Opowieść o przyjaźni i marzeniach, o miłości i wojnie, o szaleństwie i pięknie; to historia młodego człowieka, któremu obsesyjna miłość do ptaków umożliwia ucieczkę od ponurej rzeczywistości.


PtasiekPtasiek to amerykański chłopiec, który od najmłodszych lat życia ogarnięty jest przejmującą pasją. To właśnie z tego powodu przylgnęło do niego to przezwisko. Na co dzień pochłonięty jest podpatrywaniem egzystencji ptaków i próbami ich naśladowania.

Według głównego bohatera ptaki symbolizują wolność, niezależność i szlachetność. Są to te wartości, których brakuje mu w otaczającej rzeczywistości. Okres dojrzewania w cieniu II wojny światowej staje się udręką dla młodego człowieka.

Jego przyjaciel Al samodzielnie podejmuje próbę kontaktu z bohaterem i przekonania go do powrotu do normalnego życia. Przywołanie wspólnych przeżyć i wspomnień z przeszłości rozbudza w głównym bohaterze poczucie człowieczeństwa i posiadania własnej historii.

***

To już 33. nakład “Ptaśka” w serii z Salamandrą. Ekranizacja tego rewelacyjnego debiutu Williama Whartona przyniosła Alanowi Parkerowi główną nagrodę festiwalu w Cannes w 1985 roku.

Kontynuacją Ptaśka jest powieść “Al”.

„Wharton jest niezwykle utalentowany, trudno uwierzyć, że to jego debiut. To jedna z najbardziej niezwykłych współczesnych powieści amerykańskich”
– John Fowles.

William Wharton (1925-2008) to najpopularniejszy zagraniczny pisarz lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Debiutował w wieku 54 lat powieścią “Ptasiek”, która przyniosła mu międzynarodową sławę. Od 1995 roku przez blisko 10 lat pisarz corocznie odwiedzał Polskę, spotykając się każdorazowo z tysiącami wielbicieli. Jego książki 26 razy znalazły się wśród 10 najpoczytniejszych tytułów roku według „Rzeczpospolitej” i „Notesu Wydawniczego” – jest pod tym względem absolutnym rekordzistą wśród pisarzy zagranicznych w Polsce. Łączny nakład jego książek wydanych w REBISIE przekroczył już 1,5 miliona egzemplarzy (w tym “Ptasiek” – ponad 250 tysięcy).

William Wharton
Ptasiek
Przekład: Jolanta Kozak
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 15 czerwca 2016

Ptasiek


Są ślady ptasich lotów w niebie
I nic więcej;
Coś było, coś odeszło,
Pozostało coś.

