Nowa, długo oczekiwana powieść Krzysztofa Piskorskiego, laureata Nagrody im. Janusza A. Zajdla oraz dwóch Złotych Wyróżnień Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego.


Czterdzieści i czteryAutor Cieniorytu, nazwanego przez Jacka Dukaja „światotwórstwem najwyższej klasy”, rozwija tym razem wizję świata, w którym niezwykła technologia miesza się ze słowiańską magią oraz epoką narodowych powstań i Wielkiej Emigracji.

Jest rok 1844. Do odciętej blokadą Anglii przybywa Eliza Żmijewska – poetka i ostatnia kapłanka zapomnianego, słowiańskiego bóstwa. Eliza ma odnaleźć przemysłowca Konrada Załuskiego, którego rodacy winią za upadek powstania na Litwie. Zamierza wykonać na nim wyrok wydany przez Radę Emigracyjną oraz Juliusza Słowackiego.

Tylko czy Załuski naprawdę jest winny? A może padł ofiarą rozgrywki dwóch wieszczów?

W świecie, gdzie energia próżni odmieniła historię, nie ma prostych odpowiedzi. Etherowe bramy połączyły Europę z równoległymi światami, a wojny i powstania potoczyły się nowym torem. Towiańczycy, rewolucjoniści, luddyści, szaleni prorocy i poeci snują piętrowe intrygi.

Armie, tajne policje oraz floty powietrznych okrętów czekają na znak. Z pozaświatowych kolonii Francji, Anglii oraz Rosji nadciągają egzotyczne stworzenia i obce siły. Coś lęgnie się w ciemnych zaułkach miast…

Polacy widzą we wszystkim szansę, by przywrócić układ wrogich im mocarstw. Żmijewska odkrywa jednak, że na szali leży coś więcej niż tylko los jej kraju…

Krzysztof Piskorski – pisarz zdobywający coraz większą popularność dzięki niezwykłej wyobraźni, zaskakującym fabułom oraz kreowaniu osobliwych światów. Zderzał już historię wojen napoleońskich ze steampunkiem i fantastyką (“Zadra”, 2009, 2010), jak również polską rewolucję przemysłową z kabałą i podróżami w czasie (“Krawędź Czasu”, 2011). Jego trzy ostatnie powieści były nominowane do nagrody literackiej im. Janusza Zajdla. Otrzymał ją ostatecznie wydany przed rokiem “Cienioryt”. Zdobywca dwóch złotych wyróżnień nagrody im. Żuławskiego (za “Zadrę” i “Cienioryt”), laureat europejskiej ESFS Encouragement Award.

Krzysztof Piskorski
Czterdzieści i cztery
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 29 września 2016

