Przezabawna, kolejna, po rewelacyjnym Hotelu Marigold, powieść bestsellerowej autorki.


Hotel Złamanych SercKiedy emerytowany aktor postanawia porzucić Londyn i przeprowadzić się na walijską wieś, nie ma pojęcia, w co się pakuje.

Jako właściciel podupadającego pensjonatu, któremu bliżej do staroci niż staroświeckości, musi zapełnić pokoje i zacząć zarabiać. Poznajcie jego genialny plan „Kursów dla rozwodników” oraz barwną zbieraninę gości.

Pod życzliwym okiem Buffy’ego różniący się od siebie, samotni nieznajomi przekonują się, że mają ze sobą więcej wspólnego, niż sądzili, a małe miasteczko ma magiczną moc przyciągania…

***

Przezabawna – radość lektury gwarantują urocze postaci oraz ironiczny, celny komentarz ich dziwactw. Prawdziwa rozkosz.
– „The Times”

Wspaniałe poczucie humoru Moggach, łatwość, z jaką nadaje życie swoim bohaterom, i jej sympatia dla nich emanują z każdej strony powieści. Wnikliwa i zabawna analiza miłości, samotności i tęsknoty na każdym etapie życia.
– „Sunday Express”

Deborah Moggach jest autorką bestsellerowych powieści “Tulipanowa gorączka” i “Hotel Marigold” (obie wydane przez DW REBIS). Na podstawie tej drugiej w 2011 roku nakręcono film z m.in. Judi Dench, Maggie Smith, Billym Naughym i Tomem Wilkinsonem w rolach głównych. Powstała także kontynuacja tego przeboju kinowego pt. Drugi hotel Marigold. Moggach napisała również scenariusz do “Dumy i uprzedzenia”, nominowany do nagrody BAFTA. Mieszka w Londynie.

Deborah Moggach
Hotel Złamanych Serc
Przekład: Aleksandra Górska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 7 czerwca 2016

Hotel Złamanych Serc


Wytnijcie i trzymajcie na podorędziu:
Russel „Buffy” Buffery był trzykrotnie żonaty.
Najpierw z Popsi (świętej pamięci), z którą ma syna Quentina.
Następnie z Jacquettą (obecnie żoną swego psychoanalityka, Leona), z którą ma dwóch synów, Tobiasa i Brunona. Jacquetta ma też córkę z wcześniejszego związku, Indię.
Jego trzecią żoną była Penny, która uciekła z fotografem. Nie mieli dzieci.
Buffy ma jeszcze córkę Celeste, z aktorką imieniem Lorna.
I jeszcze jedną, Nyange, z tancerką imieniem Carmella.
Nie pogubcie się.
Albo dowiedzcie się więcej o nich wszystkich z lektury Ex-żon

