„Dollbaby” to powieść, w której Laura Lane McNeal opowiada o przemianach społecznych, jakie nastąpiły w latach sześćdziesiątych XX wieku w Stanach Zjednoczonych. Pisarka splotła je z losami dorastającej dziewczynki porzuconej przez matkę po tragicznej śmierci ojca.


DollbabySedno „Dollbaby” stanowi scena, w której bohaterowie słuchają w radiu przemówienia Lyndona Johnsona, prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dotyczy ono ustawy o swobodach obywatelskich dla Murzynów podpisanej w 1964 roku. To przełomowa chwila, zarówno dla białych jak i czarnych mieszkańców Nowego Orleanu. Ów symbol reform społecznych, umieszczony w powieści, odnosi się także do przemian jakie czekają jej fikcyjnych bohaterów. „Dollbaby” jest bowiem powieścią o dorastaniu ściśle łączącym się z poznaniem prawdziwej natury rzeczywistości, a Ibby, główna bohaterka, w wyniku tragicznego wypadku zakończonego śmiercią ojca, musi dojrzeć szybciej niż przeciętna dwunastolatka.

Laura Lane McNeal w swojej powieści powieliła wiele schematów – mamy tutaj ekscentryczną babcię z Południa, dość stereotypowe portrety niezawodnych, obeznanych z meandrami życia, murzyńskich służących, bez których dom białej pani nie przetrwałby choćby dnia, a także tajemnicę rodzinną wydobytą na światło dzienne przez pojawienie się osieroconej dziewczynki. Czytając „Dollbaby” trudno uniknąć wrażenia, że motywy te dobrze znamy – bo tak w istocie jest. Cząstkowo pojawiały się one choćby w „Sekretnym życiu pszczół” Sue Monk Kidd, „Służących” Kathryn Stockett czy „Wyborach” Ruty Sepetys, powieściach obyczajowych dobrze znanych polskim czytelnikom. Jednak, mimo wszystko „Dollbaby” jest książką intrygującą, napisaną z werwą i pomysłem.

Dobrze się ją czyta, a jest tak dlatego, że lata sześćdziesiąte XX wieku i zapoczątkowane wówczas przemiany, to niewyczerpane źródło inspiracji, w szczególności wtedy, gdy rzecz dotyczy Nowego Orleanu malowniczego w swej różnorodności. Porywająca historia Stanów Zjednoczonych z chwil, gdy czarnoskórzy obywatele tego kraju coraz śmielej dopominali się o swoje prawa, gdy Lyndon Johnson rozpoczął realizację swego programu „Wielkiego Społeczeństwa”, a relacje pomiędzy białymi, a czarnymi mieszkańcami USA zaczęły się gwałtownie zmieniać, odzwierciedlają się w losach małej Ibby, a także Murzynek Queenie i tytułowej Dollbaby. Historia ich wzajemnych relacji jest uniwersalną opowieścią o poznawaniu tego co odmienne, ukazującą, że przyjaźń nie jest zależna ani od statusu społecznego ani, tym bardziej, od koloru skóry.

Książka jest uniwersalną opowieścią o poznawaniu tego co odmienne, ukazującą, że przyjaźń nie jest zależna ani od statusu społecznego ani, tym bardziej, od koloru skóry.

W miarę upływających lat Ibby poznaje prawdę o swojej rodzinie, przekonuje się, że nie brakowało w niej dramatów jak również odważnego stawiania czoła niesprzyjającym okolicznościom. Laura Lane McNeal w miarę rozwoju akcji coraz mocniej koncentruje się na swych bohaterach, uwydatniając zdarzenia, które nadały kształt ich charakterom. Od ogółu przechodzi do szczegółu by zaskoczyć czytelnika niespodziewanym finałem powieści. Może nieco zbyt sentymentalnym lecz kojącym. Bo czy kiedykolwiek przestaniemy lubić powieści obyczajowe ze słodko-gorzkim zakończeniem?Wanda Pawlik

Laura Lane McNeal, Dollbaby, Przekład: Zofia Uhrynowska-Hanasz, Wydawnictwo Świat Książki, Premiera: 23 listopada 2016

Dollbaby

Laura Lane McNeal
Dollbaby
Przekład: Zofia Uhrynowska-Hanasz
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 23 listopada 2016

