„Noc ognia” to, jak dotychczas, najbardziej osobista i emocjonalna powieść Erica-Emmanuela Schmitta. Pisarz opowiedział w niej o okresie, gdy nie potrafił zdecydować co chce dalej zrobić ze swoim życiem i o zdarzeniu, które pozwoliło odnaleźć mu właściwą drogę.


Noc ogniaPo wielu latach międzynarodowej pisarskiej kariery Erica-Emmanuela Schmitta trudno wyobrazić sobie, że był w jego życiu taki czas, gdy nie wiedział co dalej ze sobą począć.

„Szukałem swojego miejsca w życiu, swojej roli, swojego zawodu (…) Czy powinienem kontynuować spekulacje filozoficzne? A jeśli tak, to które? A może powinienem raczej zaangażować się w nauczanie? Albo poświęcić się pisaniu? Krótko mówiąc byłem erudytą, myślicielem, wykładowcą, artystą? Kimś jeszcze innym? Kimś innym czy…nikim.” – zastanawiał się i słowa te przywołał w swej najnowszej powieści „Noc ognia”. Powraca w niej do owego czasu egzystencjalnych pytań i próby znalezienia na nie odpowiedzi podczas podróży w nieznane.

Za namową przyjaciela wybrał się przed laty na Saharę. Wspólnie poszukiwali miejsc i informacji do planowanego w duecie filmu, jak również wzięli udział w wyprawie na pustynię z lokalnym przewodnikiem i kilkorgiem innych Europejczyków. To właśnie ona stała się dla Schmitta momentem przełomowym, punktem zwrotnym w życiu naznaczonym rezygnacją i zniechęceniem.

„Noc ognia” jest książką o znajdowaniu wiary w wielu tego słowa znaczeniach. To opowieść o duchowej przemianie i odkrywaniu siebie, jak zwykle u tego pisarza, podana z nutą filozoficzną. Sprawia ona jednak wrażenie o wiele bardziej nasyconej emocjami niż jego poprzednie powieści, zapewne za sprawą przewagi wątków autobiograficznych. Miłośnicy tego pisarza z pewnością nie będą nią rozczarowani. Wanda Pawlik

Eric-Emmanuel Schmitt jest jednym z najbardziej poczytnych francuskich pisarzy. Jego książki zostały przetłumaczone na 44 języki i wydane w 50 krajach świata. Sztuki teatralne wystawiane są w teatrach na całym świecie. Choć jego twórczość bije kolejne rekordy popularności, on sam wciąż pozostaje dość tajemniczą postacią.
Urodził się 28 marca 1960 roku w Sainte-Foy-Lès-Lyon, małym miasteczku u podnóża francuskich Alp. Jako kierunek studiów wybrał filozofię. Zrobił doktorat i wykładał filozofię na Université de Savoie. Ostatecznie zwrócił się jednak ku literaturze, filozofię traktując raczej jako źródło inspiracji. W jego wizji świata jest mniej więcej tyle miejsca dla rozumu, ile dla ducha. W twórczości Schmitta często powracają najważniejsze tematy egzystencjalne: sens istnienia, miłość, tęsknota, pragnienie. Schmitt stara się mówić również o trudnych przeżyciach, które są – lub kiedyś się staną – udziałem każdego człowieka. Pisze o tym, co trudne, ale jednocześnie dzieli się z czytelnikami swą pogodą ducha i daje nadzieję. Być może jest to jedna z tajemnic jego wielkiej popularności…
Jest członkiem jury Nagrody Goncourtów, najbardziej prestiżowej francuskiej nagrody literackiej i jednocześnie jest jej laureatem: w 2010 roku otrzymał nagrodę za opowiadanie “Koncert ku pamięci Anioła” ze zbioru “Trucicielka”.