Czterdzieści i cztery


Prolog

Stanęli o zmroku, dobrą godzinę po tym, jak sylwetka ostatniego carskiego wszędołaza zniknęła na horyzoncie, ponad koronami drzew. Zwalili się bez sił na mech i mokrą, pachnącą zbutwiałym drewnem trawę; pod wygięte, pradawne konary litewskiego matecznika. Odłożyli stare rusznice, gwintówki, muszkiety. Zdjęli czapki. Ktoś miętolił w dłoniach różaniec. Ktoś inny z namaszczeniem dopijał ostatni łyk gorzałki. Pozostali znieruchomieli, jak omszałe kamienie, które ich otaczały.
Eliza Żmijewska opadła na śliski, zagrzybiony pień. Odpięła pas z szablą po dziadku. Wyciągnęła przed siebie nogi w spodniach do końskiej jazdy i wysokich oficerkach. Odrzuciła do tyłu głowę. Wdychała zapach lasu, próbując uleczyć nim ćmienie w skroniach i palący ból mięśni. Obok niej wartownik wspiął się na zwalony konar i oparł na drzewcu postawionej na sztorc kosy. Próbował nie zasnąć na stojąco. Wbijał wzrok w czerń gęstego boru, nie zdając sobie sprawy, że przynosi więcej szkody niż pożytku. W półmroku jego popielaty płaszcz świecił z daleka jak wiszący nad ziemią ociężały świetlik.
Była ich już tylko dwunastka. Wczoraj – dwudziestka trójka. Przedwczoraj – prawie pięćdziesiątka. A tydzień wcześniej, pod Wilnem, byli częścią trzydziestotysięcznej armii, która przy wsparciu polskich pułków generała Giełguda próbowała odbić miasto z rąk Iwana Dybicza. Rosjanie rzucili przeciwko nim wszystko: lądowe pancerniki, strzelców syberyjskich, chodzące trupy, a nawet żarptaka. Na nic. Powstańcy pobili ich, odepchnęli, choć już trzeciego dnia wiele regimentów miało tylko po miarce prochu i kromce chleba na głowę, a obiecane okręty powietrzne z zaopatrzeniem nigdy nie przyleciały.
Nie mieli amunicji. Byli głodni, zziębnięci. Mimo to – zwyciężali.
Wtedy nadszedł wieczór osiemnastego sierpnia 1830 roku, kiedy Eliza dowiedziała się, jak smakuje pękające niebo, kiedy usłyszała, jak brzmi wysysane światło, kiedy poczuła zapach ludzkiego ciała zmienionego w obłok czerwonej pary. Wieczór, kiedy Rosjanie poświęcili całe Wilno, ze wszystkimi jego mieszkańcami, byle tylko zatrzymać powstanie. Po rzezi wileńskiej uciekali w sto osób – zbieranina Polaków, Litwinów, francuskich ochotników, powstańców i regularnego wojska. Dowództwo objął stary pułkownik Kieżdar. Niedowidział, a eksplozja etheru nad Wilnem wypaliła mu na źrenicach powidok, jaki słońce zostawia u szalonych kaznodziejów, którzy wpatrują się w nie zbyt długo. Był jednak ostatnim oficerem w grupie, który zachował pełnię rozumu. Zbierając kolejnych ocalałych, dotarli pod Landwarowo, gdzie udało im się połączyć z mniejszym oddziałem powstańców, walczącym pod wodzą pułkownik Emilii Plater. Jej widok poprawił nastroje i wlał w uciekinierów odrobinę nadziei.
Nie na długo.
Następnego dnia wpadli na szwadron Kozaków. Stracili połowę ludzi, w tym Kieżdara, który ryczał i rzucał się jak niedźwiedź, nawet gdy w jego otyłym ciele siedział dobry tuzin pistoletowych kul. Emilia Plater poprowadziła niedobitki dalej, przez kolejne dni porażek. Zostali pobici pod Ladygosem. Potem, gdy chcieli wkroczyć do Starych Troków, wpadli w rosyjską zasadzkę z szybkostrzelnym kulomiotem etherowym. Uciekli w las, a Rosjanie rzucili w pościg za nimi wszędołazy. Maszyny potrafiły wypatrzyć uciekinierów nawet w całkowitej ciemności, przez liście i gałęzie, rażąc ogniem zamontowanych w kadłubach kulomiotów. Ci, którzy przeżyli, po siedmiu dniach ucieczki byli już całkiem złamani, wyprani z sił. Nawet Plater ledwo się tliła. Eliza Żmijewska martwiła się o nią. W ciągu tygodnia zobaczyła, jak jej kuzynka (mówiły tak o sobie, choć nie były spokrewnione) postarzała się o dobre pięć lat. Elizę niepokoiły głębokie bruzdy na twarzy Emilii i jej niewyspane oczy. Niepokoił fakt, że na postojach nie obmywała się już z ziemi i pyłu. Najbardziej jednak przerażało to, że cały czas mówiła do siebie. I gwizdała pod nosem.
Żmijewska znała ten odgłos. Wiedziała, że kuzynka próbuje odnaleźć wargami dźwięk, który usłyszeli pod Wilnem, kiedy wszystko się zaczęło, kiedy pękło niebo. Piekielny ton, którego nie chciała już nigdy słyszeć. Teraz Eliza siedziała na pniu, a Emilia stała oparta o drzewo i czubkiem szabli ryła w ziemi, wygrywając na rysunku wojnę, którą już dawno przegrali. Była tylko wychudłym, słabym i bladym cieniem dawnej pani pułkownik.
Eliza nie mogła na to dłużej patrzeć. Wiedziała, że potrzebują pomocy, a jedyną osobą, która mogła coś zdziałać w tym czarnym lesie, była ona sama. Odwróciła się więc, zniknęła między drzewami. Otoczył ją ciemny litewski matecznik. Gałęzie splątały się nad jej głową w zbity baldachim, który nie przepuszczał słońca, opierając swoją nabrzmiałą, zieloną masę na grubych pniach. Pnie schodziły w dół omszałymi kolumnami, a u podstawy rozczapierzały się wachlarzem pofalowanych korzeni. Korzenie wgryzały się w mięsiste, zielone poduchy mchu. Mech był tak miękki, że Eliza przez moment miała ochotę zdjąć buty, położyć się na nim, zasnąć. Skarciła się w myślach. Nie była już dziewczynką, a to nie było bezpieczne miejsce.
Mickiewicz pisał niedawno o litewskim mateczniku, że ściągają do niego wszystkie zwierzęta. Jak zwykle miał tylko blade pojęcie o faktach. Eliza dobrze wiedziała, że w najciemniejszych, najgłębszych lasach, gdzie nigdy nie zagląda człowiek, kryją się rzeczy, których nawet zwierzęta wolą unikać. Właśnie tych rzeczy szukała.