1

Buffy

Wszystko nagle wróciło. Buffy odłożył list na stół i ciężko opadł na krzesło. Śmiech Bridie, jej chropawy kaszel palaczki. Zupełnie jakby krzątała się dokoła niego w swoim poplamionym kimonie. Przypomniał sobie jej oplecione żyłami kostki nóg w sypialnianych papciach, jej kochaną, zwalistą postać, gdy smażyła bekon. Nozdrza miał pełne przeszłości, czuł woń linoleum i kotów, przyprawiające o mdłości wyziewy z bojlera zawieszonego nad wanną. To były czasy kołder z pierza, trzaskających piecyków gazowych, pończoch Bridie suszących się na ich obudowie.
Bridie prowadziła dom noclegowy dla aktorów w Edgbaston. Buffy często występował w teatrze w Birmingham i zatrzymywał się u niej przez całe lata, podczas których ząb czasu przeobrażał go stopniowo z gibkiego Hotspura w korpulentnego Falstaffa, nie był w stanie jednak nadwyrężyć Bridie. Jak większość grubych osób, nie zmieniała się ani na jotę, rok za rokiem. W jej ufarbowanych henną włosach pojawiły się siwe odrosty, dostała dwa nowe kolana, ale nadal przypominała tę dziewczynę, którą Buffy znał, gdy jeszcze prezentował się znośnie w trykotach.
Kiedyś, po pijaku, jej się oświadczył.
– Skarbie, ty już jesteś żonaty, a ja mam tu swoją rodzinę, dziękuję bardzo. – Chlusnęła więcej whisky do jego kubka. – Lokatorzy, nawet aktorzy, to jednak znacznie mniejszy kłopot niż dzieci, a poza tym płacą.
– Ale stały związek ma wiele plusów. Głęboki spokój małżeńskiego łoża itepe, po harmidrze kawalerskiego wyrka.
– Głęboki spokój, takiego. Zaczęlibyśmy się kłócić o rynny.
– À propos, skoro o tym wspominasz, powinnaś sprawdzić…
– Zamknij się, głupi gnojku.
Miała rację, oczywiście. Dobrze było, jak było. Bóg jeden wie, co tam wyczyniała pod jego nieobecność. Przypomniał sobie saszetkę z krokodylej skóry, w której trzymała wkładkę antykoncepcyjną, prezent od jakiegoś wielbiciela. Była gorącokrwistą, otwartą kobietą, a aktorzy na tournée umieli się zakrzątnąć koło dymanka. W końcu, gdy się już obejrzało wypchanego borsuka w miejscowym muzeum, co innego było tam do roboty?
A teraz Bridie nie żyła. Buffy pragnął się rozpłakać. Był aktorem, potrafił to zrobić na zawołanie. I Bóg jeden wie, że miał co opłakiwać. Jednak żal doskwiera najbardziej, gdy skażony jest sprzecznymi uczuciami: poczuciem winy, pretensją, urazą. Bridie tymczasem była jedną z nielicznych kobiet, która nie przyprawiała Buffy’ego o moralnego kaca. W rzeczywistości, mówiąc zupełnie szczerze, odkąd wyprowadziła się do Walii, na dobrą sprawę stracili kontakt. Fakt, że o nim nie zapomniała – czego dowodem był list od jakiegoś notariusza z Builth Wells, pewnie zostawiła mu coś w testamencie – wywołał u niego pierwszy i ostatni wyrzut sumienia odnośnie do jej osoby. Oraz wdzięczność. Z uwagi na zaawansowany wiek stracił już wielu przyjaciół i jedną byłą żonę. Te odejścia dobitnie mu pokazały, jakby trzeba było dowodu, że umieranie jest bardzo egocentrycznym, skupionym na sobie zajęciem. Ostatnim, co zaprzątało ludzi w takiej chwili, byli ci, którzy zostawali. Jakikolwiek dowód pamięci byłby zatem mile widziany, choćby maleńki. Nawet coś ohydnego, jakiś fikuśny kufel.
Buffy dźwignął się na nogi i poczłapał do kuchni. Jak ostatni idiota zostawił otwarte okno i powietrze zrobiło się ciężkie od kurzu. Dom obok kupił dwa lata temu rosyjski oligarcha. Od tego czasu ogrodzono go plastikiem, za którym budynek trząsł się i dudnił, gdy go rozkopywano, by stworzyć siłownię, basen i kino, żeby magnat miał gdzie oglądać sobie pornosy.
Podobne historie działy się w całej dzielnicy. Buffy mieszkał w Blomfield Mansions, bloku na Edgware Road. Dalej rozciągała się Mała Wenecja, aż do St. John’s Wood. Obie okolice zamieszkiwali superbogaci i wiecznie nieobecni. Pływali sobie na jachtach albo wiercili w Arktyce, czy czymkolwiek tam akurat byli zajęci, skazując sąsiadów na znoszenie niekończących się remontów, którym poddawali swoje inwestycje mieszkaniowe. Buffy wyprowadzał psa w zgiełk wschodnioeuropejskich głosów, w walenie młotów i huk maszyn, spacerując obok betoniarek, które blokowały wyjazd, i tablic ostrzegających: „Załóż kask ochronny!”. Po dawnej dzielnicy nie został ślad i nawet lokalna knajpa, do której wcześniej uczęszczał, choć sama jeszcze stosunkowo nietknięta, serwowała teraz cholerne tajskie żarcie, przygotowywane w fabryce w Park Royal i gotowane w torebce. Jajka po szkocku przeszły do lamusa. Niektórzy oczywiście by powiedzieli, że najwyższa pora.
Buffy otworzył paczkę herbatników. Jego córka Nyange miała wpaść na herbatę. Na pewno się spóźni. Złapała to od swojej matki, ghańskiej tancerki, z którą Buffy pozwolił sobie na krótkie szaleństwo, gdy jeszcze mógł się wcisnąć – i wycisnąć z nich później – w spodnie mierzące w pasie 82. Zawsze się pojawiała, gdy już tracił nadzieję, i tłumaczyła swoje spóźnienie AMT, afrykańskim czasem uniwersalnym. Coś w dezynwolturze i bezceremonialności, z jaką to mówiła, sugerowało, że to jego problem, że punktualność jest reliktem okresu kolonialnej opresji i grabieży. Wprawdzie to jego godzinę ukradła, ale Buffy nie miał serca jej tego mówić.
Nyange istotnie przybyła z godzinnym spóźnieniem, ale tym razem miała wymówkę.
– Nie mogę znaleźć cholernego miejsca parkingowego! – zatrzeszczał w domofonie jej głos. Odwróciła się, by wrzasnąć na parkingowego. – Odwal się! Już idę!