OD AUTORKI

Protest u Woolwortha 1 lipca 1964 roku jest fikcyjny, ale wcześniej w tym miejscu odbyło się kilka podobnych akcji. Tuż przed uchwaleniem Ustawy o Prawach Obywatelskich szerzyły się nastroje buntownicze i chociaż większość protestów sprowadzała się do pikiet przed firmami, które opowiadały się za segregacją rasową, to kilka dni przed 1 lipca został pobity młody czarny mężczyzna za to, że usiadł w barze w budynku władz stanowych Luizjany w Baton Rouge. Został usunięty stamtąd siłą i osadzony w więzieniu, a białych sprawców nigdy nie ukarano. Na podstawie tego incydentu uznałam, że fikcyjny protest na Canal Street będzie nosił wszelkie cechy prawdopodobieństwa.
Zespół The Moody Blues powstał w roku 1964, ale w Stanach Zjednoczonych zyskał popularność dopiero rok później.
Nowy Orlean leży pomiędzy dwoma wielkimi zakrętami Missisipi tworzącymi potężną literę U, która dosłownie obejmuje miasto z trzech stron, toteż jest ono często nazywane Miastem Półksiężyca. Dostosowuje się ono do tych zakrętów i krzywizn, tworząc wachlarzowate dzielnice, które nierzadko na siebie zachodzą. Kierowanie się kompasem w określaniu kierunków może być zatem mylące, miejscowi więc najczęściej traktują rzekę jako główny punkt odniesienia: po stronie jeziora (w przeciwnym kierunku do rzeki, w stronę jeziora Pontchartrain na północ), po stronie rzeki (w kierunku rzeki), przedmieścia (w górę rzeki, licząc od centrum, mimo że leży ono trochę na południe z powodu zakrętu rzeki) i centrum (w dół rzeki).
Niestety, wiele spośród wymienionych w książce lokalnych targowisk i aptek już nie istnieje – padły ofiarą nowego projektu, któremu na imię supermarkety. Kilka szlachetnych wyjątków to lodziarnia Snowballs na Plum Street, kino Prytania Theatre, a także czcigodna restauracja U Antoine’a. Kultowy Motyl znajdujący się na samym końcu Riverview Park z widokiem na Missisipi został pewnego mglistego poranka w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku zmieciony przez barkę, która w niego uderzyła; reszty dokonały buldożery, chociaż miejscowi w dalszym ciągu sam park nazywają Motylem. Madame Doussan przeniosła się na Royal Street i przybrała nazwę Bourbon French Parfums. Dom Fannie na Prytania Street jest wymyślony, ale w tej okolicy można znaleźć kilka przykładów wiktoriańskich domów w stylu Królowej Anny. Tak samo fikcyjne są Katolicka Szkoła dla Dziewcząt pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Królowej Niebieskiej, klub jazzowy Starlight na Bourbon Street, bar Ebony Lounge i Kościół Baptystyczny Prawdziwej Miłości, chociaż obiekty podobne do opisanych w książce istnieją w całym mieście.