Eric-Emmanuel Schmitt, Noc ognia, Przekład: Łukasz Műller, Wydawnictwo Znak, Premiera: 9 listopada 2016

Eric-Emmanuel Schmitt
Noc ognia
Przekład: Łukasz Műller
Wydawnictwo Znak
Premiera: 9 listopada 2016

Dwadzieścia pięć lat dzieli wyprawę na Saharę od relacji, którą dziś spisuję.
Moja wiara zniosła tyleż odosobnienia, ile upływu czasu. Nie przestała się rozwijać. Chociaż ograniczała się do strużki wody na środku pustyni, powiększyła się do rozmiarów rzeki. Takie jest zazwyczaj powołanie źródeł…
Długo trzymałem tę wiarę w tajemnicy. Zmieniała mnie po kryjomu. Podczas gdy drążyła swoje koryto, wzbogacała się moja percepcja świata: czytałem książki inspirujące życie duchowe, zarówno te ze Wschodu, jak i te z Zachodu, wchodziłem do ogrodu rozmaitych religii przez maleńką, dyskretną furtkę w głębi, furtkę poetów mistycznych, owych ludzi żyjących na uboczu, z dala od dogmatów i instytucji, ludzi, którzy więcej czują, niż zalecają. Do spojrzenia humanisty pochylającego się nad wierzeniami różnych ludów dołączał wewnętrzny płomień, płomień, który dzieliłem z osobami ze wszystkich epok i spod wszystkich szerokości geograficznych. Snuły się nici braterstwa.
Wszechświat robił się coraz większy.
Po powrocie z Ahaggaru uśpiony pisarz drzemiący we mnie od dzieciństwa usiadł przy stole, żeby stać się skrybą zapisującym historie, które go nurtowały. Urodziłem się dwa razy: raz w Lyonie w 1960 roku, raz na Saharze w roku 1989. Od tego czasu następowały po sobie powieści, sztuki teatralne, nowele, opowiadania kreślone moim piórem pod spokojnym niebem, niekiedy z trudem, często z łatwością, zawsze z pasją. Natchniona noc nadała mi harmonię: moje ciało, moje serce i mój umysł wibrowały jednomyślnie, zamiast ciągnąć każde w swoją stronę. To doświadczenie przede wszystkim usankcjonowało moje poczynania. Talent jest daremny, jeśli angażuje się w służbie samego siebie, bez innego celu niż zyskanie uznania, podziwu czy poklasku. Prawdziwy talent musi przekazywać wartości, które go przerastają i które dodają mu skrzydeł. Jeśli mogłem być pewnego wieczoru odbiorcą objawienia, miałem, we własnym mniemaniu, prawo zabrać głos.
Drżę na myśl, że moje zwierzenia zostaną opatrznie zrozumiane…
Nie, nie mam się ani za proroka, ani za człowieka natchnionego. Nie, nie uważam się za tubę Boga. Przeciwnie, sądzę, że jestem niegodny łaski, którą otrzymałem, i gdybym nawet pracował na to przez całe życie, nigdy nie zdołałbym na nią zasłużyć.
Jednak, na wzór innych, nie oszukuję: żyję i piszę, czerpiąc z jednego źródła, swojej duszy. To właśnie ona widziała światło – i widzi je nadal, także przez najczarniejsze ciemności.

(…)