W końcu Buffy się poddał i wyniósł herbatę do samochodu córki. Siedzieli tam z tacą na jego kolanach i talerzykiem na desce rozdzielczej. Nie po raz pierwszy musiał porzucić mieszkanie i zabawiać gościa w lodowatej hondzie civic na ulicy.
– Przykro mi, że tak wyszło – powiedział. – Wyobraź sobie, że posprzątałem na twoją cześć. Nawet nakryłem do stołu. Cholerne parkingowe sępy.
– Londyn jest do dupy – powiedziała Nyange. – W zeszłym tygodniu postrzelono jakiegoś dzieciaka w monopolowym niedaleko mnie.
Stali na podwójnej żółtej, wciśnięci między ciężarówkę dostawczą a dużego SUV-a z przyciemnianymi oknami. Jedna z szyb zjechała w dół i jakaś ręka wyrzuciła pustą butelkę po wodzie mineralnej.
Buffy westchnął.
– Kiedyś były tu normalne sklepy. Rzeźnik, warzywniak. – Wskazał na sieciówkę fotograficzną Snappy Snaps i biuro nieruchomości Foxton (cha, cha, wyrugowane z klientów). – O, stare dobre czasy. Poczęstuj się herbatniczkiem.
Pojawił się strażnik miejski. Nyange zaklęła. Rozlewając herbatę, wrzuciła szarpnięciem bieg i ruszyła dokoła kwartału, obok ciężarówek stojących na luzie i kontenerów z gruzem.
– Mimo to – odezwał się Buffy – „Gdy człowiek ma dość Londynu”. – Urwał. Nyange pewno nawet nie słyszała o Samuelu Johnsonie. Poza tym nie był już wcale pewny zasadności tego twierdzenia. Cóż złego jest w zmęczeniu Londynem? Wszystko w tym mieście jakby się sprzysięgło, by działać mu na nerwy. Oczyma wyobraźni widział siebie w ogródku wiejskiego domu jako siwowłosego patriarchę w panamie, któremu wnuki przynoszą słoiki z ropuchami.
Nyange zatrzymała się gwałtownie na przystanku autobusowym, jedynym kawałku wolnej przestrzeni. Herbatniki ześlizgnęły się z deski.
– To zakrawa na kpinę! – warknęła. Była energiczną, młodą kobietą. Nie tak znowu młodą po prawdzie, prawie w średnim wieku. Miał dzieci w średnim wieku. Ta myśl zawsze przyprawiała go o szok. A dzisiaj Nyange wyglądała jeszcze nietypowo oficjalnie jak na siebie. Ostatnim razem, gdy się widzieli, miała włosy zaplecione w warkoczyki z maleńkimi paciorkami. Teraz były obcięte w boba à la Louise Brooks i lśniły od lakieru. Może to była peruka. Musiał powściągnąć chęć, by ich dotknąć, niczym podstarzały perwert.
Z drugiej strony, w końcu był jej ojcem. Tyle że w przeszłości mieli raczej sporadyczne kontakty. Przypomniał sobie skromne Boże Narodzenie, które spędził z Nyange i jej matką, dwiema nadobnymi niemal-nieznajomymi w udrapowanym szalami pokoju w Deptford. Niechętnie przyrządziły mu porcję bażanta – obie były wegetariankami – i złamał sobie ząb na śrucinie.
– No to co u ciebie? – spytała. – Wieki się nie widzieliśmy.
– Cóż, prawdę mówiąc, właśnie zmarła moja bliska przyjaciółka – powiedział.
– No, chyba one wszystkie teraz to robią.
– Chwilka, mam tylko siedemdziesiątkę. To nowa czterdziestka.
Autobus za nimi zatrąbił. Ludzie przedzierający się obok, by do niego wsiąść, rzucali im gniewne spojrzenia. Nyange ruszyła, objechała róg i stanęła na drugiego przy furgonetce Tesco.
– Któraś z twoich znajomych aktorek?
– Właścicielka hotelu dla aktorów – wyjaśnił. – Zatrzymywałem się u niej w złotym okresie teatru w Birmingham. Kilka lat temu przeniosła się do Walii i tam otworzyła nowy pensjonat.
Brzmiało to wszystko tak sucho. Ale niby dlaczego w ogóle miało ciekawić Nyange? Poczuł się nagle przytłaczająco samotny w ciasnym, zagraconym aucie, w świecie, w którym nie było już Bridie. Żadnych listów więcej w skrzynce. I nikogo, kto by wiedział, o kim mówi, oprócz kilku wypacykowanych, umęczonych komediantów, którzy być może przyczłapią na jej pogrzeb.
– Moja najstarsza przyjaciółka – dodał i nagle wreszcie oczy zaszły mu łzami. – Taka na dobre i na złe. – Wbił wzrok w tacę, teraz zalaną herbatą.
– Biedny tata. – Pogłaskała go po dłoni. – Musisz być zdołowany. Ożeż, kurwa!
Furgonetka Tesco odjechała, ukazując kolejnego strażnika. Wpatrywał się w ich numer rejestracyjny.
Nyange wychyliła się przez okno.
– Odwal się! – wrzasnęła. – Ten staruszek to kaleka. Ma atak!
Strażnik puścił to mimo uszu i wyjął notes. Nyange prychnęła i uruchomiła silnik. Ruszyła ulicą, wcisnęła gaz na żółtym i skręciła w prawo prosto w Edgware Road, zakorkowaną niemal na amen w godzinie szczytu. Stanęła na zakazie.
– To beznadziejne, lepiej cię tu wypuszczę. – Postawiła talerzyk z herbatnikami na tacy. – Przyjechałam, tylko żeby ci powiedzieć, że zdałam egzamin. Teraz jestem biegłą księgową z wszystkimi uprawnieniami.
Buffy, objuczony tacą, nie mógł jej uściskać. Niezgrabnie się odwrócił i trafił ustami w szorstki hełm jej włosów. Pachniały piżmem: proustowską magdalenką woni lat sześćdziesiątych.
– Moja zdolna dziewczynka… kobieta!
Nyange już wyglądała stosownie do stanowiska. Fryzura z warkoczyków i legginsy poszły w kąt, dzisiaj miała na sobie czarne spodnium i buty niegdyś zwane czółenkami. Buffy patrzył na nią z mieszaniną podziwu i respektu. Jeszcze bardziej zaskakujące od spłodzenia czarnej córki było spłodzenie księgowej. Wszystkie inne znane mu kobiety, zmieniając zawód, zajmowały się jakiegoś sortu terapią, Bóg jeden wie, kto do nich potem chodził, skoro wszystkie były terapeutkami.
– Księgowa w rodzinie to użyteczna rzecz – powiedział, zupełnie nieświadom, jak prawdziwe okażą się te słowa.

