukrytym dywersantom:
Powstrzymać natychmiast sabotaż wewnątrz Frontu Narodowego!
Ludzie pracy nie godzą się… !
Klasa robotnicza odpowie… !
Ujawnione intrygi agentów Zachodu!
Tytuły w „Svobodných Hlasach” nie miały wykrzykników. Były to naprawdę wyrażenia rozbrojone, zdania spokojne, słowa lękliwe, w których strach tłumił nadzieję:
Prezydent wciąż wierzy w szansę porozumienia Wschodu i Zachodu
Czy socjalizm to wyższa forma wolności? (Niezwykłe przemówienie przewodniczącego Zgromadzenia Narodowego)
Zagraniczni dziennikarze widzą w Czechosłowacji idealne przykłady współpracy różnych klas społecznych
Nowa nadzieja na większe przydziały mleka dla matek karmiących i niemowląt
Konflikty w łonie rządu nie zaostrzyły się w ciągu ostatnich 24 godzin
Erik rozejrzał się badawczo wokół siebie, ale poza nim nikt inny w tramwaju nie czytał gazet. Gdzie są właściwie ci ludzie, do których zwracają się i krzyczą, czy których uspokajają prasowe tytuły? pomyślał. Ci ludzie, którzy przecież muszą wiedzieć, czego chcą i o co chodzi w tych politycznych szachach? W których płonie ogień zainteresowania sprawami publicznymi? Ci czujni, niecierpliwi, a może intrygujący?… Ci, co nie godzą się i zapewne też odpowiedzą?…
Widział jednak tylko zmęczone, niewyspane i otępiałe twarze istot, z rezygnacją pogrążonych w sobie. Nikt się nie śmiał i nikt głośno nie mówił. Kilku młodych robotników uważnie wpatrujących się w pustkę przed sobą, kilka matron z torbami na zakupy, zarośnięty dziadek w niedopiętych portkach, z otwartymi ustami, trzymający na kolanach śpiące dziecko oraz jakiś prototyp wzorowego biurokraty z wytartym melonikiem na głowie, podrzemujący z dewocyjnie pochyloną głową. I jeszcze konduktor, który wykrzykiwał nazwy ulic takim tonem, jakby je karcił. A ludzie na zewnątrz na chodnikach szli przed siebie w przeciwne strony obok na wpół pustych witryn sklepów – bez celu, bez pośpiechu, bez zainteresowania. Wszyscy pochyleni, sztywni z powodu zimna i melancholijnego kaca.
Ale może jest to tylko moje subiektywne spojrzenie, pomyślał Erik. Może wciąż jeszcze mam skrzywione spojrzenie na sprawy i ludzi? Może dziedzictwo przeszłości powoduje zaćmę w oczach?… Zaćma, dziedzictwo przeszłości… Te słowa tak często przewijają się na zebraniach partyjnych! Boże, gdyby nie było tych nieustannych zebrań, kursów i szkoleń! Ale co robić? Bez nowych ludzi nie ruszymy do przodu. Nowe kadry to nasza przyszłość i bez nich… Sam się uśmiechnął, że ma tak wyćwiczony mózg, który bezbłędnie powtarza zasłyszane słowa, frazesy obecnych czasów. Ale te pseudo-prawdy były jednak niebezpieczne, gotowe zabić każde nowe odczucie i spostrzeżenie.
Lecz w jednej chwili nowe i nieznane poruszenie myśli było tak potężne, że przesłoniło normalną ich gonitwę. Tramwaj właśnie przejeżdżał aleją w pobliżu praskiego Hradu, a zza szczelnej płachty chmur na moment wyjrzało słońce i spoczęło delikatnie na bruku jak wielki ptak o szeroko rozpostartych, płowych skrzydłach. Na krótką chwilę wszystko rozbłysło złotymi iskrami: kałuże, zroszone wilgocią krzewy, nagie drzewa i potężne blanki na murach zamkowych.
Erik automatycznie zerwał się z miejsca i z zachwytem spoglądał przez okno na to dyskretne pozdrowienie słońca, wsłuchany jednocześnie w kłębiące się w głowie wspomnienia. Tak, to właśnie tutaj, w podobnej lutowej aurze coś się zdarzyło w jego życiu. Jasne, tą właśnie aleją w lutym 1944 roku szedł na śmierć. Wtedy, kiedy już nic nie pomogło – ani wstawiennictwo gminy żydowskiej, ani małżeństwo z Aryjką, ani coraz bardziej posuwająca się dezorganizacja niemieckiej maszynerii policyjnej – i w gronie ostatnich praskich Żydów dostał wezwanie do transportu śmierci. Przypomniał sobie te chwile przedśmiertnego potu dokładnie sprzed czterech lat, kiedy z walizką w zesztywniałej dłoni i małym tobołkiem na plecach z przerażeniem wlókł się tą aleją do pobliskiego miejsca zbiórki. Wyobrażał sobie, że stamtąd droga mogła go zaprowadzić do getta w Terezinie, albo do któregoś z obozów koncentracyjnych czy nawet wprost do krematorium, ale z całą pewnością nie z powrotem do tej wegetacji, która jednak miała wiele znamion prawdziwego życia. Och, jak bardzo wtedy nie chciało mu się umierać! Ale dlaczego teraz podobna sceneria wywołała w nim raczej nostalgiczne zadowolenie i radosne drżenie serca, a nie wstręt i grozę?