„Gdzieś czeka na mnie moja prawdziwa twarz”.
Szedłem z pochylonym karkiem, napiętymi łydkami i ramionami, kciukami zatkniętymi za pasek i oczami utkwionymi w rumowisko pokrywające zbocze, żeby uniknąć upadku. Plecak ważył tak dużo, że traciłem równowagę, ilekroć zachwiały mi się kostki.
„Gdzieś czeka na mnie moja prawdziwa twarz”.
Ta myśl wędrowała wraz ze mną, pulsując regularnie w rytm moich kroków. Od śniadania – przełkniętego piorunem – posuwaliśmy się ścieżką, która wiła się między uśpionymi blokami skalnymi wznoszącymi się ku niebu. Ta droga, choć kręta, zachowała naturalny charakter, dostosowując się do rzeźby terenu i tworząc korytarze w wąwozach. Setki lat użytkowania pokryły ją patyną.
– Wrota pustyni! – zapowiedział Donald, gdy wyruszaliśmy.
Wskazał nam wzgórze usiane skałami. Od razu powiedziałem sobie, że gdy pokonamy tę przeszkodę, wydostaniemy się na równinę. Nic z tego! Skalna ściana kryła drugą, za nią zaś była następna, i jeszcze jedna… Przechodziliśmy przez masyw górski i dopiero po kilku godzinach mieliśmy dotrzeć do jego końca. Gdy to sobie uświadomiłem, zwolniłem kroku, żeby dostosować się do tempa marszu. Utworzyło się coś w rodzaju uporządkowanej procesji: poprzedzał nas Abajghur z wielbłądami, a Donald zamykał pochód.
„Gdzieś czeka na mnie moja prawdziwa twarz”.
W jaki sposób to zdanie wkradło się do mojego mózgu?
Podczas przerwy na przekąskę Ségolène zapytała, czy ktoś z nas ma lusterko.
– Nie zamierzam się malować – odpowiedziały kobiety.
– Nie zamierzam się golić – dodali mężczyźni.
Ku ogólnemu zaskoczeniu nikt nie zabrał ze sobą tego przedmiotu.
– Nikt z nas przez dziesięć dni nie zobaczy swojej twarzy! – doszła do wniosku Ségolène.
Nie podobała jej się ta perspektywa. Mnie zachwycała.
Od zawsze utrzymuję skomplikowane stosunki z lustrami. Choć moje dzieciństwo je ignorowało, postawił mnie przed nimi wiek młodzieńczy. Ileż dni poświęciłem na rozszyfrowanie siebie! Nie chodziło o narcyzm, lecz o zaniepokojenie. Nic z tego nie rozumiałem… Na próżno szukałem związku między tym osobnikiem a mną. Rósł mu tors, ramiona, uda, podczas gdy wewnątrz ja się nie zmieniałem. Jego metamorfoza nie tylko postępowała zgodnie z jakimś ukrytym planem, lecz także dokonywała się, mimo że jej sobie nie życzyłem, nie kontrolowałem, ani nawet nie przewidywałem. Czym to się miało skończyć? Uważałem się za ofiarę absurdalnego zrządzenia losu, ofiarę wzrastania. Co łączyło ciało, które przybierało tę męską postać, i mnie? Dziecko, które znikało z mojego odbicia, pozostawało we mnie. Co więcej, pozostawało mną.
Gdy tylko ta ewolucja dobiegła końca, bez entuzjazmu przyjąłem do wiadomości, że spędzę życie w umięśnionym, masywnym, atletycznym ciele zwieńczonym twarzą o zaokrąglonych rysach. Jednak gdybym sam nadał sobie rysy twarzy, byłyby subtelne. A gdybym wybrał sobie budowę ciała, wolałbym delikatną, na podobieństwo swych wątpliwości i obaw.
W wieku osiemnastu lat zerwałem wszelkie stosunki z lustrami, nie licząc czasu spędzanego na goleniu. Kiedy niespodziewanie jakieś lustro na rogu ulicy czy w głębi restauracji odbijało moją sylwetkę, dziwiłem się. Cóż za niestosowność! Tak mało byłem do siebie podobny…
Nigdy nie zwierzałem się swoim bliskim z tego poczucia niedopasowania, bo gdy jeden jedyny raz odważyłem się je wyrazić, pewna dziewczyna odparła: „Nie podobasz się sobie? Nieważne, ja cię kocham. I uważam, że jesteś przystojny”. Biedaczka. Cóż za nieporozumienie… Wcale nie cierpiałem z tego powodu. Przystojny czy nie, miałem to w nosie. Podobać się sobie czy nie, jakież to ma znaczenie? Wspominałem o wcześniejszym zmartwieniu, fundamentalnym: nie rozpoznawałem się! W moim domu nie sposób było natknąć się na żadne duże lustro, stojące czy wiszące. Miałem jedynie niewielki kwadracik szkła w łazience bez okna.