To nie był fikuśny kubek. Ani oprawiona reprodukcja krów na śniegu, która wisiała obok automatu telefonicznego i z którą Buffy swego czasu był sentymentalnie związany. Bridie zostawiła mu swój dom: pensjonat w Walii.
Nadal jeszcze nie otrząsnął się z szoku, jaki wywołała ta wieść. Nie mogąc sobie znaleźć miejsca, chodził po mieszkaniu, podnosząc kolejne przedmioty i potem je odkładając. Zawieruszył gdzieś portfel i znalazł go w lodówce. Nocą śniła mu się wędrówka: przedzierał się przez deszcz, goły jak święty turecki, a po powrocie się okazało, że zburzone Blomfield Mansions zastąpił Ogród Pamięci. Obudził się zlany potem, z walącym sercem.
Naturalnie był wdzięczny Bridie, bardzo wdzięczny. Ów dowód łączącego ich wieloletniego uczucia, niczym wyznanie zza grobu, głęboko go poruszył. Odczuwał fizyczny ból, że nie może już objąć jej ramionami i uściskać w podzięce.
– A niby czemu nie, ty stary capie? – zachichotałaby. – Wszystko bym dała, żeby zobaczyć jego minę. – Jego, czyli jej brata, bardziej oczywistego beneficjenta, który mieszkał w Irlandii. Był ponoć zagorzałym katolikiem, potępiającym swobodny styl życia siostry. Jednak on nie potrzebował tych pieniędzy. Dorobił się na spekulacjach podczas ożywienia na rynku nieruchomości: pokrył wtedy hrabstwo Limerick obrzydliwymi rezydencjami z kolumnowymi gankami i przyległymi marmurowymi łazienkami, po których teraz hulał wiatr i uschnięte chwasty, ale on miał to gdzieś, wycofał się, zanim doszło do krachu.
To, że Bridie nie miała innej rodziny, żadnych bliskich bliższych niż on sam, wzbudziło w Buffym dziwne poczucie uwikłania w sprawy rodzinne. I nagle mocno uwypukliło ich odmienną sytuację. Jednak Bridie sama wybrała taki los, była wolnym duchem od nikogo niezależnym.

