„Wojna starego człowieka” to książka, od której rozpoczęła się wielka kariera wielokrotnie nagradzanego autora fantasy Johna Scalziego, ceniona przez krytyków i wielbicieli gatunku space opera.


Wojna starego człowiekaW dzień swoich siedemdziesiątych piątych urodzin John Perry zrobił dwie rzeczy. Najpierw odwiedził grób żony. A potem wstąpił do wojska.

Dobra wiadomość jest taka, że ludzkość potrafi już podróżować między gwiazdami. Zła: możliwych do zamieszkania planet jest mało, a obcych ras, które chcą o nie walczyć, bardzo dużo. Właśnie dlatego z dala od naszego globu od dziesięcioleci toczy się krwawa, brutalna i bezwzględna wojna.

Ziemia to zaścianek kosmosu. Większość zasobów ludzkości należy do Sił Obronnych Kolonii. Wszyscy wiedzą, że po osiągnięciu wieku emerytalnego można zaciągnąć się do SOK-u. Armia nie chce młodych ludzi; zależy jej na osobach posiadających kilkudziesięcioletnie doświadczenie. Opuścisz Ziemię i już nigdy na nią nie wrócisz. Odsłużysz dwa lata na froncie. Jeśli przeżyjesz, dostaniesz na własność piękne gospodarstwo w jednej z ciężko wywalczonych kolonii.

John Perry zgadza się na te warunki. Nie wie jednak, czego się spodziewać. Okrucieństwo wojny, w której będzie musiał wziąć udział w miejscu oddalonym od Ziemi o wiele lat świetlnych, dalece przekroczy jego wyobrażenia. To, czym stanie się on sam, okaże się jeszcze bardziej zaskakujące.

„Wojna starego człowieka” to space opera w najlepszym wydaniu, z postaciami z krwi i kości, przyprawiającą o zawrót głowy akcją i dużą dozą humoru. To pozycja obowiązkowa dla wielbicieli fantastyki naukowej i świetne wprowadzenie w gatunek dla wszystkich miłośników literatury z najwyższej półki.

John Scalzi najbardziej znany jest z utworów science-fiction, w tym powieści „Czerwone koszule”, która trafiła na listę bestsellerów New York Timesa i została uhonorowana Nagrodą Hugo. Jest również autorem książek niebeletrystycznych, poruszających takie zagadnienia jak finanse osobiste, astronomia czy film. Pracował jako kreatywny konsultant na planie serialu „Gwiezdne wrota: Wszechświat”.

John Scalzi
Wojna starego człowieka
Przekład: Jakub Małecki
Wydawnictwo Akurat
Premiera: 14 września 2016