Minęła dąb, który musiał pamiętać jeszcze pierwszych pogan. Prześlizgnęła się pod obalonym ze starości pniem. Gdzieś niedaleko szumiał strumyk, ale w półmroku nie potrafiła go dostrzec. Zapach mokrego runa był tak intensywny, że można by go kroić. W pewnym momencie dołączyła do niego inna woń. Trudna do opisania, świdrująca. Żmijewska wiedziała już, że to, czego szuka, jest w pobliżu. Ale jak zmusić TO, by się ujawniło?
Matka uczyła ją, że trzeba obrócić się trzy razy przez lewe ramię i rzucić za siebie garść soli, ale Eliza była dzieckiem innej epoki. Wierzyła w naukową dedukcję. Już dawno podzieliła rytuały matki na te, które działały naprawdę, i te, które były tylko pustymi obrzędami.
Nie szukała długo. Niedaleko strumyka stało kilka starych, omszałych głazów. Jeden od razu rzucił się jej w oczy.
– Dzień dobry, dziadku – rzekła do kamienia.
Ten nawet nie drgnął.
– Musieliście się bardzo spieszyć, kiedy mnie usłyszeliście – dodała.
Dalej nic.
– Mech macie po złej stronie. Tutaj na wszystkich głazach i pniach jest od północy, a u was od południa. Wiem, że mnie słyszycie, dziadku. Wstańcie, bo będę musiała wezwać w dawnej mowie.
Kamień drgnął. Uniósł się. Rozwinęły się spod niego pałąkowate ramiona i nogi o wielu stawach. Wielki korpus rzucił na Elizę cień. Mech zamiast skóry, drewno zamiast kości, łyko zamiast ścięgien. W głębi pulsowały brązowe trzewia, leniwie tłocząc ziemię, a z otworów w ciele sączył się biały sok. Na szczycie tkwiła głowa ze splątaną z gałązek brodą.
Leszy zachrobotał głosem wiekowych żaren:
– Stara. Mowa. Zapomniana.
– Jeszcze nie, dziadku. Uczyła mnie matka.
– A. Grzeczności. Nie. Nauczyła.
Eliza westchnęła. Trafił jej się leszy z poczuciem humoru.
– Muszę wiedzieć, dziadku, gdzie są Rosjanie. Którędy przejdziemy bezpiecznie?
– Rosjanie?
No tak. Dla niego wszyscy ludzie byli tacy sami.
– Ludzkie stopy depczące ziemię. W ciężkich, skórzanych butach.
– Nogi. Blisko. Tam – mruknął leszy i machnął ramieniem w kierunku, z którego przyszła, a potem odwrócił się plecami.
Nie. Od nowa.
– Te stopy to moi przyjaciele, dziadku – powiedziała Eliza. – Gdzie są inne stopy? Te, które nas ścigają? Dużo liczniejsze? Gdzie konie, maszyny…
Leszy nie odpowiedział. Zaczął składać się i kurczyć w sobie. Tym razem mchem w dobrą stronę. Eliza z desperacją chwyciła go za ramię. Jej palce utonęły w nasączonym żywicą runie, między łykowatymi ścięgnami. Leszy odwrócił się błyskawicznie. Syknął ze złości. Z ust trysnął mu biały sok.
Żmijewska zrobiła krok do tyłu. Wiedziała, że ze stworzeniami lasu nie ma żartów. Przyjaciółka jej matki uraziła kiedyś wiłę. Wiła otworzyła ją wpół niczym książkę, a potem włożyła jej w brzuch skolopendrę długą na pół łokcia. Kobieta zdołała jakoś wrócić do domu, ale nim doczekała się pomocy, skorek podarł jej wnętrzności, jakby były z papieru, a potem uciął szczypcami palec powiatowego chirurga, uniknął trzech strzałów z rewolweru i ciosów łopatą, po czym czmychnął przez szparę pod drzwiami.
Z leszymi nie było lepiej. Ten tutaj mógł bez trudu połamać każdą kość w ciele Elizy. Albo wciągnąć ją pod ziemię i pogrzebać żywcem.
– Dziadku. Zaklinam cię na moją matkę, babkę, prababkę, córki słońca, księżyca i gwiazd. Musiałeś o nich słyszeć.
– Nie. Jesteś. Jak. One.
Leszy naparł na Elizę, zbliżył twarz do jej twarzy.
– Jesteś. Tylko. Małym. Nasionkiem.
– Każde drzewo kiedyś nim było. – Nie ustąpiła mu na krok.
– Nie. Każde. Nasionko. Wyrasta.
– Błagam, dziadku. Dam ci swoją krew – rzekła Eliza, podciągając rękaw koszuli. – Krew i pajdę suchego chleba. Tylko to mi zostało.
Wyciągnęła zza pasa kozik i przyłożyła go do nadgarstka.
Leszy westchnął przeciągle, jak drzewa trzeszczące na wietrze. Przyłożył ucho do ziemi i nasłuchiwał tak długo, że przestraszyła się, czy nie zasnął.
– Stopy. Buty. Znikają. Zniknęły… Przed. Chwilą.
Czy w twarzy, która składa się z wiszących na łyku kamieni zamiast oczu, z mchu zamiast policzków, z chrustu zamiast ust da się wyczytać strach? Eliza była pewna, że właśnie go wyczytała.
– Jak to: zniknęły? – spytała.
– Były. Nie ma. Coś. Idzie. Kaleczy. Kłuje – wymamrotał leszy.
Odwrócił się prędko i wcisnął z powrotem w ziemię. Tym razem już nie reagował, choć zaniepokojona Eliza ciągnęła go za ramię i błagała. Wtedy ona także poczuła, że coś nadchodzi. Ruszyła pędem do obozu. Stopy grzęzły jej w poduchach mchu i gąbczastym runie. Czuła się jak w kosz marnym śnie. Im szybciej biegła, tym wolniej zdawała się poruszać. Las chwytał ją za nogi, stawiał na drodze gałęzie i śliskie kamienie.
Wreszcie zobaczyła między drzewami wartownika, który stał na pniu i rozglądał się zaniepokojony, potem ludzi rozciągniętych pod pniem, a na końcu Emilię Plater.
Emilia już wiedziała. Zerwała się z miejsca. Z przerażeniem patrzyła na staw, z którego powierzchni zaczęły odrywać się pojedyncze krople. Kapały w górę. Drzewa poruszyły się, zaszumiały. Zaniepokojeni powstańcy chwycili za broń.
Potem szum rozwarstwił się na odgłosy tysięcy ocierających o siebie odnóży, a las wybrzuszył się i rzygnął w ich stronę skrzeczącą ciemnością.