CZĘŚĆ PIERWSZA
1964

ROZDZIAŁ 1

Czasami masz ochotę zmienić bieg wypadków – cofnąć jakieś wydarzenie albo udawać, że go w ogóle nie było. To jest właśnie taka chwila – myślała Ibby Bell, gapiąc się przez okno samochodu. Wśród eleganckich domów z tarasami i galeryjkami i pomalowanych kolorowo domków letniskowych znajdował się budynek, który tu wyraźnie nie pasował.
– Ibby? – Vidrine ściszyła radio i zaczęła bębnić palcami po kierownicy.
Dziewczynka nie usłyszała matki, której słowa utonęły w szumie klimatyzacji i monotonnym warkocie silnika pracującego na jałowym biegu. Dziecko wykręcało szyję, by lepiej zobaczyć budynek uparcie kryjący się za szeroko rozpostartymi konarami gigantycznego dębu, walcząc jednocześnie z oślepiającymi promieniami słońca późnego poranka. Osłoniło ręką oczy i dostrzegło wiatrowskaz w kształcie konia wyścigowego, który wystawał wysoko ponad najwyższe gałęzie drzewa. Wiatrowskaz trzepotał się w letnim powiewie, niezdolny do wykonania pełnego obrotu na zardzewiałej osi, co stwarzało wrażenie, że biedny koń został uwiązany wbrew swojej woli. Znam to uczucie – pomyślała Ibby.
Wiatrowskaz, umocowany na wysokiej iglicy, wieńczył kopułę. Wzrok dziewczynki powędrował do balkonu na piętrze, a stamtąd do frontowej werandy, gdzie dwa fotele na biegunach i bujawka kołysały się łagodnie koło mahoniowych oszklonych drzwi. Dom, otoczony ze wszystkich stron niskim metalowym ogrodzeniem, wyglądał jak zwierzę, które wyrosło ze swojej klatki. Vidrine nazwała go wiktoriańskim monstrum w stylu królowej Anny, które już dawno powinno być zrównane z ziemią. Teraz Ibby zrozumiała, co matka miała na myśli. Stare zaniedbane domostwo niszczało od lat. Błękitną farbę pokrywała gruba warstwa brudu, okna zostały zabite deskami, a znajdujący się od frontu ogródek tak zarósł dzikimi azaliami i niesfornym bukszpanem, że Ibby ledwie mogła dostrzec prowadzącą do domu wykładaną cegłami dróżkę.
– Czy ty mnie słyszysz, Liberty?
Dopiero jej pełne imię, wypowiedziane z charakterystycznym południowym akcentem, który normalnie Vidrine Bell skrzętnie ukrywała, zwróciło uwagę dziewczynki. Twarz Vidrine, pomimo włączonej klimatyzacji, targającej jej starannie polakierowane włosy, lśniła od potu. Kobieta przytykała palec do kącika ust, starając się powstrzymać pomarańczową szminkę, która wypełniała wnętrze samochodu zapachem topniejącego wosku, przed wnikaniem w bruzdki zmarszczek.
– Cholerna wilgoć – zaklęła Vidrine. – Jak żyć w miejscu, w którym można usmażyć jajko na chodniku?
To właśnie upały – twierdziła – były jedną z głównych przyczyn, dla których wraz z ojcem Ibby wyjechali po ślubie z Nowego Orleanu. Daleko, daleko, do małego miasteczka Olympia w stanie Waszyngton. Gdzie nikt nie miał południowego akcentu. Z wyjątkiem – sporadycznie – rodziny Bellów.
– Cokolwiek będziesz robiła, Liberty Bell, nie zapomnij o tym. – Vidrine poklepała mosiężną urnę z dwoma uchwytami, która stała między nimi na przednim siedzeniu jak wartownik. Jej usta wygięły się w wyrazie ironii. – I pamiętaj powiedzieć swojej babce, że to jest prezent ode mnie.
Ibby spojrzała na urnę, którą matka popchnęła w jej stronę. Jeszcze tydzień temu tej urny nie było. A teraz ma dać ją babce, której w życiu nie widziała na oczy. Raz jeszcze odwróciła się i spojrzała na dom. Nie wiedziała, co było gorsze: czy ironiczny uśmieszek matki, czy perspektywa pójścia do tego wielkiego brzydkiego domu, żeby po raz pierwszy zobaczyć tę nieznaną kobietę. Patrzyła na matkę, zastanawiając się, dlaczego do tej pory nikomu nie przyszło do głowy choćby wspomnieć Ibby, że w ogóle ma jakąś babkę. Dowiedziała się o tym dopiero kilka miesięcy temu zupełnym przypadkiem. Otóż pewnego pogodnego marcowego dnia, kiedy podczas szkolnego jarmarku jej ojciec płacił za lody, wypadła mu z portfela jakaś wyblakła fotografia, która poszybowała leniwie w powietrzu, po czym wylądowała na ziemi. Ibby podniosła ją i przez chwilę przyglądała się widocznej na niej kobiecie o kamiennej twarzy – dopóki ojciec nie zabrał jej zdjęcia.