„Gdzieś czeka na mnie moja prawdziwa twarz”.
To zdanie narzuciło się wczesnym popołudniem. Potem wróciło do mnie. Marsz sprawił, że stało się natrętne. Wracało, wracało, wracało.
Co znaczyło?
Podejrzewałem, że ilustrowało moje troski: od roku szukałem swojego miejsca w życiu, swojej roli, swojego zawodu. To wycofanie się na pustynię miało mi pozwolić posunąć się naprzód. Czy powinienem kontynuować spekulacje filozoficzne? A jeśli tak, to które? A może powinienem raczej zaangażować się w nauczanie? Albo poświęcić się pisaniu? Krótko mówiąc, byłem erudytą, myślicielem, wykładowcą, artystą? Kimś jeszcze innym? Kimś innym czy… nikim? Być może nikim… Czy w związku z tą apatią nie powinienem czym prędzej założyć rodziny, mieć dzieci, oddać się ich wykształceniu i ich szczęściu? Martwiła mnie ta konfuzja: byłem na rozdrożu samego siebie, nie na swojej drodze.
„Gdzieś czeka na mnie moja prawdziwa twarz”.
Dzisiaj, redagując ten akapit, lepiej dostrzegam tę kwestię, ponieważ znam odpowiedź, którą miałem otrzymać trzy dni później… w bulwersujący sposób. Ale nie posuwajmy się zbyt szybko.
– No proszę, bylica.
Thomas wskazał zielononiebieskawe kępki, które tu i tam pokrywały ziemię.
– Przypomina tymianek – powiedziałem, wyrywając łodyżkę ozdobioną setką srebrzystych listków.
– Niech pan powącha!
Poczułem przyjemny, nieco cierpki zapach.
W tym momencie Abajghur zauważył mnie ze szczytu ścieżki i krzyknął:
– Teharragale!
Pokazałem mu na migi, że nie rozumiem. Powtó­rzył cierpliwie:
– Teharragale!
Zapytałem Thomasa przez zęby:
– Co on mówi? Że nie wolno tego dotykać? Że to trujące?
Thomas pokręcił głową.
– Na pewno nie. Bylica nie ma w sobie nic toksycznego. Przypisuje się jej nawet właściwości lecznicze. Przeciwbólowe, antyseptyczne…
Rozbawiony Abajghur zszedł niżej i zbliżył się do rośliny. Wokół moich stóp zebrał całą garść łodyg, które wsunął głęboko do kieszeni, i wygłosił komentarz w języku tamaszek. Na widok mojej głupiej miny wybuchnął śmiechem, poklepał mnie po ramieniu i zrobił kółko palcem wskazującym. „Zrozumiesz później”.
Grupa ruszyła w dalszą drogę w tym samym tempie.
– O, wilczomlecz! Bardzo dobrze, bardzo dobrze…
Thomas zachwycał się gałązką, która wyłaniała się z piasku, dziwacznie przystrojona liśćmi kapusty.
Kucnąłem.
– Nie! – wykrzyknął. – Niech pan nie dotyka. Jego sok jest żrący. Zwierzęta go unikają.
Odsunąłem się niczym szanujące się zwierzę.
– Zna pan wszystkie te rośliny?
– Wszystkie nie, ale sporo. Zbieram zioła od trzydziestu lat, chociaż moją specjalnością są wulkany.
Thomas, brodaty pięćdziesięciolatek, wykładał geologię na uniwersytecie w Caen. Paryskie biuro podróży opłaciło mu wycieczkę, żeby przekazywał wiedzę jej uczestnikom.
Było ich dwóch w tej roli: Thomas geolog i Jean-Pierre astronom. Mieli za zadanie opisywać nam świat, jeden za dnia, drugi w nocy. Ceniłem sobie to uczone towarzystwo i uważałem się za wielkiego szczęściarza, że mogę z niego korzystać.
Co godzinę zatrzymywaliśmy się i Thomas zwracał nam uwagę na różne formy ukształtowania terenu, ich ewolucję, erozję. Dzięki niemu krajobraz nabierał nowego, podwójnego wymiaru: wymiaru czasu i ruchu. Uczony wyposażył te milczące światy w pewną historię i pod powierzchownym bezruchem panoramy odkrywał wynurzanie się, erupcje, konflikty, wycieki, naprężenia, pęknięcia, zwycięstwa, rozpad. Zafascynowany jego komentarzami, miałem wrażenie, że zwiedzamy pole bitwy po skończonej walce, że bloki skalne, uskoki, kaniony wyobrażają poległych żołnierzy lub żołnierzy ocalonych.