Rozdział I

Rozsierdziłem się, gdy admiralicja odrzuciła plany nowej wyprawy arktycznej i w zamian posłała mnie za etherową bramę, bym pracował nad mapami wybrzeża Nowej Anglii (lub Anglii2, jak ją teraz zwą, odkąd znamy też Anglię3 i 4). Uważałem to za zadanie nudne, zbędne, absurdalne! Jeśli fragmenty terenu, które do tej pory poznaliśmy, idealnie pokrywają się z atlasami naszego świata, można przecież śmiało założyć, że tak samo jest z całą resztą.
Teraz muszę wszelako przyznać, że to ciekawe uczucie: widzieć znajome zatoki i linie brzegowe bez jednego miasteczka, bez dachu, komina czy falochronu. Zupełnie jakby człowiek nigdy nie został stworzony, a Bóg porzucił swoje dzieło w połowie dnia szóstego.
Jeśli czegoś się obawiam, to chyba tylko mizernych umiejętności robotników, którzy w Nowym Portsmouth składali poszycie statku z części przesłanych przez bramę. Wątpię, by mogli równać się z mistrzami szkutniczymi z Pembroke. Nie da się jednak ukryć, że mała wycieczka wokół wyspy nie będzie dla okrętu ani dla załogi takim obciążeniem, jak wyprawa między lody przejścia północno-zachodniego, którą z żalem odłożyłem na nieokreśloną przyszłość.