Ty, Ptasiek, co się zgrywasz! Przestań sobie robić jaja! To ja, Al, przyjechałem aż z Dix, wyobrażasz sobie? Daj spokój, co!
Odchylam się w tył i wystawiam głowę na korytarz. Podejrzany typas w białej marynarce o urodzie klawisza-salowego ciągle sterczy w przeciwległym końcu.
Zerkam za kratę. Ptasiek siedzi w kucki na samym środku, nawet na mnie nie spojrzy. Tak samo kucał w gołębniku, kiedy obszywał piórami ten swój pierdolony kostium gołębia. Jak się kiedyś dowie o tym kostiumie naczelny psychiatra, doktor-major, przykują Ptaśka łańcuchem do podłogi, jak amen w pacierzu.
Czasami to się mało nie zesrałem ze strachu. Włażę sobie na stryszek popatrzeć do gołębi – a tam Ptasiek zgarbiony pod tylną ścianą, po ciemku obszywa piórami kalesony. Ptasiek miał czasem pomysły nie z tej ziemi.
No i teraz znowu – kuca sobie na samym środku białego pokoju, a mnie ma za nic. Jeszcze raz zapuszczam żurawia w korytarz.
– Ptasiek, daj sobie spokój. Starczy już! Ja i tak wiem, że ty nie jesteś ptakiem. Odpuść sobie te gówniane numery na kategorię D, już po wojnie, jak Boga kocham! Hitler, Mussolini, Tojo, całe to szambo – kaput!
Nic. Hej, może on naprawdę jest szurnięty. Ciekawe, czy ten psychiatra wie, że mówiliśmy na Ptaśka Ptasiek? Ptaśka stara by nie wygadała; pewnie nawet sama nie wie.
Ptasiek odwraca się do mnie plecami. Robi to w przysiadzie. Okręca się w miejscu, przyciskając ręce do boków. Patrzy w górę na niebo przez małe, wysoko umieszczone okienko naprzeciwko drzwi.
Doktor-major kazał mi nawijać o tym, co Ptasiek i ja robiliśmy wspólnie. Przetransportowali mnie tutaj aż ze szpitala w Dix. Twarz mam nadal całą w bandażach. Czekam na kolejną operację. Przy jedzeniu i przy gadaniu boli jak jasna cholera, a ja tu ględzę jak palant od dziewiątej rano. Już nic nowego nie umiem wymyślić.
– Ty, Ptasiek! A pamiętasz, jak zbudowaliśmy gołębnik na tamtym drzewie w lesie?
Może to go ruszy. Ptaśka stara kazała nam zburzyć pierwszy gołębnik, ten na podwórku. Dom Ptaśka należał do posiadłości Cosgrove’ów, kiedyś był stróżówką. Dworek i stodoła Cosgrove’ów spłonęły wiele lat temu. Ptaśka dom stoi tuż za ogrodzeniem boiska baseballowego, mniej więcej w środku lewego boku. Boisko urządzili na dawnym pastwisku Cosgrove’ów. Był to ostatni wolny kawałek miejsca w okolicy.
– Ty, Ptasiek! Gdzie ta twoja cholerna stara wsadziła te wszystkie piłki baseballowe?
Ptaśka stara zgarniała każdą jedną piłkę, która jej wleciała przez płot na podwórko. Chłopaki już nawet nie próbowali. Nawet półzawodowcy. Strzeliłeś za płot na Ptaśka podwórko – no to cześć, piłeczko! Trzeba było wrzucać nową i tyle. Dla tych, co strzelali długie rzuty z prawej ręki, było to mocno kosztowne boisko.
Co ona, do jasnej niespodziewanej, robiła z tyloma piłkami? Ptasiek i ja przeszukaliśmy wszystkie kąty w gospodarstwie. Może je zakopywała, a może sprzedawała – wielkie czarnorynkowe źródło używanych piłek baseballowych.
– Ty, Ptasiek! A pamiętasz Greenwoodów, skurwysyny jedne? Nie trafili na nasz gołębnik na drzewie. Kurczę, ile tam było szajbusów w tej naszej okolicy!
Te szczyle Greenwoodów dobierały się do wszystkiego, co im wpadło w łapy. Kradły rowery, gołębie, wszystko, czego się nie upilnowało.
Tamten gołębnik był fantastycznym miejscem dla gołębi; nikt o nim nie wiedział. W jednej dziurze pod krzakami trzymaliśmy sznurową drabinkę. Na jej koniec założyliśmy hak, hak zarzucało się na gałąź, a potem się właziło.
– Ptasiek, a pamiętasz tamtą sznurową drabinkę, jak się po niej wspinaliśmy? Tak Bogiem a prawdą to mieliśmy niezłego pierdolca!
Gadam bez ustanku i patrzę na Ptaśka, czy słucha. Ciągle gapi się w to wysokie okienko na tylnej ścianie.