Wojna starego człowieka


Rozdział pierwszy

W dniu swoich siedemdziesiątych piątych urodzin zrobiłem dwie rzeczy. Najpierw odwiedziłem grób żony. A potem wstąpiłem do wojska.
Wizyta przy grobie Kathy była tą mniej dramatyczną czynnością. Moja żona leży na cmentarzu Harris Creek, niecałe półtora kilometra od miejsca, gdzie mieszkałem i gdzie wspólnie wychowaliśmy dzieci. Załatwienie jej parceli na tym cmentarzu było trudniejsze, niż można się było spodziewać – żadne z nas nie spodziewało się śmierci, dlatego nie przygotowaliśmy sobie miejsca pochówku wcześniej. To śmiertelnie upokarzające – że użyję tak trafnego zwrotu – kłócić się z kierownikiem cmentarza o grób dla twojej zmarłej żony. W końcu mój syn Charlie, który jest burmistrzem miasta, pociągnął za kilka sznurków i załatwił nam miejsce. Bycie ojcem burmistrza ma swoje plusy.
Wróćmy jednak do samego grobu. Jest prosty i niczym się nie wyróżnia; zamiast wielkiego nagrobka znajduje się tam tylko niewielka płyta. Kontrastuje z nią wielki pomnik Sandry Cain z jej szkolnym zdjęciem i wyrytymi na przodzie ckliwymi aforyzmami Keatsa na temat śmierci, młodości i piękna. Kathy na pewno roześmiałaby się, gdyby wiedziała, że jej grób sąsiaduje z wielkim nagrobkiem Sandy, która przez całe życie rywalizowała z nią z tym swoim zadziwiającym, maniakalnym uporem. Kiedy Kathy pojawiała się z ciastem na lokalnym targu wypieków, Sandy przynosiła trzy placki i nawet nie próbowała kryć oburzenia, jeśli nie sprzedała ich pierwsza. Kathy starała się wtedy łagodzić sytuację i kupowała jeden z jej wypieków. Nie wiadomo jednak, czy z punktu widzenia Sandy polepszało to, czy też może pogarszało całą sprawę.
Przypuszczam, że pomnik Sandy można uznać za ostatnie słowo w tej rywalizacji − nie dało się jednak na nie odpowiedzieć, ponieważ Kathy już nie żyła. Z drugiej strony nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek odwiedzał jej grób. Trzy miesiące po jej śmierci Steve Cain sprzedał dom i przeniósł się do Arizony, a kiedy wyjeżdżał, na jego twarzy rozciągał się uśmiech rozmiarów drogi międzystanowej numer dziesięć. Jakiś czas później przysłał mi pocztówkę; w nowym miejscu zaczął spotykać się z kobietą, która pięćdziesiąt lat wcześniej była gwiazdą porno. Przez tydzień po otrzymaniu tej informacji czułem się nieswojo. Dzieci i wnuki Sandy mieszkają w sąsiedniej miejscowości, ale biorąc pod uwagę częstotliwość ich wizyt na cmentarzu, równie dobrze mogłyby żyć w Arizonie. Od czasu pogrzebu Sandy słowa Keatsa czytałem chyba tylko ja, idąc na grób żony.
Na pomniku Kathy wyryto jej nazwisko (Kathe­rine Rebecca Perry), daty urodzin i śmierci oraz słowa „Ukochana żona i matka”. Czytam ten napis podczas każdej wizyty. Nie mogę się powstrzymać; te cztery słowa tak niedostatecznie, a zarazem tak doskonale obrazują jej życie. To zdanie nic o niej nie mówi: nie opisuje jej codziennych zajęć, jej zainteresowań i miejsc, do których lubiła jeździć. Nie wynika z niego, jaki był jej ulubiony kolor, jaką nosiła fryzurę, na kogo głosowała ani jakie miała poczucie humoru. Niczego się o niej nie dowiemy, oprócz tego, że Kathy była kochana. I rzeczywiście była. Ona sama uznałaby pewnie, że to wystarczy.
Nienawidzę tego cmentarza. Nienawidzę tego, że moja czterdziestodwuletnia żona nie żyje − że tamtego sobotniego poranka mieszała w misce ciasto na gofry i opowiadała mi o sprzeczce, która miała miejsce na spotkaniu zarządu biblioteki poprzedniego wieczoru, a chwilę później jej ciało drgało konwulsyjnie na podłodze, kiedy wylew niszczył mózg. Nienawidzę tego, że jej ostatnie słowa brzmiały: „Cholera, gdzie ja wsadziłam cukier waniliowy?”.
Nienawidzę tego, że stałem się typowym starym facetem, który przychodzi na cmentarz, żeby spędzać czas ze zmarłą żoną. Kiedy byłem (znacznie) młodszy, pytałem czasem Kathy, jaki jest w tym sens. Sterta gnijącego mięsa i kości, która kiedyś była człowiekiem, już nim nie jest – jest tylko stertą gnijącego mięsa i kości. Człowieka już nie ma; trafił do nieba, piekła czy jeszcze gdzie indziej, a może nigdzie. Równie dobrze moglibyśmy odwiedzać półtusze wieprzowe. Wraz z wiekiem zdajemy sobie sprawę, że tak jest rzeczywiście. Tylko że już się tym nie przejmujemy. Te kości to wszystko, co mamy.
Nienawidzę tego cmentarza, ale wtedy cieszyłem się, że jest. Tęsknię za żoną. Łatwiej tęsknić za nią na cmentarzu, gdzie zawsze była martwa, niż w tych wszystkich miejscach, w których była żywa.
Jak zwykle nie zostałem długo. Tylko żeby poczuć ukłucie bólu, który wydawał się tak świeży jak osiem lat temu i który przypomniał mi, że mam jeszcze coś do zrobienia, poza sterczeniem na cmentarzu niczym stary głupiec. Kiedy tylko to zrozumiałem, odwróciłem się i ruszyłem z powrotem, nie oglądając się za siebie. Był to ostatni raz, gdy widziałem ten cmentarz i grób żony, ale nie starałem się zapamiętać go jak najlepiej. Jak już mówiłem, jest to miejsce, w którym Kathy od zawsze była martwa. Po co je zapamiętywać.