Kapitan John Franklin,
dziennik znaleziony we wraku HMS Erebus na wyspie Islay2

Fala łupnęła o burtę statku. Eliza poderwała się gwałtownie i uderzyła czołem o deski nad koją. Jęknęła. Chwyciła się za głowę. Opadła z powrotem na posłanie.
Leżała chwilę, patrząc tępo w sufit. Czoło ćmiło.
Minęło czternaście lat, a sen o litewskim lesie wciąż wracał. Czy kiedyś się od niego uwolni? Jaką ofiarę musi złożyć upiorom przeszłości, nim zostawią ją w spokoju?
Przetarła twarz, wstała ostrożnie z koi. W kajucie było za nisko, by mogła się wyprostować. Było też ciasno. Dębowa boazeria napierała na nią ze wszystkich stron; czuła się jak zamknięta w starej szafie. Ale przynajmniej miała bulaj – zapłaciła za niego drogo, ale nie potrafiła sobie wyobrazić podróży w kajutach wewnątrz kadłuba, bez choćby promienia dziennego światła.
Zgarbiona, podeszła do zmatowiałej, okrągłej szybki. Szare niebo, skrawek pofalowanego morza. Pogoda wyraźnie się pogarszała.
Basowy pomruk silnika, który poruszał bocznymi kołami „Vesty”, sprawiał, że drżały jej wnętrzności i burzył się żołądek. Poczuła nagle, że dusi się w tej ciasnej kabinie, gdzie powietrze przesiąkło już zapachem jej potu; ciężkim ekstraktem koszmarnego snu.
Zbliżyła się do pękniętego lusterka na ścianie. Z odbicia patrzyły na nią oczy, których kiedyś nie znosiła. Oczy kundla. Mieszańca. Jedno niebieskie. Jedno zielone. Heterochromia. Dziś było już dla Elizy jasne, że padła ofiarą zwykłej pomyłki natury, ale we wsi pod Łoździejami, gdzie się wychowała, mówiono, że ma „oczy wiły”. Kiedyś ich nienawidziła, ale teraz przynajmniej odwracały uwagę od blizny na szyi – grubej, białej, przypominającej uśmiech.
Pamiątka po 1830 roku.
Jak jej sen.
Eliza poprawiła aksamitkę tak, by dokładnie przykryła bliznę. Uczesała się, upinając ciemne włosy w modny kok. Nałożyła na twarz odrobinę pudru i różu. Krytycznie obejrzała ukryte w kącikach oczu filigranowe linie pierwszych zmarszczek – wstępny szkic czasu, który miał już dla jej oblicza ponury plan. Postanowiła udawać, że to wina morskiej wody i wiatru; że ślady znikną, gdy tylko lepiej o siebie zadba.
Nucąc ludową piosenkę, wcisnęła się w prostą, ciemnobrązową suknię z gorsetem. Pancerz średnio zamożnej damy, który chronił przed podejrzliwymi spojrzeniami i pozwalał wtopić się w tłum.
Spryskała się perfumami. Wolałaby solidną kąpiel, ale na Veście nie było łazienek. Mężczyźni dawali czasem bosmanowi parę szylingów, żeby o poranku zlał ich wężem ręcznej pompy na tylnym pokładzie. Kobietom pozostawała tylko miseczka ciepłej wody, wypraszana u kuka w kambuzie. Eliza położyła dłoń na drewnianej skrzynce, która spoczywała między perfumami, różami i pomadami. Leżał w niej kieszonkowy pistolet Deringera oraz mała koperta z wyrokiem śmierci, podpisanym przez samego Juliusza Słowackiego w imieniu Rady Emigracyjnej. Na dokumencie widniało też jej nazwisko – jako wykonawcy wyroku.
Zdawała sobie sprawę, że nigdy nie powinna się z tym listem rozstawać. Szczególnie w drodze do Anglii2, na terenie wroga. Spędziła jednak tydzień na pokładzie i wiedziała, że najgorsze, co mogło ją spotkać, to pewna nadgorliwa starsza plotkara z kabiny na rufie.
Eliza opuściła kajutę. Labiryntem ciasnych korytarzy i żelaznych schodów dotarła do drzwi na środkowy pokład. Wyszła na zewnątrz. Owiał ją morski wiatr i mgła zimnych kropel, rozpylonych przez młócące wodę koła napędowe, wysokie jak trzypiętrowe budynki.
Przeszła wzdłuż barierki na dziób, z daleka od wilgoci i hałasu. Zapatrzyła się w fale, które łamał żelazny kadłub Vesty. Pomyślała, że nudna podróż to dobry moment, by wrócić do pisania. Już dawno nie ułożyła nawet jednej strofy. Objęła wzrokiem morze. Zaraz zaczęły jej przychodzić do głowy frazy, z których mogłaby złożyć wers albo dwa. Parę słów o górach wody, które wypiętrza i nadmuchuje wściekłość żywiołu… Ale coś takiego było chyba u Mickiewicza? To może o nieludzkiej cierpliwości fal, które jak wytrwały rzemieślnik, ruch za ruchem, kruszą wszystkie lądy? Nie, banalne. To przecież z Jasna gwiazdo Keatsa! Więc jak?
Eliza pochyliła się, znów zapatrzyła w morze. Jej umysł jak sprawna maszyna łączył, rozdzielał i rekombinował słowa.
– Piękny mamy dzień, prawda? – rozległ się za nią obcy głos.
Prawie wypadła za barierkę.

 
Wesprzyj nas