Nasilająca się ciekawość i zaskoczenie z powodu własnych reakcji sprawiły, że Erik wyprostował się i niczym kukiełka ruszył do wyjścia. Wysiadł na najbliższym przystanku. Tramwaj odjechał i ucichł stukot kół, a on został sam na całkiem pustej ulicy. Wciąż tlił się w nim ognik cichego szczęścia, ale trzeźwy głos w tyle głowy starał się go zdmuchnąć. Ten głos go napominał: nie waż się wpadać w sentymentalizm! Tak, to prawda, samotnie się tędy wlokłeś niczym nędzny, parszywy pies, bez odrobiny nadziei, sparaliżowany strachem i łzami w oczach, ale widzisz – wszystko jednak przeżyłeś! Jesteś znów człowiekiem, jesteś kimś! Masz swój cel, masz dom, więc nie ma sensu się nad sobą roztkliwiać jak jakaś sentymentalna panienka. W dodatku nie zdążysz na czas do ministerstwa i portier może złożyć donos do zakładowej organizacji partyjnej, że towarzysz Erik Brunner przychodzi spóźniony do pracy. Głos ucichł, a Erik zaczął się zastanawiać nad czymś zupełnie innym: czy to naprawdę w porządku, żeby portier pilnował ministerialnych radców i szefów departamentów?
Ale przecież tutaj, właśnie w tych miejscach, zdarzyło się Erikowi coś jeszcze innego, niż to, o czym myślał przed chwilą… Kogoś tu spotkał… tak, przy tym drzewie… Czy to było dziecko?… Czy kobieta? „Wszystko jest utkane ze snów”. Kto to niedawno powiedział? Olga! Za kim to powtórzyła? To nie ma znaczenia. Jasne, już wie! Przecież tutaj przed wielu laty Erik po raz pierwszy zobaczył Olgę. Szła pod rękę z Králem i miała strasznie szeroki kapelusz, jakiego wtedy nie nosiła żadna inna kobieta w Pradze. Ale musiało mu tu wejść w drogę jeszcze jakieś dziecko. Dziewczynka… odfrunął jej niebieski balonik i… Boże, co to jest?
Ostrzegawczy głos w głowie Erika wściekle krzyknął: dosyć! Erik rozejrzał się wokół ze strachem, a potem tak szybko ruszył przed siebie, że prawie biegł. Dopiero po chwili wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł nią łzę, która trysnęła mu z oka zupełnie niestosownie, niemęsko i właściwie podstępnie.
Tego dnia miał rzeczywiście szczęście także w drobiazgach. Surowi strażnicy na portierni byli właśnie zajęci kimś innym, znacznie ciekawszym niż wiceszef wydziału prasowego Erik Brunner, spóźniony o całe dziesięć minut. Z pałacu Czerninów wychodził bowiem sam minister Jan Masaryk. Erik ukłonił mu się uchylając kapelusza. Starał się przy tym, żeby ukłon nie wydał się zbyt czołobitny. Masaryk też uniósł dłoń do kapelusza.
– Co słychać, panie Eriku?
– Dziękuję, wszystko w porządku. A co u pana, panie ministrze?
Poczerwieniał z dumy, że Masaryk zwraca się do niego po imieniu, ale natychmiast zawstydził się swojej dziecinnej radości.
– Ja się kiepsko czuję. Dopada mnie jakieś przeziębienie. Ale zamiast do łóżka muszę iść do parlamentu. Powodzenia, panie Eriku!
Znów naiwna radość z powodu familiarnego tonu ministra i natychmiast ponowne skarcenie przez czujny głos wewnętrzny.
W jego wydziale czekała go sterta normalnych i poufnych papierów, a także nieprzyjemny ziąb, śmierdzący dymem papierosowym. Szybko zdjął rękawice i dotknął kaloryferów. Były ledwo letnie. Zaklął. A potem czujnie się rozejrzał. Usiadł w palcie przy biurku i wziął ostrożnie do ręki pierwszy poufny materiał. Ambasada w Paryżu informuje ministerstwo spraw zagranicznych, że grupa francuskich dziennikarzy chętnie odwiedziłaby Pragę, jeśli centrala zgodzi się na pokrycie kosztów ich dwutygodniowego pobytu. Ambasada jest zdania, że proponowany wyjazd miałby ogromne znaczenie propagandowe i dlatego…
Ktoś zapukał i nie czekając wszedł do środka.