***

Właściwie, jeśli dobrze się zastanowić, zapisanie się do wojska też nie było specjalnie dramatyczne.
W naszym niewielkim miasteczku nie mieliśmy oddziału komisji rekrutacyjnej. Żeby się zaciągnąć, musiałem pojechać do stolicy hrabstwa, czyli do Greenville. Biuro mieściło się w niewielkim lokalu na terenie nieciekawego pasażu handlowego; sąsiadowało ze sklepem monopolowym i z salonem tatuażu. Niezależnie od tego, co bym tam zamówił, następnego ranka mógłbym mieć problemy.
Wnętrze biura było jeszcze mniej zachęcające, o ile to w ogóle możliwe. Wyposażenie składało się z biurka, komputera, drukarki, człowieka za biurkiem, dwóch krzeseł ustawionych naprzeciwko i sześciu przy sąsiedniej ścianie. Na niewielkim stoliku przed rzędem krzeseł leżały ulotki informacyjne oraz stare numery „Time’a” i „Newsweeka”. Byliśmy tu z Kathy dziesięć lat temu i podejrzewam, że nic się od tamtej pory nie zmieniło, łącznie z gazetami. Tylko człowiek wydawał się nowy. A przynajmniej nie kojarzę, żeby poprzedni miał tyle włosów. I piersi.
Kobieta zajęta była stukaniem w klawiaturę i kiedy wszedłem, nawet na mnie nie spojrzała.
– Chwileczkę, dobrze? – mruknęła w taki sposób, jakby otwarcie drzwi wywoływało u niej odruch Pawłowa.
– Proszę się nie spieszyć – powiedziałem. – Widzę, że macie tu niezły ruch.
Ta odrobina sarkazmu pozostała zignorowana i niedoceniona, co w ciągu ostatnich kilku lat przydarzało mi się regularnie; dobrze wiedzieć, że nie straciłem formy. Usiadłem przed biurkiem i czekałem, aż kobieta skończy.
– Podpisujemy czy wylatujemy? – zapytała, nadal na mnie nie patrząc.
– Słucham?
– Przychodzi pan, żeby się zarejestrować czy rozpoczyna pan służbę?
– Ach, tak. Chciałbym rozpocząć służbę, jeśli można.
W końcu spojrzała na mnie i zmrużyła oczy skryte za grubymi szkłami okularów.
– John Perry? – zapytała.
– Tak, to ja. Skąd pani wie?
Przeniosła wzrok z powrotem na ekran komputera.
– Większość osób, które chcą się zaciągnąć, przychodzi w dniu swoich urodzin, mimo że zgodnie z przepisami mają na to trzydzieści dni. Dzisiaj urodziny obchodzą trzy osoby. Mary Valory już dzwoniła, żeby powiedzieć, że nie leci. A na Cynthię Smith mi pan nie wygląda.
– Miło mi to słyszeć – powiedziałem.
– Nie przyszedł pan, żeby się zarejestrować – kontynuowała, ignorując mój kolejny żart – oznacza to więc, że jest pan Johnem Perrym.
– Mógłbym też być samotnym starszym panem, który szuka okazji do rozmowy – zasugerowałem.
– Rzadko nam się tacy trafiają – wyjaśniła. – Chyba odstraszają ich te wytatuowane dzieciaki z lokalu obok.
Kobieta wreszcie odsunęła od siebie klawiaturę i poświęciła mi całą swoją uwagę.
– No dobrze, czy mogę zobaczyć jakiś dokument tożsamości?
– Przecież pani już wie, kim jestem – przypomniałem.
– Upewnijmy się. – Mówiąc to, nie zdobyła się nawet na cień uśmiechu. Codzienne użeranie się z gadatliwymi starymi pierdzielami w jej przypadku najwyraźniej zrobiło swoje.
Podałem jej prawo jazdy, akt urodzenia i krajową kartę identyfikacyjną. Odebrała je ode mnie, a następnie wyjęła z biurka skaner, podłączyła go do komputera i przesunęła w moją stronę. Położyłem na nim dłoń i czekałem, aż skanowanie zostanie zakończone. Potem kobieta przeciągnęła kartę identyfikacyjną przez czytnik na boku urządzenia, potwierdzając w ten sposób moją tożsamość.
– Tak, to pan.
– Wróciliśmy więc do punktu wyjścia – zauważyłem.
Po raz kolejny zignorowała mój komentarz.