Aż żal patrzeć, jak tak kuca na środku podłogi w cienkiej, białej szpitalnej piżamie. Kuca płasko, na całych stopach, kolana razem, głowa do przodu, ramiona sztywno po bokach, palce zagięte do tyłu. Kuca tak, jakby miał za chwilę wzbić się w powietrze, zamachać parę razy rękami i wyfrunąć przez to okienko, na które od dawna ma oko.
Ten gołębnik, co go zbudowaliśmy w lesie, był naprawdę fantastyczny. Mniejszy od pierwszego, tego na Ptaśka podwórku. Na podwórku mieliśmy spore stado: dziesięć par i dwóch samców ekstra. Same doborowe sztuki, rasowe, żadnych tam mieszańców i wypierdków. Jak już wydawać forsę na pokarm, to niechby przynajmniej dla porządnych ptaków. Ptasiek co i raz próbował przemycić jakiś gówniany egzemplarz tylko dlatego, że mu się spodobał. Były o to potworne awantury.
Mieliśmy trzy pary staluchów, cztery pary maściuchów niebieskich, parę czerwonych i dwie pary grzywaczy. Fantazyjnych odmian nie uznawaliśmy – żadnych tam kapucynów ani pawików, nic z tych rzeczy.
Pomyślę. Już wiem.
Myślę. Po. Wiem. ślepo.
Kiedyśmy sprzedali tamto stare stado, Ptaśka matka kazała nam oskrobać całą frontową werandę z ptasiego łajna, bo tam najczęściej siadywały gołębie. Przemalowała ją później za naszą forsę ze sprzedaży stada.
Takiej jędzy jak Ptaśka matka to ze świecą szukać!
No, nieważne; grunt, że nie było za co kupić ptaków do nowego gołębnika, tego na drzewie. Ptasiek ma w ogóle skończyć z gołębiami, wszystko jedno gdzie.
Dwa pierwsze ptaki łapiemy na Sześćdziesiątej Trzeciej, pod elektryką. Grasuje tam duże stado gołębi, przeważnie byle jakich. Po szkole chodzimy je podpatrywać. Szkolny autobus dowozi nas od dworca kolejowego do domu towarowego Searsa. Mamy po jakieś trzynaście, czternaście lat.
Patrzymy sobie, jak gołębie drepczą w kółko, jedzą, pierdolą się – jak to gołębie, przez cały boży dzień niczym się więcej specjalnie nie przejmują. Przejedzie kolejka, to one fru w powietrze wielkim łukiem, jakby nie przejeżdżała tędy mniej więcej raz na pięć minut od jakichś pięćdziesięciu lat. Ptasiek pokazuje mi, że wracają na ogół dokładnie w to samo miejsce i kończą to, co przed chwilą robiły. Patrzymy i kombinujemy, który tu może być przywódcą stada i gdzie mają gniazda między dźwigarami elektryki. Staramy się znaleźć pary. Gołębie są jak ludzie: pierdolą się właściwie przez okrągły rok i na ogół w stałych parach.
Zwykle przychodzimy z torbą pokarmu. Ptasiek potrafi w dwie minuty namówić prawie każdego gołębia, żeby mu siadł na ręce. Każe sobie wskazać dowolnego gołębia ze stada, a potem koncentruje się na nim i zaczyna wydawać gołębie odgłosy. Nie ma siły, żeby taki gołąb nie zaczął się w końcu wiercić w miejscu i nie wskoczył wreszcie prosto na Ptaśka rękę. Ptasiek powiedział mi kiedyś, że je zwyczajnie przywołuje. Jak to możliwe, kurczę, żeby wywołać upatrzonego gołębia ze środka stada? Ptasiek jest mistrzem od wciskania kitu.
– Ptasiek, daj ty już spokój. Nie wygłupiaj się, co? To ja, Al. Dosyć tej zasranej szopki.
Nic. No, nieważne; w każdym razie para staluchów przywiązuje się do Ptaśka na całego. Piękne okazy, chociaż nie obrączkowane. Ptasiek zaprzyjaźnia się z nimi do tego stopnia, że siadają mu na głowie i na ramionach i dają się brać za skrzydła. Ptasiek rozpościera im skrzydła jedno po drugim i mierzwi lotki, a one zachowują się, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie; wyraźnie im się to po­doba.
Ptasiek wypuszczał je, wyrzucał w górę za innymi gołębiami, ale zaraz wracały. Gołąb zwykle poleci za stadem. Któregoś dnia poszliśmy do domu piechotą, zamiast wsiadać w autobus, a tamta para trzymała się Ptaśka aż do naszego gołębnika na drzewie. świrusy jedne, zagnieździły się na Ptaśku.
Nie słuchać.
Żeby usłyszeć, nie słuchać.
Żeby zobaczyć, nie patrzeć.
Żeby wiedzieć, nie myśleć.
Żeby powiedzieć, nie słuchać.