– Nawet nie wiedziałem, że jest chora – powiedział synowi, Quentinowi. – Ani słowem się nie zająknęła w listach.
– Ja nie wiedziałem, że istnieje.
– Nie mam pojęcia, co zrobić. – Jedli lunch w restauracji na Frith Street.
– No, na pewno skończyły się twoje problemy finansowe – stwierdził Quentin.
– Chcesz powiedzieć, że powinienem to sprzedać?
Quentin się uśmiechnął.
– Już cię widzę, uziemionego gdzieś w ulewnym deszczu, dwieście mil od Soho.
To nie był uśmiech, tylko protekcjonalny uśmieszek.
– A niby czemu, u licha, nie? – rzucił zirytowany Buffy.
– Tato.
To przesądziło sprawę. Później Buffy upatrywał w tym punktu zwrotnego. Już ja mu pokażę. Mężczyźni wszczynali wojny o mniejsze sprawy. Naturalnie nawykł do czułej pogardy swoich dzieci. No, do ich pogardy. Będzie miał frajdę nie z tej ziemi, patrząc, jak im opadają szczęki.
– Mam dość Londynu – oznajmił. – Dość moich potwornych sąsiadów i permanentnego braku miejsc parkingowych. W zeszłym tygodniu musieliśmy z Nyange pić herbatę w jej aucie. Dość rowerzystów potrącających mnie na chodniku.
– My nie jeździmy po chodniku – zaprotestował Quentin.
On i James, jego partner, byli praworządnymi obywatelami, pedałującymi na rowerach na ekologiczny ryneczek z jutowymi siatkami na zakupy.
– Mam dość tego, że wszyscy dokoła są tacy niegrzeczni, z wyjątkiem cudzoziemców. – Buffy się rozkręcał. – Mam dość swojego ciągłego poirytowania, sprawia, że czuję się stary. Jestem stary. Ale nie czuję tego, dopóki to miasto mnie nie zirytuje. Jest zbyt pełne wspomnień i zbyt wielu moich przyjaciół nie żyje.
– Chcesz powiedzieć, że naprawdę tam zamieszkasz? – Quentin uniósł brwi.
Wyskubane? Był gejem, Buffy by się nie zdziwił.
– Potrzebuję odmiany. – Gdy tylko to powiedział, uświadomił sobie, że to prawda.
Podano im lunch. Quentin usunął kawałki selera ze swojej sałatki i odsunął je na skraj talerza. Dawno temu obaj doszli do wniosku, że seler jest warzywem zupełnie zbędnym. To była jedna ze spraw, która, jak odkryli, ich łączy.
– No to gdzie to jest? – spytał Quentin.
– W Knockton. Ponoć gdzieś w Marchiach Walijskich – powiedział Buffy i dodał defensywnie: – Prawie w Anglii. – Jakby przeprowadzka tam nie była niczym szczególnym. Już zaczynał czuć lojalność wobec tego nieznanego miasteczka.
– Czyli nawet jeszcze nie widziałeś pensjonatu?
Buffy pokręcił głową.
– Zamierzam tam pojechać w przyszłym tygodniu

 
Wesprzyj nas