– Dziesięć lat temu podczas okresowego szkolenia kandydatów otrzymał pan informacje dotyczące Sił Obronnych Kolonii, a także obowiązków związanych ze wstąpieniem do jednostki – oświadczyła tonem, z którego wynikało, że przez większość swojego zawodowego życia wypowiadała to zdanie przynajmniej raz dziennie. – Wysyłano panu również materiały dotyczące powinności członka SOK-u. Czy potrzebuje pan dodatkowych informacji lub prezentacji utrwalającej tę wiedzę, czy oświadcza pan, że w pełni rozumie wszystkie swoje przyszłe zadania i obowiązki? Proszę pamiętać, że wniosek o dodatkowe materiały informacyjne jak również odmowa przystąpienia do SOK-u nie wiążą się z żadnymi konsekwencjami.
Przypomniałem sobie szkolenie okresowe. Pierwsza część polegała na tym, że grupa starszych obywateli siedziała na składanych krzesłach w domu kultury w Greenville, jedząc pączki, pijąc kawę i słuchając nudnej gadki jakiegoś urzędnika o historii ludzkich kolonii. Następnie facet rozdał ulotki z informacjami na temat służby w SOK-u, która przypominała po prostu życie w wojsku. Kiedy już można było zadawać pytania, dowiedzieliśmy się, że ten człowiek nigdy do SOK-u nie należał – został tylko zatrudniony do przeprowadzania prezentacji w okolicach Miami.
Drugą część szkolenia stanowiły krótkie badania lekarskie: lekarz pobrał mi krew, i materiał genetyczny z moich ust oraz zrobił mi tomografię mózgu. Najwyraźniej wyniki okazały się pozytywne. Od tamtej pory raz na rok dostawałem pocztą taki sam informator, jaki mi dali podczas szkolenia. Po dwóch latach zacząłem wyrzucać je do kosza. W ogóle ich nie czytałem.
– Wszystko zrozumiałem – oświadczyłem.
Kobieta skinęła głową i podała mi kartkę oraz długopis. Na arkuszu wydrukowano kilka akapitów, a pod każdym znajdowało się miejsce na podpis. Rozpoznałem ten dokument − bardzo podobny podpisywałem dekadę wcześniej, potwierdzając, że rozumiem, co mnie czeka za dziesięć lat.
– Przeczytam teraz panu po kolei paragrafy. Jeśli wyraża pan zgodę na warunki zawarte w każdym z nich, proszę wpisać dzisiejszą datę i podpisać się w wykropkowanym miejscu poniżej. Jeśli będzie pan miał jakieś pytania, proszę je zadać, gdy skończę czytać dany akapit. Jeżeli nie zrozumie pan lub nie zaakceptuje zapisów któregokolwiek paragrafu, proszę nie składać pod nim podpisu. Czy wszystko jest dla pana zrozumiałe?
– Tak – odpowiedziałem.
– Znakomicie. Paragraf pierwszy. „Ja, niżej podpisany, potwierdzam, że z własnej i nieprzymuszonej woli zgłaszam chęć przystąpienia do Sił Obronnych Kolonii na okres nie krótszy niż dwa lata. Rozumiem też, że w przypadku konfliktu zbrojnego czas ten może zostać jednostronnie wydłużony przez Siły Obronne Kolonii maksymalnie o osiem lat”.
Klauzula wydłużenia okresu służby do dziesięciu lat nie była dla mnie niczym nowym – raz czy dwa razy przeczytałem przecież informator, który mi wysyłano – zastanawiałem się jednak, jak wiele osób ją przegapiło oraz ilu z tych, którzy zwrócili na nią uwagę, spodziewało się, że naprawdę będą musieli odsłużyć pełen okres. Osobiście uważałem, że władze SOK-u nie wymagałyby wyrażenia zgody na dziesięć lat służby, jeśliby nie zakładały, że będzie im to potrzebne. Z powodu Prawa Kwarantanny nie dociera do nas zbyt wiele informacji na temat wojen pomiędzy koloniami. Słyszeliśmy natomiast na tyle dużo, by wiedzieć, że nie ma pokoju we wszechświecie.
Podpisałem.
– Paragraf drugi. „Wstępując do Sił Obronnych Kolonii, zgadzam się nosić broń i używać jej w walce z wrogami Unii Kolonialnej, także przeciwko ludziom. W trakcie służby nie będę odmawiał noszenia i używania broni ani sprzeciwiał się uczestnictwu w konfliktach zbrojnych z powodów religijnych czy moralnych”.