– Myli się pan – odparł, gdy powiedziałem mu o swoim wrażeniu. – Walka wcale się nie zakończyła. To nadal się rusza, wciąż się zmienia, ale z szybkością niedostrzegalną w skali ludzkiego życia.
– Ach tak… O tym właśnie mówił Fontenelle: jak daleko sięga pamięć róży, nigdy nie widziano śmierci ogrodnika.
Skrzywił się, drapiąc się po uchu. Jak miałem się wkrótce przekonać, nie cenił ani poezji, ani metaforycznych wyrażeń, ani filozofii. Chciał wiedzieć. Tylko wiedzieć. Nie wyobrażać sobie czy marzyć. To dobre dla dzieci…
Thomas lubił nazywać, umieszczać na każdym elemencie etykietkę przyznawaną przez naukę. Przykrywał świat słowami, przesłaniał go słownikiem. Chociaż nazywanie Calotropis procera „wilczomleczem” albo Artemisia judaica „bylicą” stanowiło ustępstwo na rzecz naszej ignorancji, nie tolerował dalszych kompromisów. Wymagał precyzji, do tego stopnia, że niekiedy wypominał jej brak naturze.
– Logika podpowiada, że powinniśmy zobaczyć Citrullus colocynthis, arbuza kolokwintę. Rośnie poniżej skalistych zboczy. Czyżby była zbyt wczesna pora roku? Chyba że to tamta roślina płożąca, o tam, całkiem uschnięta… Tak, to ona. Uf! Bardzo dobrze, bardzo dobrze…
Tak naprawdę podczas tej pierwszej podróży do Algierii Thomas nie odkrywał, lecz zatwierdzał, konfrontując pustynię z wyobraźni z tą konkretną.
– Rumex vesicarius! Bardzo dobrze, bardzo dobrze…
Postawił ziemi ocenę celującą.
Nie sprawdzał poprawności swojej wiedzy, lecz poprawność środowiska. Odwracał procedurę. To Sahara zdawała egzamin, nie on. Sahara satysfakcjonowała uczonego albo go rozczarowywała, nie oferując mu spodziewanego zielska lub upragnionej szczeliny geologicznej.
W sumie, po czwartej przerwie pan profesor był zadowolony. Nie z siebie. Z pustyni.
– Bardzo dobrze, bardzo dobrze…
Posłał zachwycony uśmiech naszym przewodnikom, Abajghurowi i Donaldowi, niewątpliwie gratulując im w ten sposób, że dostarczyli nam wspaniałą pustynię, pustynię odpowiednią. Ten sam uśmiech rezerwował zapewne dla laborantów, którzy przygotowywali jego zajęcia praktyczne na uniwersytecie w Caen.
– Rhalass.
Amerykanin przetłumaczył nam okrzyk Tuarega:
– Stop. Rozbijemy tutaj obóz.
Położyliśmy plecaki na ziemi. Zaprotestowałem:
– A gdzie jest pustynia?
Tam, tuż za nami.
– Już to mówiłeś, Donald – zarzucił mu Jean-Pierre.
– Teraz to tym bardziej prawda. Niech ci, którzy jeszcze mają siłę maszerować, pójdą ze mną.
Czworo z nas poszło za Donaldem, który po wdra­paniu się na sześć pagórków i przekroczeniu trzech skalnych gardzieli zatrzymał się na górskim grzbiecie i wskazał ręką w dal.
– Oto ona…
Podeszliśmy bliżej.
Co spodziewamy się zobaczyć, patrząc na pustynię? Nic, jeśli to rzeczywiście pustynia. To właśnie mieliśmy przed oczami: nic. Płaską, suchą, pozbawioną jakich­kolwiek szczegółów przyciągających wzrok równinę, która w końcu znikała za horyzontem.
– Dlaczego zatrzymujemy się za nią?
– Lepiej spać wśród skał. Będzie mniej wiało.
Jakby przyroda go usłyszała, otoczył nas podmuch, dość nieprzyjazny, niczym pies obwąchujący obcego.
– W tył zwrot! Przekonacie się, że o tej porze roku dzień nagle zmienia się w noc.
Zanim wróciliśmy do uedu, niebo już zgasło, więc drżałem z zimna, gdy docierałem do obozu, który przybrał barwę antracytu. Światło zabrało z sobą ciepło. Wyjąłem ze swoich manatków pulower, a potem koc, którym się przykryłem. Noc zdążyła już przeniknąć mi pod skórę.

 
Wesprzyj nas