– Cześć pracy!
– Cześć! A, to ty, Hušner! Co nowego?
– Dużo, Erik! Dlaczego wczoraj nie było cię na zebraniu? Pešek parę razy o ciebie pytał.
Erik rzucił na biurko poufny materiał paryskiej ambasady (Tylko spokój!, krzyczał w nim ostrzegawczo znajomy głos).
– Słuchaj, Hušner, czy partia chce, żebyśmy wszyscy powariowali? Popatrz na moje biurko i do szuflad! To po prostu hałdy nieprzeczytanych papierów. Pracuję tutaj i w domu, sypiam najwyżej po pięć godzin, mam dziewięćdziesiąt funkcji w ministerstwie i drugie tyle w partii, codziennie po pięć zebrań, jedno ważniejsze od drugiego, a Pešek się dziwi, kiedy na jedno nie przyjdę?! Ja istnieję tylko w jednej osobie! Ale powiem Peškowi, co o tym myślę.
– Raczej nic nie mów, dobrze ci radzę. Są trudne czasy, Eriku. Człowiek taki, jak my, naprawdę musi działać za kilka osób. Nikt cię nie będzie rozliczał z tego, co możliwe, ale z tego co konieczne. A propos, o czym w portierni rozmawiał z tobą Masaryk?
Brzmiało to śpiewnie i niewinnie. Hušner był wychudłym młodym człowiekiem z czarnym wąsikiem pod nosem. Chodził po pokoju tanecznym krokiem, z rękoma w kieszeniach. Wyglądał trochę jak modny goguś. Miał znoszony ciemny garnitur, ale kanty spodni były zaprasowane jak ostre żyletki; nosił też fircykowaty krawat w łączkę i dwucentymetrowe baczki na skroniach. Erik popatrzył uważnie na spacerującego fircyka, a w jego wzroku była czujność i niepokój. Mimo najlepszej woli nie potrafił wyzbyć się niechęci w głosie. Od dziecka nie znosił facetów z baczkami.
– A co miał mi powiedzieć? Przecież znasz Masaryka. Słyszał pan, panie Eriku ten dowcip o Gottwaldzie, ambasadorze Steinhardtzie i żółwiu? A ja na to: słyszałem, penie ministrze. I to wszystko.
Po co kłamiesz, że pytał cię o dowcip? – wypominał mu wewnętrzny głos. I czemu się chwalisz, że Masaryk zwracał się do ciebie per „panie Eriku”?
Hušner zatrzymał się w rozkroku przed Erikiem, któremu nie udało się doczytać poufnego materiału z ambasady w Paryżu i przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, z rękoma wciąż w kieszeniach, ziewnął jak hipopotam. Potem odezwał się ospale:
– W ostatnim czasie opowiada kiepskie dowcipy. A ja i tak mu nie ufam.
– Słuchaj, czego ty ode mnie chcesz? Czy wszyscy ludzie mają się zapisać do partii, żebyś im mógł ufać?
– Niedługo będą się tam zapisywali w takim tempie, że nie nadążymy ich wyrzucać, – odpowiedział tonem wszechwiedzącego proroka Hušner. Erik tymczasem wsłuchiwał się w swój wewnętrzny głos: Czemu on nigdy nic nie robi? I dlaczego partia toleruje jego bumelanctwo?
– Co mówisz, Hušner?
– Nic ważnego, Eriku, nie przeszkadzaj sobie.
– Masz dużo roboty?
– Tej czysto urzędowej nawet nie specjalnie!
Znów powiedział to tajemniczo, tonem człowieka wszechwiedzącego. Eryk zbierał wszystkie siły, żeby się skoncentrować i doczytać poufny materiał o francuskich dziennikarzach, strasznie pragnących poznać Pragę.
W drzwiach pojawiła się kędzierzawa głowa sekretarki Erika.
– Słucham, panno Hlavsova?
– Jest tu jakiś Amerykanin, Johnson i chciałby z panem porozmawiać, panie radco. Mówi bardzo dobrze po czesku.
– Johnson? Z jakiej gazety?
– Nie jest dziennikarzem, tylko wydaje mi się, że handlowcem.
– To czego chce ode mnie?
– Nie wiem.
– Niech wejdzie, – powiedział zamiast Erika Hušner, znudzonym tonem, gryząc sobie wąsiki i brzęcząc kluczami w kieszeni.

 
Wesprzyj nas