Jak wielu ochotników wstępuje do armii, a potem regularnie powołuje się na konflikt sumienia? Podpisałem.
– Paragraf trzeci. „Zgadzam się sumiennie i bezzwłocznie wykonywać rozkazy i polecenia wydawane przez moich zwierzchników oraz te zawarte w Regulaminie Sił Obronnych Kolonii”.
Podpisałem.
– Paragraf czwarty. „Wstępując do Sił Obronnych Kolonii, wyrażam zgodę na podejmowanie wszelkich niezbędnych czynności medycznych, chirurgicznych i terapeutycznych oraz na przestrzeganie procedur uznanych przez Siły Obronne Kolonii za nieodzowne do podniesienia moich umiejętności bojowych”.
No właśnie: oto powód, dla którego każdego roku do służby wstępują niezliczone rzesze siedemdziesięciopięciolatków.
Powiedziałem kiedyś dziadkowi, że do czasu, kiedy będę w jego wieku, ludzie wymyślą sposób na wydłużenie życia. Roześmiał się wtedy i powiedział mi, że on w moim wieku uważał podobnie, a mimo to, proszę, zestarzał się. Ja też się zestarzałem. Rzecz w tym, że starzenie się to nie następujące po sobie problemy ze zdrowiem, ale wszystkie te cholerstwa naraz i przez cały czas.
Nie można przestać się starzeć. Terapie genowe, wymiany organów i operacje plastyczne w pewnym sensie opóźniają ten proces. Ale starość i tak nas dopada. Wstaw sobie nowe płuca, a wysiądzie ci serce. Załatw sobie nowe serce, a wątroba spuchnie ci do rozmiarów basenu. Wymienisz sobie wątrobę, dostaniesz wylewu. To właśnie as w rękawie starości: nie można wymienić sobie mózgu.
Średnia długość życia człowieka wzrosła jakiś czas temu do dziewięćdziesięciu lat i od tamtej pory stoi w miejscu. Dodaliśmy kolejne dwie dekady do „miary naszych lat”1, a potem Bóg przydepnął nas butem. Ludzie mogą żyć dłużej – i żyją – ale wydłużeniu ulega tylko okres starości. W tym względzie nic się nie zmieniło.
Sami się nad tym zastanówcie: kiedy macie dwadzieścia pięć, trzydzieści pięć, czterdzieści pięć, a nawet pięćdziesiąt pięć lat, wciąż wydaje wam się, że świat może jeszcze należeć do was. Kiedy macie sześćdziesiąt pięć, a wasze ciało coraz bardziej przypomina ruinę, te tajemnicze „czynności medyczne, chirurgiczne i terapeutyczne oraz nieodzowne procedury” zaczynają budzić zainteresowanie. W końcu osiągacie wiek siedemdziesięciu pięciu lat, wasi znajomi nie żyją, a wy wymieniliście już sobie przynajmniej jeden ważny organ, chodzicie do ubikacji cztery razy w ciągu nocy i nie potraficie pokonać jednego odcinka schodów bez zadyszki – na dodatek wszyscy wam mówią, że nieźle się trzymacie jak na swój wiek.
Zamiana tego na dziesięć lat nowego życia na polu walki wydaje się niezwykle kusząca. Zwłaszcza że jeśli tego nie zrobicie, za dekadę stuknie wam osiemdziesiąt pięć lat i jedyną różnicą pomiędzy wami a rodzynkiem, równie pomarszczonym i bez prostaty jak wy, to fakt, że on nigdy gruczołu prostaty nie miał.
Ale w jaki sposób SOK zdołał odwrócić proces starzenia? Nikt tutaj tego nie wie. Ziemscy naukowcy nie potrafią tego wyjaśnić, nie są też w stanie osiągnąć podobnych rezultatów, choć wiele razy próbowali. Nie można zapytać o to żadnego weterana, ponieważ SOK nie działa na planetach. Rekrutacje do służb odbywają się wyłącznie na planetach, więc i tak niczego byśmy się nie dowiedzieli od kolonistów, nawet gdybyśmy mogli ich o to spytać. SOK przeprowadza wszelkie terapie we własnych strefach, z dala od obszarów globalnych jurysdykcji i krajowych rządów. Nie pomoże tu więc ani Wuj Sam, ani nikt inny.

 
Wesprzyj nas