Musieliśmy zamknąć gołębnik, żeby staluchy nie poleciały za Ptaśkiem do domu. Ptaśka stara zaraz by je otruła, jak by się wydało.
– Ty, Ptasiek, pamiętasz tamtą parę staluchów, co się na tobie zagnieździły? O Jezu, to był numer!
Dalej nie zwraca na mnie uwagi. Wariat, nie wariat, nie będzie mnie tu olewał!
– Ptasiek, słyszysz mnie? Jeśli mnie słyszysz, a nic nie mówisz, to naprawdę jesteś wariat, pierdolony wariat i tyle.
O Jezu, to tylko strata czasu. On się zachowuje, jakby był głuchy czy co. Doktor-major mówił, że Ptasiek słyszy, słyszy co do słówka. Te pierdoły też nie wszystko wiedzą. Może na przykład Ptasiek się boi i nie chce słyszeć. Co jemu się, do diabła, porobiło?
Kiedyśmy mieli tamto stare stado przy Ptaśka domu, lubiliśmy z Ptaśkiem zabrać czasem gołębia albo parkę na przejażdżkę rowerami. Zrobiliśmy dla nich specjalną skrzynkę. Zabieraliśmy tylko te, które już dobrze zadomowiły się w gołębniku. Ptasiek przymocował do drzwiczek gołębnika sznurek ze starym budzikiem, żebyśmy dokładnie wiedzieli, kiedy wracają. Jechaliśmy do Springfield czy gdzie indziej i wypuszczaliśmy gołębia do domu z wiadomością dla nas samych.
Któregoś dnia pojechałem ze starymi nad morze; zabrałem dwa ptaki. Wlazłem po kolana w wodę, puściłem je – a one w niecałe dwie godziny były z powrotem w ­gołębniku. Ponad dziewięćdziesiąt mil! Przyczepiłem im kartki z dokładnym czasem i z wiadomością dla Ptaśka, że puszczam gołębie w podróż przez Ocean Atlantycki.
Ptasiek godzinami wysiadywał w gołębniku i obserwował gołębie. Sam lubię gołębie, nie powiem, ale żeby gapić się na nie w ciemnej budzie przez cały boży dzień – to już przesada. No i jeszcze ten kostium gołębia. Ptasiek zaczął go szyć, jeszcze jak mieliśmy gołębnik w podwórzu. Zaczęło się od tego, że ufarbował stare kalesony na ciemnoniebiesko. Gdzie się dało, zbierał gołębie pióra i składał je w pudełku od cygar. A potem kucał, mówiłem już, pod tylną ścianą gołębnika i naszywał pióra na te gacie. Zaczął od góry i szedł w dół, dookoła, żeby jedno pióro zachodziło na drugie, jak u ptaka.
Kiedy skończył i włożył toto na siebie, wyglądał jak jakiś gigantyczny wymizerowany maściuch. Za każdym razem, jak wchodził do gołębnika, przebierał się w ten kretyński strój. Już samo to doprowadzało jego matkę do ­szału.
Jak zbudowaliśmy gołębnik na drzewie, zaczęło się jeszcze gorzej. Ptasiek ubierał się w obszyte piórami rękawiczki i czerwono-żółte podkolanówki w paski, które wciągał na buty. Miał jeszcze pierzasty kaptur do kompletu i żółty dziób z kartonu. Kiedy tak kucał w mroku pod ścianą gołębnika, wyglądał chwilami jak prawdziwy gołąb, tyle że wielkości sporego psa. Jakby go ktoś niechcący przyuważył na tym drzewie, ześwirował­by na miejscu, jak amen w pacierzu.
– Wiesz, co by się tutaj przydało, Ptasiek? Kostium gołębia. Dopiero byś dał popalić temu konowałowi.
Ptasiek nigdy nie przejmował się rasą gołębia. Do dziś nie wiem, jak on sobie dobierał te ptaki. Choćby ta samica, która pojawiła się w naszym gołębniku na drzewie jako trzecia: paskudna jak nieszczęście. Taka łachudra, że nawet drugi łachudra by jej nie chciał. A Ptasiek patrzy na nią jak na ósmy cud świata.
W jakiś miesiąc po tym, jak zdobyliśmy staluchy, deszcz lał jak z cebra; przychodzi Ptasiek do gołębnika z tą samicą i mówi, że znalazł ją na śmietniku; walczyła ze szczurem. Akurat! Ptasiek wymyśla takie niestworzone łgarstwa, że nikt by mu nie uwierzył. Za to sam wierzy w każdą bzdurę. Nie ma chyba takiej rzeczy, w którą by Ptasiek nie uwierzył.
Ziemia się kręci, jesteśmy w pułapce. Atakuje nas ciężar, szamocemy się w klatce pulsujących kiloton.
Ta łachudra jest całkiem czarna, nie połyskliwie czarna, tylko taka matowa, dymna. Żeby nie dziób i to, że chodzi jak gołąb, można by przysiąc, że to jakaś skarlała kawka. Jest taka mała, że z początku biorę ją za niewypierzonego gołębia – po tym, jak już dałem się przekonać, że to w ogóle gołąb. Nie chcę jej w naszym gołębniku. Wolna samica w gołębniku nie wróży nic dobrego – ale Ptasiek się upiera. Bałaka bez ustanku, jaka to ona jest piękna i jak świetnie lata.
Zaczyna się od tego, że łachudra uwodzi samca stalucha. Staluch nie ma pojęcia, co go napadło. Drepcze, ściga ją i pierdoli do upadłego, przestał nawet jeść. Biedna samica stalucha siedzi osowiała w gnieździe.
Mam dosyć; postanawiam wywalić tę cholerną łachudrę na zbity łeb. Ptasia wiedźma! Ptasiek mówi – dobra, ale szczęśliwy nie jest. Wyrzucamy ją nazajutrz. Na moje oko ona jest z tych, co nigdzie nie zagrzeją miejsca, więc pewnie się już nie spotkamy.
Kiedy po południu przychodzę do gołębnika, Ptasiek już tam jest. Wiedźma też. Z olbrzymim samcem maściuchem. Odchodzi wielkie dreptanie po całym gołębniku, wiedźma cały czas daje maściuchowi, a staluch próbuje wtrynić swojego, ale z wynikiem zerowym. Przyglądamy się temu całe popołudnie. W końcu staluch wraca do swojej samicy. Mówię, że dobra, wiedźma może zostać, skoro ma już swojego samca. Widać starczyły jej dwa dni, żeby się zadomowić w gołębniku.

Nikt nie wie więcej niż musi wiedzieć. Wszyscy jesteśmy zamknięci w grobach grawitacji.

 
Wesprzyj nas