– Kto to jest? – zapytała.
– Ach, to jest twoja babka – odparł, szybko chowając fotografię w sposób, z którego jasno wynikało, że nie zamierza na ten temat rozmawiać.
Jeszcze w tym samym tygodniu, kiedy razem z Vidrine zmywały naczynia, Ibby zebrała się na odwagę i spytała matkę o kobietę z fotografii. Ta przez chwilę wpatrywała się w córkę swoimi wielkimi okrągłymi, przypominającymi kule bilardowe oczami, po czym rzuciła ścierkę na podłogę, uderzyła pięścią w ladę kuchenną i rozpoczęła typową dla siebie przydługą tyradę, z której jasno wynikało, że Frances Hadley Bell, znana jako Fannie, była drugą ważną przyczyną wyjazdu Vidrine i jej męża z Nowego Orleanu zaraz po ślubie. I teraz Ibby, bez żadnych wielkich ceregieli, została przywieziona pod dom tej kobiety, a Vidrine zachowywała się jakby nigdy nic.
– Dlaczego chcesz mnie tu zostawić? Czy nie możemy wejść tam razem? – usiłowała pertraktować z matką Ibby.
Vidrine z wyraźną irytacją znużonym ruchem opadła na oparcie siedzenia.
– Ibby, przerabiałyśmy to tysiąc razy. Teraz, po śmierci twojego ojca, potrzebuję trochę czasu, żeby… żeby zebrać myśli.
– Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, dokąd jedziesz?
– To jest akurat coś, czego nie musisz wiedzieć – ucięła matka.
– Jak długo cię nie będzie?
Vidrine zmarszczyła czoło.
– Kilka dni, może tydzień. Trudno powiedzieć. Twoja babka była na tyle uprzejma, że zgodziła się gościć cię u siebie, dopóki ja sobie wszystkiego nie poukładam.
Ibby nadstawiła uszu. „Uprzejma” nie należało do słów, których matka używała w odniesieniu do Fannie Bell. W tle grało radio. „Tu Radio Nowy Orlean WTIX – rozległ się głos spikera. – Za chwilę następny utwór The Moody Blues…”.
– Zrób głośniej – poprosiła Ibby – to był jeden z ulubionych nowych zespołów taty.
Vidrine wyłączyła radio.
– Idź już wreszcie – zwróciła się do córki. – Ona nie gryzie. – Kuksnęła Ibby w bok tak energicznie, że mosiężna urna zakołysała się i przewróciła na siedzeniu.
Ibby postawiła ją z powrotem i przedłużyła kontakt palców z chłodnym metalem uchwytu. Przełknęła ślinę, zastanawiając się, dlaczego matka jest taka tajemnicza. Teraz, po śmierci ojca, Ibby miała wrażenie, że tym, na czym Vidrine najbardziej zależało, było pozbycie się córki. Vidrine nachyliła się do córki i powiedziała łagodnym tonem:
– Wiem, kochanie, że trudno się z tym pogodzić, kiedy Bóg zabiera ludzi przedwcześnie. Twojego tatę zabrał w jakimś głupim wypadku rowerowym. A my… no cóż… musimy jakoś sobie z tym radzić.
Ibby spojrzała na matkę z ukosa. „Bóg” to było słowo, którego Vidrine nigdy do śmierci męża nie wypowiedziała, a zostawienie Ibby na czas nieokreślony z osobą, której ona nie widziała na oczy, nie wydawało jej się dobrym sposobem na radzenie sobie. Ale była tylko nieśmiałą dwunastolatką i nikt jej nie pytał o zdanie.
Dłoń Ibby zsunęła się z urny.
– Może chociaż ze mną wejdziesz? – zwróciła się do matki.
Vidrine skrzyżowała ramiona.
– Przestań jęczeć, Liberty Alice Bell, i w tej chwili wysiadaj z samochodu. Ja już muszę jechać.
– Ale, mamo…
– I pamiętaj: bądź grzeczna i nie przysparzaj babci kłopotów. A, i jeszcze jedno. – Matka nachyliła się i pogroziła Ibby palcem. – Żadnych koszmarnych powiedzonek w rodzaju „odczep się” czy „nie chce mi się”, bo to jest bardzo nieeleganckie. Jasne?
I zanim Ibby zdążyła odpowiedzieć, matka otworzyła drzwi i wypchnęła ją z samochodu.

ROZDZIAŁ 2

– O Boże! – Doll podrapała się w czubek głowy długim czerwonym paznokciem, a drugą ręką odsunęła koronkowefiranki we frontowym oknie.
Spodziewała się zobaczyć mleczarza, dostawcę jajek czy może nawet ryb, ale widok małej dziewczynki stojącej na chodniku przed domem wydał jej się zadziwiający. Puściła firankę i zaczęła zastanawiać się, co robić.
– Co tam się dzieje, dziecko? – usłyszała za sobą głos matki.
Queenie stała w drzwiach pomiędzy kuchnią a jadalnią, blokując nogą drzwi wahadłowe i podtrzymując rękami swój potężny biust.
– Ona tu jest, mamo – powiedziała Doll, nerwowo wygładzając roboczy strój.
– Kto tu jest? – zapytała Queenie.
– Wnuczka pani Fannie – odparła Doll w taki sposób, jakby sama w to nie wierzyła.
Queenie błyskawicznie pokonała odległość dzielącą ją od miejsca, w którym stała Doll.
– Jaki mamy dzisiaj dzień?
– Dzień prasowania, mamo.
Queenie potrząsnęła głową.
– Nie, dziecko, chodzi mi o datę. Którego dziś mamy?
– Czwarty lipca będzie w najbliższą sobotę, więc dziś wypada pierwszy. A po co ci to wiedzieć?
– To niemożliwe – powiedziała naburmuszona Queenie. – Spodziewałam się jej dopiero jutro.
– Ale jest dzisiaj, to jasne jak słońce – rzuciła Doll, patrząc na mknącego ulicą białego forda Galaxie.
– Pani Fannie dostanie szału! – Queenie tupnęła nogą.
Kobiety w niemym zdumieniu przyglądały się stojącej przed bramą dziewczynce w krótkich spodenkach, T-shircie w paski i w czerwonych tenisówkach, zapatrzonej na dom z wyrazem bólu na twarzy.
Queenie zagryzła usta.
– Jej mama nawet nie wie, jak ją powinna ubrać na podróż samolotem.
– A ty skąd to wiesz? Przecież nigdy nie leciałaś samolotem.
Queenie wzięła się pod boki.
– Stąd wiem, że czytam magazyn „Life” pani Fannie. Wiem, jak żyją inni ludzie. – Odwróciła się i ponownie wyjrzała przez okno. – Co ona trzyma w rękach?
Doll nachyliła się, żeby lepiej widzieć.
– To mi wygląda na jakieś trofeum, ale jak kurczowo je trzyma.
– Dziwnie wygląda – zauważyła Queenie.
– Ta dziewczynka? – zapytała Doll.
– Nie, nie o to mi chodzi. – Queenie klepnęła ją po ramieniu.
– Chodzi mi o to, co ta mała trzyma w rękach.
– Ma tak samo ostrzyżone włosy jak pani Fannie – dodała Doll.
– Jasne. – Queenie gapiła się przez okno. – Jak Kapitan Kangaroo.
Doll potrząsnęła głową.
– Jeśli wszystko inne będzie jak u pani Fannie, to czeka nas kupa kłopotów.
Queenie pogroziła córce palcem.
– Nie osądzajmy jeszcze tego dziecka. – A potem mruknęła pod nosem: – Boże wszechmogący, módlmy się o cud.
– A mnie się wydaje, że ta mała dziewczynka będzie tam stała cały dzień, dopóki nie wyjdziemy i jej tu nie przyprowadzimy – orzekła Doll.
– No to co ty tu jeszcze robisz? Stoisz, jakbyś czekała na autobus. Idź no zaraz i przyprowadź tu tę małą!
Jednak Doll wcale się nie kwapiła, żeby ściągać im na głowę taki mały żywy kłopot, który stał oto teraz przed bramą. Od dwunastu lat, od kiedy syn pani Fannie, Graham, uciekł z panną Vidrine Crump z Dry Prong, Missisipi, w domu na Prytania Street nie było żadnych gości z nocowaniem. Doll nie wątpiła ani przez chwilę, że przybycie tej małej dziewczynki tylko spowoduje zamieszanie. Nie potrzebujemy brać sobie na głowę żadnych kłopotów, dość już tego było – pomyślała.
– Boisz się takiej kruszyny, co nie waży więcej jak czterdzieści kilo? – paplała dalej Queenie.
– Nie, mama, ja się boję tego, co zrobi pani Fannie, jak się dowie, że ta jej wnuczka już tu jest. Podsłuchałam, co mówiła przez telefon pani Vidrine, jak zadzwoniła, żeby powiedzieć, że zmarł pan Graham, Panie świeć nad jego duszą. Pani Vidrine nawet nie zapytała pani Fannie, czy jej córka może tu przyjechać w odwiedziny. Ona ją po prostu zawiadomiła, że podrzuci tu małą, nawet nie mówiąc, kiedy ją odbierze. Jeszcze nigdy nie widziałam u pani Fannie takiej miny – jakby nie wiedziała, co powiedzieć. A ty ją znasz. – Doll potrząsnęła głową. – Kto jak kto, ale ona zawsze wie, co powiedzieć.
Queenie skrzyżowała ręce na piersiach i zakołysała się na obcasach.
– Posłuchaj mnie. Nie mamy wyboru. Mała już tu jest i musimy sobie z tym poradzić. Chociaż pani Fannie nie ma dziś najlepszego humoru. Będzie lepiej, jak ją o tym uprzedzę. A ty idź po małą.
– Co tu się dzieje? – Głos Fannie był ostry jak brzytwa.
Doll i Queenie spojrzały na siebie porozumiewawczo. Czuły, że nie będzie to zwykły dzień w domu Bellów. Tak jakby nie wiedziały, że w domu Bellów żaden dzień nie był zwykły.

 
Wesprzyj nas